Niebezpieczny „dobry” biały człowiek

MANDINGO (Mandingo). Reżyseria: Richard Fleischer. Wykonawcy: James Mason, Susan George, Perry King i inni. USA, 1975.

Mandingo to nie imię, to nazwa grupy plemion murzyńskich faworyzowanych przez handlarzy niewolnikami. Murzyni Mandingo to dorośli, doskonale umięśnieni, robotni mężczyźni i dobrze zbudowane, łatwo rodzące kobiety. Mandingo to złoty interes.

Akcja filmu Richarda Fleischera rozgrywa się w połowie XIX stulecia, w Luizjanie, na plantacji niejakich Maxwellów - ojca i syna, którzy żyją z „hodowli" murzyńskich niewolników. Proceder to stary, uprawiany od przeszło dwustu lat. W Stanach Zjednoczonych przetrwa jeszcze tylko ćwierć wieku, ale tym bardziej zaostrzają się sprzeczności, sublimują konflikty.

Maxwellów poznajemy w chwili, gdy stary doprowadza do ślubu swego jedynego syna Hammonda z niezbyt wydarzoną córką sąsiadów, Blanche. Oczekuje od nich wnuka, kontynuatora rodu. Ale sprawa komplikuje się, bo po prawdzie i Hammond nie jest zbyt wydarzony. Właśnie on, mężczyzna ułomny fizycznie (powłóczy nogą) i psychicznie (obarczony normalnymi ludzkimi odruchami - zbyt licznymi jak na czasy i środowisko, w którym żyje), jest źródłem i ośrodkiem dramatu, postacią prawdziwie tragiczną. Hammond poddaje się wszelkim nakazom i prawom zwyczajowym etyki amerykańskiego Południa roku 1840. Przyjmuje za normalny i nietykalny podział na czarnych niewolników i białych panów. Odczuwa jednak wewnętrzną potrzebę - i ma odwagę - traktowania tych pierwszych jak ludzi, zaglądając jednocześnie tym drugim do umysłów i serc.

„Mandingo" jest filmem zrealizowanym w konwencji mrocznego sensacyjnego dramatu obyczajowego. Trup ściele się gęsto. Biali chłoszczą czarnych. Czarni mordują białych. Biała gwałci czarnego. Czarny ukręca kark czarnemu. Biały lekarz morduje „czarno-białe" dziecko. Biały truje białą, a czarnego wrzuca do kotła z wrzątkiem. Czarny wystrzeliwuje duszę z białego. Brodzimy po kostki we krwi - aż do ostatniej sceny.

Film Fleischera w tym kształcie, w jakim dotarł na nasze ekrany, wydaje się pozycją zbędną, jeszcze jednym nieporozumieniem repertuarowym. Część widowni może nawet szokuje, ale w miarę, natomiast nikogo chyba nie porusza do głębi, choć taka była intencja reżysera, który chciał dać świadectwo prawdzie, odkłamać legendę sielskiego, romantycznego Południa, znanego np. z przeboju wszech czasów - „Przeminęło z wiatrem". Fleischer chciał pokazać kłębowisko namiętności, obskurantyzmu, złej woli, nietolerancji - odbite w tragicznym losie Hammonda, Blanche i Medea. Może wzruszyłaby i porażała widzów pierwsza, blisko czterogodzinna wersja „Mandingo", wspominana rzewnie przez cały zespół twórczy jako dzieło naprawdę udane. Może właśnie; te liczne skróty sprawiły, że oglądamy tylko komiks, w którym prawdziwe przeżycie zaginęło wśród ilustracji okrutnych i brutalnych - to prawda, ale zimnych jak archiwalne zdjęcia. Nie podskakujemy z radości i nie bijemy braw, gdy ginie stary Maxwell (jak to podobno czyniła widownia murzyńska w Stanach Zjednoczonych); siedzimy cicho, raczej zażenowani.

Barbara Armatys