Polskie Cannes

Polskie Cannes

Po dwuletniej nieobecności znowu polski film w zestawie konkursowym festiwalu w Cannes: „Spirala" Krzysztofa Zanussiego. Ale chodzi tu nie tylko o filmy zrealizowane w Polsce i nie tylko o przedstawione w konkursie.

Galowa projekcja zamykająca festiwal. Na ekranie „Fedora", film Billy Wildera; to kino hollywoodzkie w dobrym i złym znaczeniu, treścią i stylem zbliżone do „Bulwaru Zachodzącego Słońca", w podwójnej roli Marthe Keller. Tragedia wielkiej gwiazdy...

Odnotujmy polonicum. Fedorą opiekuje się polska rodzina hrabiów Sobraynskich, mieszkających w Paryżu, mających rezydencję w Grecji, na wyspie Korfu. Temat - legendarne postacie kina i salonów, a przecież za tą współczesną mitologią kryją się konkretni ludzie, a raczej szczątki ich życiorysów.

W „Tygodniu Krytyki" zachodnio-niemiecki film Hansa Noevera „Kobieta z przeciwka" - w roli głównej Franciszek Pieczka. Rzecz o kryzysie małżeńskim, o podejrzliwości mężczyzny. Niezależnie od roli Pieczki, bo to sprawa udziału aktorskiego, jedna z postaci filmu jest pochodzenia polskiego, pojawiają się wspomnienia Warszawy.

Na przeglądach handlowych najnowszy film Waleriana Borowczyka „Za murami klasztoru", oparty na wątkach powieści Stendhala, produkcji włoskiej. Nie dla ludzi wierzących, nie dla dzieci, nie dla starszych. Co by powiedział Stendhal, gdyby żył?

W konkursie, w barwach USA, „Kobieta wolna" Paula Mazursky'ego. W roli głównej Jill Clayburgh, otrzymała nagrodę za kreację. Mazursky jest potomkiem polskich emigrantów.

Nie tylko to. „Bilans kwartalny" Zanussiego cieszył się dużym powodzeniem w USA. A „Kobieta wolna" bardzo przypomina tamten film, zwłaszcza tematem - historia kobiety, której zagroził kryzys. Zanussi odmalowuje sytuacje bardziej poważnie, Mazursky miesza liryzm z humorem. Ale problem i jego ujęcie takie same. Co więcej - aparycja i sposób gry Jill Claybourgh kojarzy się z Mają Komorowską. Wielce prawdopodobne, że Mazursky widział film Zanussiego, że - może nieświadomie - uległ wpływowi. Jeśli nie, zadziwiające podobieństwo.

Polak z krwi i kości - Jerzy Skolimowski. W Wielkiej Brytanii zrealizował „Wrzask", otrzymał drugą co do ważności nagrodę. Film jest majstersztykiem formalnym, coś w rodzaju spirytualistycznego horroru - o człowieku, który zabija głosem. Mistrzowska reżyseria, jest w tym jakiś unowocześniony duch Hitchcocka. I paradoks: „Wrzask" jest pozornie filmem bezproblemowym, czystym kinem, jakby sztuką dla sztuki. A jednak ta „bezproblemowośc', ta formalna czystość niesie ogólniejszą treść; to współczesny i aktualny motyw strachu i zagrożenia przedstawiony umownie i na niby, właśnie tak, jak u Hitchcocka.

„Spirala" została przyjęta bardzo dobrze. François Maurin pisał w „L'Humanite": „Film jest głęboko zakorzeniony we współczesnej polskiej realności, zarazem stawia pytania natury filozoficznej i społecznej o najszerszym zasięgu, bo chodzi o ludzkie uniwersum, bo zwraca uwagę na gnębiące nas neurozy... zasługuje na coś więcej niż zwykłe »coup de chapeau»". Dodatkowym atutem filmu była obecność Zanussiego, jego udział w konferencji prasowej. Odpowiadał zwięźle i zasadniczo na liczne pytania, niekiedy swoje odpowiedzi zabarwiał dowcipem. Znajomość języków, zwięzłość, rzeczowość i poczucie humoru są ważnym przyczynkiem do sukcesu międzynarodowego. To ku uwadze innych reżyserów.

Pokaz „Człowieka z marmuru" Andrzeja Wajdy, pozakonkursowy, zorganizowała firma dystrybucyjna „Les Films Molière", która nabyła prawa rozpowszechniania filmu we Francji.

Na przeglądach handlowych duży zestaw filmów polskich: „Barwy ochronne", „Blizna", „Niedzielne dzieci”, „Próbne zdjęcia", „Sam na sam", „Tańczący jastrząb", „Śmierć prezydenta". Jak mnie poinformowali przedstawiciele Filmu Polskiego, podpisano liczne umowy. Nasilenie kontraktów następowało na drugi dzień po prezentacji „Spirali" i „Człowieka z marmuru"; ważny argument, że udział w konkursie lub honorowych pokazach ma istotne skutki prestiżowe i handlowe.

Z projekcji handlowych największe powodzenie miała „Śmierć prezydenta". Na żądanie klientów wznawiano pokazy.

Sukces filmu Kawalerowicza można tak wytłumaczyć: klęskę poniosło kino politycznej kontestacji, przyczyniły się do tego ostatnie akty terroryzmu, które podważyły zasadność wszelkiej anarchii. „Śmierć prezydenta" jest chłodną analizą, ukazuje wydarzenia historyczne jako grę polityczną. Może też oddziałuje swoją formą - spokojną, rzeczową narracją, a nie rozhisteryzowanym bełkotem.

Aleksander Ledóchowski


Promieniująca osobowość BB

Promieniująca osobowość BB

„Promieniująca osobowość BB zaćmiewa wszystkie gwiazdy trzech światów i pięciu kontynentów” - pisał z euforią francuski krytyk i historyk kina Georges Sadoul po premierze biograficznego filmu Louisa Malle'a „Życie prywatne" (1962). Dwa lata później film ten trafił na polskie ekrany. Nie zdążył się zdezaktualizować; mit BB trwał. Teraz przypomina go telewizja. Mit wygasł, stał się już częścią historii. Warto więc może przypomnieć nie tak dawne przecież, a tak już wystygłe emocje wokół losów Brigitte Bardot - „największej gwiazdy światów”.

Emocje były ogromne. Przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych to niepodzielne królowanie Bardotki w sercach i świadomości milionów kinomanów. Mężczyźni patrzyli na nią z zachwytem i niepokojem, młode kobiety naśladowały sposób ubierania się, makijaż, uczesanie, stosunek do życia. Z perspektywy spaceru po ówczesnym Paryżu BB jawiła się reprezentantką młodych Francuzek sub specie aeternitatis. Krytycy opiewali ją słowami pełnymi egzaltacji i uwielbienia: „W osobie BB mam zaszczyt powitać naturalny wdzięk kobiety, która w sposób niezwykle prosty, po prostu żyjąc, uświadamia nam, że wolność jest możliwa, że wolność jest pożądana” - pisał 18 stycznia 1962 José Pierre, a Gérard Legrand wtórował mu w pierwszym zdaniu relacji z filmu Malle'a: „Kochamy ją od dziesięciu lat”. Jeden z dziennikarzy zadał sobie trud policzenia, ile razy w ciągu tygodnia na łamach jednego paryskiego dziennika powtarzają się nazwiska - Brigitte Bardot i... prezydenta Francji de Gaulle'a: pierwsze 53 razy, drugie 72. Były to więc lata niepodzielnego, wspólnego panowania wielkiego generała i wielkiej gwiazdy ekranów.

Nic dziwnego, że propozycja sfilmowania uwspółcześnionej wersji bulwarowej sztuki Noël Cowarda z 1930 roku „Intymne biografie” przerodziła się w trakcie rozmowy z zaproszoną do objęcia głównej roli Brigitte Bardot w pomysł zrobienia filmu o niej - w oparciu o jej wspomnienia, istniejące dokumenty, atmosferę panującą wokół jej osoby i działań.

Początkowo podnieceni pomysłem autorzy - Louis Malle i Jean-Paul Rappeneau - zakreślili sobie cel tyleż ambitny, co mało realny: stworzenie na ekranie „opowieści o naszych czasach”, o mechanizmie życia dziewczyny współczesnej, wyzwolonej z przesądów, sięgającej po laur popularności absolutnej i namiętnej. Ale już w trakcie pracy nad scenariuszem sprawa okazała się zbyt skomplikowana, postanowili więc zrezygnować z socjologicznej analizy kultu gwiazdy, a skupić się na zaprezentowaniu publiczności scen z życia BB.

Film rozpada się na wyraźne trzy części, powiązane ze sobą przez Malle'a po mistrzowsku, z doskonałym wyczuciem filmowego tworzywa. Część pierwsza, rozpoczynająca się baśniową formułą „była sobie raz w Genewie dziewczyna", to utrzymany w atmosferze pamiętnika, albumu z fotografiami przegląd sytuacji z beztroskiej młodości bohaterki noszącej imię Jill. Wspaniałe zdjęcia Henri Decaë, pełne migotliwości i cudownych barw, nadają tym sekwencjom blask dobrych, miłych wspomnień. Bowiem Mlile i Rappeneau, zgodnie z duchem współczesnego widzenia tych spraw, odwracają hollywoodzki schemat kariery, w którym bohaterowie od smutnego, trudnego dzieciństwa pięli się wytrwale na szczyty sławy.

Część druga to jakby film dokumentalny o Jill, a w gruncie rzeczy - o BB. Zestaw zdjęć autentycznych i zainscenizowanych ukazuje bohaterkę jako ofiarę popularności, miotającą się między żerującymi na jej sławie producentami a niepohamowanym tłumem, uwielbiającym aż do unicestwienia włącznie. Kronikę tę kończy ucieczka Jill i jej próba samobójstwa.

Część trzecia - miłosna opowieść o uczuciu Jill do reżysera Fabia (Marcello Mastroianni) - jest może najbardziej konwencjonalna w swej konstrukcji dramaturgicznej, ale prowadzi do finału o sile metafory. Jill odnaleziona w Spoleto przez tłum dziennikarzy chroni się na dachu, skąd obserwuje reżyserowane przez Fabia przedstawienie. W pewnym momencie oślepiona lampami błyskowymi fotoreporterskich aparatów osuwa się z dachu i spada... płynąc w powietrzu przy dźwiękach Mozartowskiego Requiem, z rozwianym włosem i uśmiechem szczęścia na twarzy.

Dzisiaj, kiedy już znamy całą karierę artystyczną BB (a w każdym razie jej najważniejszy, „młody” okres działalności), widzimy, że jak klamra spinały ją dwa filmy; Vadima „I Bóg stworzył kobietę...” (zob. „Film” nr 48/1977) oraz właśnie „Życie prywatne” Malle’a. Wcześniejsze role filmowe Bardotki (przed 22 rokiem życia) były jej aktorskim terminowaniem na ekranie; późniejsze (po 27 roku życia), choć w kilku wypadkach przyjęte z entuzjazmem widowni i przychylnością krytyki, nie powiedziały już niczego nowego ani o jej talencie, ani o gwiazdorstwie filmowym w ogóle. Malle swoim otwartym, metaforycznym zakończeniem filmu stworzył de facto syntezę mitu współczesnej gwiazdy filmowej, antycypując proroczo los innej bogini ekranów - Marilyn Monroe, która zmarła w pół roku po premierze „Życia...", w okolicznościach jakże zbieżnych z klimatem tego filmu.

Leszek Armatys


Nie lubię ekshibicjonizmu

Nie lubię ekshibicjonizmu

78-letni Luis Buñuel stroni od kontaktów z prasą, ostatnio jednak zrobił wyjątek dla pisarki Eleny Poniatowskiej. Jej wywiad ukazał się w pismach „Novedades de México” i „Cambio 16”. Oto fragmenty wypowiedzi wybitnego reżysera.

Jestem samotnikiem. Wielkim samotnikiem. Lubię samotność, ponieważ mogę ją w każdej chwili przerwać.

Unikam wywiadów. Od piętnastu lat nie udzieliłem żadnego. Postanowiłem sobie, że nie udzielę ani jednego wywiadu. Nie jestem mówcą, ale mówiąc - zawsze podkreśla się słowo gestem i wymową.

Intonacja zdania i wyraz twarzy zmienia bezpośrednią ekspresję słowa i to jest właśnie to, czego nigdy nie jest w stanie uchwycić magnetofon. Nie cierpię aparatów elektronicznych i magnetofonów. Wiele razy opowiadam jakiś błahy dowcip, a wygląda to, jakbym mówił poważnie.

Lektury


Teraz niczego nie czytam, nawet w nocy przed zaśnięciem. Od roku niczego nie czytam. Tylko tytuły dzienników i czasopism, bo żle widzę. Potrzebuję specjalnego oświetlenia, tak więc nic z książek.

W mojej młodości znałem wszystkich Rosjan, ponieważ Hiszpania była jednym z tych krajów Europy, w których najlepiej znano rosyjskich autorów.

Wydawali mi się wspaniali. Kiedy przyjechałem do Paryża w roku 1928, pierwsze zetknięcie z europejską elitą intelektualną było surrealistami. Zaskoczyło ich, że my, Hiszpanie, jesteśmy tak oczytani; oni nie czytali nawet połowy tego co my. Nie mieli nawet tylu przekładów. To była wielka epoka mojej młodości - do 1925 roku - czas lektury pisarzy rosyjskich. Potem zająłem się literaturą francuską. Przeczytałem Prousta i znudził mnie. Do tej pory nie powróciłem do Prousta, nie wiem, czemu mnie znudził. Może gdybym teraz go przeczytał, podobałby mi się, ale to już niemożliwe.

Czytałem również dużo Amerykanów... Faulkner mnie znudził, ale jest dwóch czy trzech autorów północnoamerykańskich, którzy wydali mi się znakomici, choć nie pamiętam ich nazwisk. John Dos Passos nie podobał mi się wcale. Poznałem go osobiście. Hemingway był moim przyjacielem. Ale również nie podoba mi się sposób, w jaki pisze.

Republika


Poznałem ich, kiedy byłem w Ambasadzie Republiki Hiszpańskiej w Paryżu; pracowałem tam jako szef informacji. Trwała wojna domowa i wielu ludzi jechało do Hiszpanii, a moim obowiązkiem było wiedzieć, po co każdy z nich jedzie i dać im „laissez-passer", ówczesne wizy. W ten sposób dałem „salvoconducto" - glejt bezpieczeństwa - Ernestowi Hemingwayowi, Johnowi Dos Passosowi i Jorisowi Ivensowi.

Po okresie pracy w Ambasadzie Hiszpanii w Paryżu zostałem wysłany z paszportem dyplomatycznym do Stanów Zjednoczonych, w misji oficjalnej, i przebywałem tam siedem lat, pracując w Muzeum Sztuki Nowoczesnej jako reżyser i producent krótkometrażówek kulturalnych. Byłem w Hollywood, w domu René Claira, kiedy Denise Tual, pierwsza producentka Bressona, zaproponowała mi przeniesienie na ekran „Domu Bernardy Alba" Federico Garcii Lorki. Potem wyjechaliśmy do Meksyku i w 1948 roku otrzymaliśmy obywatelstwo meksykańskie. Nie jesteśmy uciekinierami. Pierwszy film, jaki zrobiłem w Meksyku, to było „Gran Casino" z Jorge Negrete i Libertad Lamarque. Przeplatały się tanga z muzyką ludowych zespołów mariachis... Ale ja nie lubię mariachis.

Surrealizm


Prawdą jest, że zachowałem tylko słabe piętno surrealizmu mojej epoki i nic więcej. Ewoluowałem wraz z surrealizmem i z moją epoką. Moje ostatnie filmy nie były surrealistyczne, ale zachowały ducha surrealizmu. Interesuje mnie to, co nieoczekiwane i enigmatyczne, a jeśli jest to coś, co mi się przydarzyło, włączam to do filmu. W „Mrocznym przedmiocie pożądania" historia jest dość prosta, film jest zaledwie naszkicowany. Chodzi o dojrzałego mężczyznę zakochanego w dziewicy, która mu się nigdy nie odda. Historia jest zarysowana i przedstawiona za pomocą elementów trochę dziwnych, które nagle mi się objawiały. Nie przemyślałem ich, nie było ich w scenariuszu, nic z tego. Po prostu włączam je do filmu.

Religia


Byłem naznaczony przez religię, gdyż w dzieciństwie wychowywali mnie jezuici, a to formuje charakter na całe życie. Być z jezuitami od siódmego do piętnastego roku życia to coś znaczy, no nie? W szesnastym roku życia przestałem rosnąć i zacząłem myśleć samodzielnie. Nie praktykuję, nie jestem religijny, nigdy nie chodzę na mszę i w nic nie wierzę, ale religia ma dla mnie duże znaczenie.

Jednakże twierdzenie, że moja generacja jest napiętnowana przez sutannę i seks, wydaje mi się z gruntu fałszywe. Ja należę do „pokolenia 27", pokolenia wszystkich młodych poetów, którzy teraz są starymi: Garda Lorca, Aleixandre, Guillen, Damaso Alonso, Alberti. Wszyscy z „27" są wielkimi liberałami, demokratami - jedni rewolucjonistami, inni anarchistami, jeszcze inni komunistami - ale wszyscy są liberałami i lewicowcami.

Pornografia


Nie ulegam skandalom ani nie lubię ich stwarzać. Również nie lubię pornografii. Poszedłem obejrzeć „Ostatnie tango w Paryżu" i wyszedłem. Odrażające. Poszedłem je zobaczyć, ponieważ mieliśmy zaangażować Marię Schneider. Pracowała ze mną dwa dni i - koniec! Wyszedłem z „Ostatniego tanga...", ponieważ nie lubię pornograficznego ekshibicjonizmu. W „Piękności dnia" są niektóre sceny, które wydać się mogą odważne, ale to były żarty, zuchwałe żarty. W żadnym razie nie pornografia. Dla mnie pornografią jest oglądanie czynności fizjologicznych. Nigdy nie filmowałem żadnej czynności fizjologicznej. Nigdy nie zrobiłem filmu erotycznego. W moich filmach są bardzo mocne momenty, ale może je oglądać nawet ośmioletnie dziecko.

Feminizm


Jestem trochę antyfeministą, to znaczy myślałem tak do niedawna. Sądziłem, że „Mroczny przedmiot pożądania" rozgniewa feministki w Stanach Zjednoczonych, ale nie, bardzo się im podobał. Wynika z tego, że nie wiem, co to jest antyfeminizm. Myślę, że pragnienie panowania, władzy ogarnęło amerykańskie kobiety do niewiarygodnych granic. Wierzę w prawa kobiet, tak jak i w prawa mężczyzn, owszem, wierzę, że kobiety mogą być prezydentami, wszystkim, czym chcą, ale nie podobają mi się te ostateczne granice, do których doszły niektóre organizacje kobiece.

Terroryzm


Absolutnie nie lubię terrorystów. Porywaczy? To zależy. Są pewne motywacje polityczne, które wydają mi się nielegalne, ale przynajmniej wytłumaczalne. W terroryzmie istnieje z siedem czy osiem tendencji, począwszy od szaleńca, który porywa samolot, i sportowca, który zaoija przede wszystkim dla sportu. Gdybym był młodszy, nawet infantylny, może by mnie to pociągało! Do licha, strzelać zamiast rozmawiać czy startować w mistrzostwach narciarskich. To, co jest bardzo sportowe, jest niebezpieczne. A niebezpieczeństwo podoba mi się, lubię na nie patrzeć z bliska.

Kino


Nigdy nie chodzę teraz do kina. Bergman wcale mi się nie podoba. Nudził mnie bardzo, z wyjątkiem jednego czy dwóch jego filmów, których w tym momencie nawet nie pamiętam. Natomiast Felliniego nigdy nie zapomnę. Ten mnie fascynuje! Podoba mi się również Visconti z punktu widzenia formalnego: urzeka mnie jego świat, jego zewnętrzna rzeczywistość, meble, sufity, wielkie stoły, klejnoty kobiet i tak dalej... Jestem wielkim przyjacielem Carlosa Saury, bardzo go kocham, ale prawdą jest, że nie podoba mi się, gdy zaczyna moralizować, filozofować i głosić pseudometa- fizyczne tezy.

Aktorzy


Catherine Deneuve wypadła bardzo dobrze w „Piękności dnia". W „Tristanie" gorzej, ponieważ Tristana powinna być hiszpańską dziewczyną z Toledo, a wszyscy wiedzieli, że to Catherine Deneuve. To zresztą tylko moje przypuszczenia. Oczywiście, mogłem powiedzieć „nie", ale robiłem z nią „Piękność dnia", więc zaangażowałem ją do „Tristany". Podoba mi się bardzo w drugiej części, kiedy gra kulawą, reszta jest niedobra. Catherine Deneuve w roli sieroty z Toledo - to jest kompletny fałsz. Jeden z błędów filmu, przyznaję to. Catherine Deneuve jest ładna, ale zimna.

Nie mam szczególnych predylekcji, jeśli chodzi o aktorki, jestem poza tym. Gdy przystępuję do realizacji filmu, widzę wszystko obiektywnie, także aktorki i aktorów, mówię sobie: ten typ mi odpowiada, ten - nie. Zresztą nie mam wielu przyjaciół wśród aktorów, chyba dwóch: Paco Rabala, który był zawsze moim bardzo dobrym przyjacielem, a przyjaźń nawiązała się poprzez film. i naturalnie Fernando Reya. Fernando Rey, prócz tego, że jest bardzo dobrym aktorem, jest też bardzo inteligentny. Z pozostałymi mam tylko kontakt podczas kręcenia filmu.

Nie rozumiem, za co mnie cenią. Na przykład nie rozumiem, dlaczego mam w filmie nazwisko. Moje filmy są złe, niektóre bardzo złe. Dlatego właśnie nie rozumiem, skąd to nazwisko. Mówię zupełnie szczerze, to nie jest fałszywa skromność.

Wybór i tłumaczenie: Alicja Zalewska



Magazyn FILM: 26/1978 (1542) Przeczytaj artykuł z tej strony