Promieniująca osobowość BB

„Promieniująca osobowość BB zaćmiewa wszystkie gwiazdy trzech światów i pięciu kontynentów” - pisał z euforią francuski krytyk i historyk kina Georges Sadoul po premierze biograficznego filmu Louisa Malle'a „Życie prywatne" (1962). Dwa lata później film ten trafił na polskie ekrany. Nie zdążył się zdezaktualizować; mit BB trwał. Teraz przypomina go telewizja. Mit wygasł, stał się już częścią historii. Warto więc może przypomnieć nie tak dawne przecież, a tak już wystygłe emocje wokół losów Brigitte Bardot - „największej gwiazdy światów”.

Emocje były ogromne. Przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych to niepodzielne królowanie Bardotki w sercach i świadomości milionów kinomanów. Mężczyźni patrzyli na nią z zachwytem i niepokojem, młode kobiety naśladowały sposób ubierania się, makijaż, uczesanie, stosunek do życia. Z perspektywy spaceru po ówczesnym Paryżu BB jawiła się reprezentantką młodych Francuzek sub specie aeternitatis. Krytycy opiewali ją słowami pełnymi egzaltacji i uwielbienia: „W osobie BB mam zaszczyt powitać naturalny wdzięk kobiety, która w sposób niezwykle prosty, po prostu żyjąc, uświadamia nam, że wolność jest możliwa, że wolność jest pożądana” - pisał 18 stycznia 1962 José Pierre, a Gérard Legrand wtórował mu w pierwszym zdaniu relacji z filmu Malle'a: „Kochamy ją od dziesięciu lat”. Jeden z dziennikarzy zadał sobie trud policzenia, ile razy w ciągu tygodnia na łamach jednego paryskiego dziennika powtarzają się nazwiska - Brigitte Bardot i... prezydenta Francji de Gaulle'a: pierwsze 53 razy, drugie 72. Były to więc lata niepodzielnego, wspólnego panowania wielkiego generała i wielkiej gwiazdy ekranów.

Nic dziwnego, że propozycja sfilmowania uwspółcześnionej wersji bulwarowej sztuki Noël Cowarda z 1930 roku „Intymne biografie” przerodziła się w trakcie rozmowy z zaproszoną do objęcia głównej roli Brigitte Bardot w pomysł zrobienia filmu o niej - w oparciu o jej wspomnienia, istniejące dokumenty, atmosferę panującą wokół jej osoby i działań.

Początkowo podnieceni pomysłem autorzy - Louis Malle i Jean-Paul Rappeneau - zakreślili sobie cel tyleż ambitny, co mało realny: stworzenie na ekranie „opowieści o naszych czasach”, o mechanizmie życia dziewczyny współczesnej, wyzwolonej z przesądów, sięgającej po laur popularności absolutnej i namiętnej. Ale już w trakcie pracy nad scenariuszem sprawa okazała się zbyt skomplikowana, postanowili więc zrezygnować z socjologicznej analizy kultu gwiazdy, a skupić się na zaprezentowaniu publiczności scen z życia BB.

Film rozpada się na wyraźne trzy części, powiązane ze sobą przez Malle'a po mistrzowsku, z doskonałym wyczuciem filmowego tworzywa. Część pierwsza, rozpoczynająca się baśniową formułą „była sobie raz w Genewie dziewczyna", to utrzymany w atmosferze pamiętnika, albumu z fotografiami przegląd sytuacji z beztroskiej młodości bohaterki noszącej imię Jill. Wspaniałe zdjęcia Henri Decaë, pełne migotliwości i cudownych barw, nadają tym sekwencjom blask dobrych, miłych wspomnień. Bowiem Mlile i Rappeneau, zgodnie z duchem współczesnego widzenia tych spraw, odwracają hollywoodzki schemat kariery, w którym bohaterowie od smutnego, trudnego dzieciństwa pięli się wytrwale na szczyty sławy.

Część druga to jakby film dokumentalny o Jill, a w gruncie rzeczy - o BB. Zestaw zdjęć autentycznych i zainscenizowanych ukazuje bohaterkę jako ofiarę popularności, miotającą się między żerującymi na jej sławie producentami a niepohamowanym tłumem, uwielbiającym aż do unicestwienia włącznie. Kronikę tę kończy ucieczka Jill i jej próba samobójstwa.

Część trzecia - miłosna opowieść o uczuciu Jill do reżysera Fabia (Marcello Mastroianni) - jest może najbardziej konwencjonalna w swej konstrukcji dramaturgicznej, ale prowadzi do finału o sile metafory. Jill odnaleziona w Spoleto przez tłum dziennikarzy chroni się na dachu, skąd obserwuje reżyserowane przez Fabia przedstawienie. W pewnym momencie oślepiona lampami błyskowymi fotoreporterskich aparatów osuwa się z dachu i spada... płynąc w powietrzu przy dźwiękach Mozartowskiego Requiem, z rozwianym włosem i uśmiechem szczęścia na twarzy.

Dzisiaj, kiedy już znamy całą karierę artystyczną BB (a w każdym razie jej najważniejszy, „młody” okres działalności), widzimy, że jak klamra spinały ją dwa filmy; Vadima „I Bóg stworzył kobietę...” (zob. „Film” nr 48/1977) oraz właśnie „Życie prywatne” Malle’a. Wcześniejsze role filmowe Bardotki (przed 22 rokiem życia) były jej aktorskim terminowaniem na ekranie; późniejsze (po 27 roku życia), choć w kilku wypadkach przyjęte z entuzjazmem widowni i przychylnością krytyki, nie powiedziały już niczego nowego ani o jej talencie, ani o gwiazdorstwie filmowym w ogóle. Malle swoim otwartym, metaforycznym zakończeniem filmu stworzył de facto syntezę mitu współczesnej gwiazdy filmowej, antycypując proroczo los innej bogini ekranów - Marilyn Monroe, która zmarła w pół roku po premierze „Życia...", w okolicznościach jakże zbieżnych z klimatem tego filmu.

Leszek Armatys