Bliskie spotkania trzeciego stopnia

Rok 1968 - „Odyseja kosmiczna: 2001", rok 1977 - „Gwiezdne wojny", rok 1978 - „Bliskie spotkania trzeciego stopnia". Kinowa fantastyka naukowa sięgnęła szczytów technicznej doskonałości i kasowych rekordów. Kiedy „dzieci w każdymi wieku" tłoczyły się jeszcze w salach kinowych Ameryki i Europy Zachodniej, aby śledzić białe statki kosmiczne w bezkresnych przestrzeniach „Gwiezdnych wojen" George Lucasa, Steven Spielberg, autor „Pojedynku na szosie" i „Szczęk" kończył już zdjęcia „Bliskich spotkań".

Lucas chwalił się, że prześcignął Kubricka ilością efektów specjalnych (w „Odysei" - 150, w „Gwiezdnych wojnach" - 685), Spielberg natomiast może obu swoich poprzedników przelicytować budżetem: Kubrick - 9 milionów dolarów, Lucas - 11, „Bliskie spotkania" - 18,5.

Przez dwa lata Spielberg zbierał dokumentację na temat obiektów, które budzą taką ciekawość, że zwykło się je określać skrótami: w angielskim UFO (Unidentified Flying Objects), we francuskim - OVNI (objets volants non identifié), po polsku - NOL (niezidentyfikowane obiekty latające). Oglądał je już cesarz Karol Wielki, jeśli wierzyć i właściwie interpretować słowa jego średniowiecznego kronikarza, a w ciągu ostatnich lat zebrano mnóstwo opisów spotkań (czasem bezpośrednich) z tymi tajemniczymi obiektami. Widzieli je ponoć amerykańscy kosmonauci: Armstrong, Aldrin i Gordon, wielu lotników, a także osoby nie mające nic wspólnego ani z astronautyką, ani z lotnictwem. Fantazja czy rzeczywistość? Nawet tak wielki sceptyk jak amerykański astronom profesor Allan Hynek, od lat dwudziestu badający zjawisko NOL, jest dzisiaj przekonany, że te obiekty to rzeczywistość. Ba, opublikował nawet na ten temat książkę. Oczywiście, Spielberg także ją czytał i nawet powołuje się na hipotezę profesora, że wizyty istot pozaziemskich mogą mieć charakter czysto psychiczny, że jakby narzucają nam telepatyczny obraz siebie.

Czy sam Spielberg jest przekonany o istnieniu NOL? Przyciśnięty do muru, wyznał, ze bardzo by tego pragnął. Uważa bowiem, że w przestrzeni kosmicznej muszą istnieć jakieś formy życia i to życia istot rozumnych. Ciągle jednak brakuje mu decydującego doświadczenia, które stało się udziałem bohatera jego filmu - elektryka Roya Neary'ego, granego przez Richarda Dreyfussa. „Bliskie spotkania" starają się prześledzić kolejne stopnie wtajemniczenia, upragnionej wiary w NOL. Już od początku na ekranie dzieją się dziwne rzeczy. Oto w środku nocy zostają wprawione samoistnie w ruch elektryczne dziecięce zabawki, telewizory, rusza także i odmawia posłuszeństwa zmechanizowany sprzęt gospodarstwa domowego: młynki, sokowirówki, pralki i lodówki. Kiedy kończy się ów balet mechaniczny, nad stanem Indiana zapada ciemność. Wielka awaria systemu energetycznego sprawia, że na rozgwieżdżonym niebie łatwiej można spostrzec świetliste kręgi poruszające się z zawrotną szybkością. Ludzie wybiegają z domów, wsiadają do samochodów, wyruszają na autostrady i szosy. Kroki, kraksy. Spośród tłumu ciekawskich tylko kilku wybranych uzyska szansę największą - możliwość bezpośredniego kontaktu z przybyszami z innej planety, a może nawet innej galaktyki. Tymi wybrańcami będą: Jillian Guiler (Melinda Dillon) - matka kilkuletniego Barry'ego, który zniknął tajemniczo z domu, dzielny elektryk Roy Neary (Richard Dreyfuss) i francuski naukowiec Claude Lacombe (François Truffaut).

„Nie wiem, co się zdarzy. Wiem tylko, że to jest piękne" - powiada Lacombe. Dla niego spotkanie z niewiadomym jest pasjonującą przygodą intelektualną. Dla zwykłych, przeciętych ludzi - mistycznym doświadczeniem graniczącym wręcz z histerią, tym większą, że załoga pojazdu z przestworzy traktuje mieszkańców Ziemi przyjaźnie, a nawet zdradza przed nimi swój wygląd, dziwaczny wprawdzie, ale wcale nie tak przerażający, jak można było tego oczekiwać.

„Jeśli ktoś chciał do nas przyjechać z tak daleka (...) i jeśli był na tyle inteligentny, żeby ten zamiar zrealizować, to przecież nie zrobił tego, aby wytoczyć nam wojnę" - powiada Spielberg. I dodaje: „To prawda, że od czterech lat jestem trochę mistykiem". Potwierdzają te słowa optymistyczne, pełne euforycznego uniesienia ostatnie sekwencje jego filmu, rozgrywające się na wzgórzu Devil’s Tower w stanie Wyoming.

Ów optymizm „Bliskich spotkań" jest czymś zupełnie nowymi i oryginalnym w kinowej fantastyce naukowej, która w długiej tradycji gatunku zawsze wolała nas straszyć, niż uspokajać. Nawet Ray Bradbury twierdzi, że nie chce być prorokiem opiewającym przyszłość, ale, że stara się jej przemożliwić spotkanie z nieprzewidzianym. Inna znakomitość literackiej SF, Theodore Sturgeon, autor opowiadania „Killdozer" na podstawie którego Spielberg nakręcił „Pojedynek na szosie", tłumaczy apokaliptyczne wizje przyszłości skokiem spowodowanym przez niesłychane przyspieszenie cywilizacyjne, rewolucją technologiczną ostatnich dziesięcioleci. Te gwałtowne zmiany przekreśliły dotychczasowy system wartości, zburzyły ustalone modele stabilizacji; względne stały się takie pojęcia jak: dom, ziemia, więzi międzypokoleniowe. Jeszcze inni znawcy przedmiotu, zwłaszcza socjologowie i badacze kultury masowej, tłumaczą koniunkturę SF pewną próżnią metafizyczną. która powstała w społeczeństwach Zachodu, pragnieniem zdobycia irracjonalnego pokarmu duchowego jako odtrutki na racjonalną, osaczającą człowieka technikę. Zadają sobie jednak również pytanie, czy przypadkiem owa moda i popularność nie wynika z postawy konsumpcyjnej, chęci uatrakcyjnienia dawnych motywów fabularnych za pomocą nowego, luksusowego opakowania. Dla Lucasa tym opakowaniem, niezależnie od olśniewającej techniki, był pastisz tak popularnego gatunku jak western, dla Spielberga mistyczne uniesienie tłumu, znane już z filmów o szarlatanach umiejących wywołać zbiorowe halucynacje i histerię. Tyle tylko, że autor „Bliskich spotkań" nie zajmuje postawy krytycznej wobec owego halucynacyjnego mistycyzmu, a spogląda nań wręcz z aprobatą. Naraziło go to na ataki sceptyków zaprzeczających istnieniu latających talerzy, niewierzących w wizyty istot pozaziemskich i hipotezy rodem z Danikena.

Programowy i nowatorski optymizm Spielberga z „Bliskich spotkań" interpretuje się także jako wyraz pewnej ideologii starającej się przedstawić powietnamską, ponixonowską Amerykę Jimmy Cartera jako kraj dobroci, spokoju, gościnności. Interpretacja zbyt dosłowna i natrętna. Bo w istocie i dla Lucasa w „Gwiezdnych wojnach” i dla Spielberga w „Bliskich spotkaniach" mniej ważna jest wiara w opowiadane zdarzenia, a bardziej wiara w kino, to wspaniałe kino nie tylko spod znaku Mélièsa, ale i braci Lumière, kino, które zawsze zachwycało bezpośrednią prawdą obrazu. Dawniej wystarczał pociąg wtaczający się na stację. Dzisiaj, w latach siedemdziesiątych, kino musi mieć sztab specjalistów, najnowocześniejsze systemy elektroniczne, zdalnie kierowane kamery, klasztorne odosobnienie laboratoriów, gdzie opracowuje się efekty specjalne, aby wzbudzić w nas tę samą naiwną, dziecięcą radość z czystego ruchu i feerii pomysłów. Kamera filmowa, którą młody Orson Welles nazwał najwspanialszą zabawką elektryczną jaką kiedykolwiek ofiarowano małemu chłopcu, teraz dzięki Lucasowi i Spielbergowi wyprodukowała jeszcze świetniejszą zabawkę. Gadget filmowy, który niczemu właściwie nie służy, nie budzi żadnych specjalnie głębokich refleksji - dzięki swej technicznej perfekcji osiągnął rangę dzieła sztuki.

Maria Oleksiewicz

CLOSE ENCOUNTERS OF THE THIRD KIND, reż. Steven Spielberg, USA.