„Serials". Filmy produkowane według podręcznika T. Mitchella

Są i tacy widzowie kinowi, którzy mimo rzetelnych wysiłków nie zdołali jeszcze zapomnieć — niby claire'owskiego — „Płomienia Nowego Orleanu" z Marleną Dietrich w roli tytułowej.

Okazuje się, że nawet kicze warto jest czasem pamiętać, zwłaszcza gdy mogą posłużyć za punkt wyjścia do wnioskowania ogólniejszego. Oczywiście, nie wszyscy dziś pamiętają dokładnie, jak wielkim sukcesem Marleny był w 1920 jej „Niebieski anioł", robiony jeszcze w Berlinie przez Sternberga dla Ufy. Ale nawet najmłodsi widzowie, nawet ci, którzy przed wojną do kina jeszcze nie chodzili, z należytym szacunkiem zachowali w pamięci renomę (zasłużoną!) jednego z pierwszych długorzęsych „wampów" ekranu.

Ilji Ilf i Włodzimierz Pietrow, zwiedzający przed wojną Hollywood, obliczyli wówczas dokładnie i dowcipnie, ile kosztuje „wyprodukowanie" gwiazdy pierwszej wielkości. Bo, rzecz jasna, wielkim bankom, finansującym Hollywood, nie wystarcza artyzm i talent. Trzeba go poprzeć wszechwiedząca reklamą.

W grubym dziele Thomasa Mitchella o reklamie, osobny podrozdział poświęcony jest opłacalności wypuszczania na rynek towarów w jednakowym opakowaniu. Słoń na gumie do żucia i bobo na Ovomaltinie gwarantują niezmienne powodzenie. Finansowi leaderzy Hollywoodu pilnie studiują Mitchella i postępują podobnie, jak producenci Ovomaltiny.

W ustronnej posiadłości kalifornijskiej dożywa spokojnie swych dni siedemdziesięcioletni milioner, Edgar Rice Burroughs. Jego majątek zawdzięcza swe istnienie pięknym maksymom mr. Mitchella o opłacalności. Nie znaczy to wcale, by Burroughs kiedykolwiek produkował Ovomaltinę. Mimo to kalifornijski ziemianin zawdzięcza autorowi podręcznika reklamy więcej, niż przypuszcza.

W 1914 r. Edgar Rice Burroughs wydał drukiem niepozorną, fantastyczną książeczkę pt. „Tarzan of the apes" — „Małpi Tarzan". Wszyscy wiemy, bo wszyscy ją znamy, że była tam mowa o dzikim białym człowieku wychowanym w afrykańskiej dżungli, wśród gęstwiny lian i stąd różnych czworonogów.

Niebawem po ukazaniu się książki zaszły dwa interesujące wypadki: „Tarzan" stał się „bestsellerem" — doskonale idącą nowością wydawniczą, oraz wybuchła pierwsza wojna światowa. W cztery lata potem zaszły dwa inne wypadki: wojna się skończyła, a na polach jednej z amerykańskich wytwórni filmowych poczęto montować gęstwinę lian i lokować między nimi stada groźnych czworonogów.

Elmo Lincoln otworzył długa serię muskularnych i barczystych Tarzanów, Enid Markey została pierwszą kuso odzianą Jane, a Edgar Rice Burroughs mógł przestać pisać książki i zająć się eksploatacją umów z wytwórniami. Od owych zamierzchłych czasów wiele zmieniło się na świecie, wiele zmieniło się w sztuce filmowej, wiele zmieniło się w umysłowości widza kinowego. Ale filmy o Tarzanie się nie zmieniły.

Od chwili, kiedy pałeczkę Tarzanów uchwycił krzepką ręką sympatyczny olimpijczyk, Johny Weissmuller, to jest od lat piętnastu, nakręcono czternaście „Tarzanów". Co rok prorok: „Człowiek-małpa" (dźwiękowy), „Tarzan nieustraszony", „Tarzan i jego przyjaciółka", „Ucieczka Tarzana", „Zemsta Tarzana", „Tarzan I zielona bogini", „Tarzan znajduje syna!", „Skarb Tarzana", „Przygody Tarzana w Nowym Jorku", „Triumf Tarzana", „Tajemnica pustyni Tarzana" (film antyniemiecki!), „Tarzan i amazonki", „Tarzan i kobieta lampart", „Tarzan i prześladowcy".

Zdawałoby się, przewidziano już niemal wszystkie sytuacje, zarówno możliwe, jak i niemożliwe, Nie było jeszcze co prawda filmu „Tarzan i komisja do badania działalności antyamerykańskiej", ale pewno i nie będzie, jako że ten akurat temat jest trochę nie na rękę panom z Kalifornii.

Nie jestem bynajmniej przeciwny filmom ,dżunglowym", ale, dalibóg, trzeba być trochę geniuszem, a nie Kurtem Neumanem, by na ten sam temat stworzyć dwudzieste szóste z rzędu arcydzieło.

W „Tarzanie i amazonkach", na przykład, pani Tarzanowa powraca z weekendu do Nowego Jorku nowoczesnym parowcem, a Tarzan z synem oczekują jej na urwistym brzegu morskim. Cóż za wzruszająca scena powitania stęsknionych małżonków, z których jedno odziane jest w niewielki kawałek skóry, drugie zaś w elegancki kostium sportowy i nylony. Jeszcze bardziej bodaj wzruszający jest moment, w którym pani Tarzan, gardząc nylonami, przebiera się znowu w swą dziurawa skórę, odsłaniająca w sposób właściwy te i owe wdzięki niewieście.

Ktokolwiek zada sobie trud znalezienia się w skórze twórcy, scenarzysty czy powieściopisarza stwierdzi bez trudu, że idea stworzenia kilkunastu odrębnych dzieł o kilkunastu odrębnych konfliktach, przy użyciu tych samych osób i okoliczności, jest absurdem. Tu nie chodzi przecież o wielotomową powieść, lecz o kilkanaście odrębnych powieści. Takie, z góry powzięte zamierzenie wydałoby się śmiesznym nonsensem nawet Dumasowi-ojcu, a w ogóle każdemu, kto nie oglądał amerykańskich „serial filmy".

Jeśli się dojdzie do słusznego wniosku, że wszelkie przesłanki logiczne i artystyczne ostrzegać muszą przed realizowaniem ciągniętych w nieskończoność serii filmowych, to z drugiej strony nie trudno będzie wywnioskować, że walnym argumentem za produkcją „serial films" są zasady, wyrażone przez Thomasa Mitchella w książce o reklamie. Że te zasady nie mają nic wspólnego ze sztuką, a sztuką filmową w szczególności — cóż to szkodzi?

Znakomicie kalkulujące się filmy seryjne, to filmowe wydanie równie bzdurnych i naiwnych „comic stripes", historyjek rysunkowych, zdobiących kolumny wszystkich pism amerykańskich. Łatwizna, banał, niedorzeczność i brak smaku, te cztery apokaliptyczne bestie filmu seryjnego, rozwielmożniły się i zdobyty w Ameryce stałe prawo obywatelstwa, o jakim gdzie indziej marzyć nie mogą.

Do niekończących się należy seria „Blondie" o jasnowłosej tancereczce Panny Singleton, która do spółki z Arthurem Lake i dogiem Daisy nakręciła już 21 filmów, przeciętnie po dwa i pół filmu rocznie.

Inną „rodzinną" seria jest „Rodzina sędziego Hardy", w której nieznośnym synalkiem jest Mickey Rooney (15 filmów w ciągu 10 lat), oraz konkurencyjna „Rodzina Jonesów" (16 filmów w ciągu 11 lat).

Do „serialsów" muzyczno-tanecznych należą: otwarta na nowo po 7 latach seria filmów Rogers-Astaire (9 filmów), Maisie z Ann Sothern (10 filmów) oraz seria „Road", śpiewaczo-podróżnicza z Dorothy Lamour i Bingiem Crosby (5 filmów). 

Istnieje „serial" cowboyski, „The Falcon", który nie zbankrutował nawet po śmierci bohatera, zastąpionego prędko kimś podobnym (11 filmów przez 5 lat).

Największym jednak powodzeniem cieszą się „serialsy" sensacyjne, kryminalne i mrożące tzw. krew w żyłach. Należą tu: niekończący się „Frankenstein" z Borysem Karloffem, „Zbrodniczy doktór" z Warnerem Baxterem", „Dr. Gillespie" z Lionelem Barrymore i „Dr. Kildare z Lew Ayresem.

Brr, samo zestawienie wystarczy! Jakiekolwiek argumenty wytaczalibyśmy przeciw „film series", standardowemu, bezmyślnemu płodowi Hollywood, nie przekonamy amerykańskich producentów. Film, wytwarzany metodą taśmową, niby samochód u Forda, a opierający się na pierwowzorze, który dla jakichś względów zdobył powodzenie, jest: tani, rentowny, znajdujący łatwy zbyt i pozwalający na szybki obrót kapitałów.

Czyż nie są to ważne zalety z punktu widzenia sztuki filmowej?

JERZY PŁAŻEWSKI