Wernisaż

W marcowy poniedziałek w kuluarach Teatru „Studio" w godzinach herbaty (five o’clock) odbył się skromny wernisaż z okazji dwudziestolecia Studia Miniatur Filmowych. Używam słówj „skromny" - bo takiego słowa używać należy, ale właściwie był to wernisaż bardzo sympatyczny. Przemówienia na ogół krótkie, w tonie serdecznym. Były również ordery dla zasłużonych pracowników artystycznej firmy.

Zasługi firmy opisywaliśmy często na naszych łamach, ostatnio opisał je redaktor Bogdan Zagroba. Redaktor Bogdan Zagroba przybył na wernisaż w długich żółtych butach z cyklu Hoff-Fas-Sony i było mu w nich nieźle do brodatej twarzy osmaganej przez sirocco, które szalało na Puławskiej w poprzedni piątek między 13.00 a 14.20. Redaktor Zagroba nie był wszakże centralną postacią tej uroczystości, centralni okazali się wszyscy którzy byli, z tej prostej przyczyny, że zasłużona firma ma duże tradycje: artystyczne - to raz, demokratyczne - to dwa. Do tego dochodzi jeszcze kult przodków. Oni nigdy nie zapominają o starych znajomych, bo nie zapomnieli o Zdzisławie Lachurze, bądź co bądź ojcu powojennej polskiej animacji, który w tej chwili jest wyłącznie i przede wszystkim malarzem i o Edku Muszce, naczelniku krótkiego metrażu, który jest przede wszystkim emerytem, choć kiedyś, gdy trzeba było to odliczał swoje wojenne kilometry na szlaku bojowym WP. I o Bogusiu Wasiu, który jest szefem innej wytwórni krótkiej, a który też kiedyś robił pośrednio w animacji, a jeszcze wcześniej niż kiedyś był kumplem Muszki z wojny właśnie.

Bardzo niedawno temu, z rok chyba, na weselu, poznałem pewnego młodego człowieka, który zbierał się do matury w liceum plastycznym, ale już kręcił się za robotą. Powiedziałem mu podochocony nieco, stary, ja ci coś załatwię, o ile się nadasz oczywiście. Poszedł do Miniatur, pokazał co potrafi, w mig go wzięli do produkcji u samego Kija, czyli Mirosława Kijowicza. Zeznaje Kijowicz: „No widzisz; młody, przystojny, za pannami nie lata, nie pije i nie dość, że pracuje - widać, że lubi swoją robotę, że mu się chce robić. To, że nam się chce robić, to normalne, ale on ma dopiero dwadzieścia lat".

Wstyd o tym mówić, ale rosną nowe kadry, choć te nieco starsze wcale się nie starzeją. Giersz się w ogóle nie zmienił. Utył nieco Krzysztof Dębowski, pamiętam go, kiedy powrócił ze studiów FAMU - chłopaczek misterny jak igła. Trzymają zaś figury panienki ze studia - Maliszewska, Porzycka, Niedźwiecka, Ołdak, Magda Barycz, trzymają się w uśmiechu i życzliwości - do ludzi, do pracy, do własnej firmy artystycznej. Znacie, a jakże, te nazwiska z czołówek filmów, z zawodowym przydomkiem - reżyser, redaktor, operator, kierownik produkcji.

Operator Jan Tkaczyk był mi kiedyś szczególnie bliski z racji brody i z tej racji także, że jego pies był stryjecznym bratem mojego psa. Nasze psy pomarły ze starości, my jesteśmy ciągle młodzi, ale teraz nasze drogi się rozeszły. Tkaczyk ma teriera, ja w ogóle nie mam psa. Straciliśmy wspólny język.

Jerzy Kalina, artystyczny prowokator, artysta całą gębą, o którym już bardzo głośno w Polsce. Mijamy się na korytarzu, mówimy sobie „cześć" i zaraz potem - „wpadnij do nas (do wytwórni, do redakcji)". Nie wpadamy, ja nie oglądam ostatnio jego filmów, a on nie czyta moich felietonów.

Stefan Szwakopf i Stefan Janik; widujemy się często w barku kawowym u rzemiosła. Chlap, chlap, łyżka cukru do kolumbijki i każdy pędzi w swoją stronę.

Jerzy Świerczyński, tego chowam na ostatek; był szpakowaty, jest już nieco posiwiały, dyrektor tej całej imprezy, wieloletni dyrektor tej całej imprezy, o którym Nowicki mówi „stary" i Gradowski mówi „stary", a któremu zepsuł się kiedyś samochód na rondzie Waszyngtona i z jednym koleżką spychaliśmy ten samochód na pobocze. Świerczyński jest takim dziwnym dyrektorem, który bardzo lubi wszystkie powodzenia swojego personelu. Duży, zwalisty, cieszy się w ogóle ze wszystkiego dobrego, ale w ogóle to twarz ma zatroskaną.

To środowisko wydaje mi się dziwnie podejrzane. Nikt nikomu niczego nie zazdrości. Nikt o nikim nie powie złego słowa. Nikt nikomu nie podsrywa. Niby artyści, ale bez kompleksów artystów.

Szedł na wernisażu film okolicznościowy, zmontowany ze scenek najbardziej interesujących filmów dwudziestolecia. Obok stal Lachur i gadał pod nosem: znakomite, świetne, ten ma talent, co za rysunek, co za pomysł.

I tak się tu wszyscy wzajemnie oceniają. Mówią dobrze o swoim dyrektorze i dyrektor mówi dobrze o nich. Mówią dobrze o sobie. Tu panują - jak się mówi - stosunki międzyludzkie. Ja jestem z boku, bo pensję wypłaca mi inne przedsiębiorstwo. Ja jestem obcy, bo oni są twórcy, a ja jestem krytyk, jeśli ktoś nie wierzy - niech sprawdzi, moje nazwisko figuruje w pierwszej dziesiątce Klubu Krytyki Filmowej SDP. Ale są takie momenty - bo w życiu kina bywają momenty - że się czuję jednym z nich, choć nie jestem artystą. Niech mi to więc z okazji swojego jubileuszu wielkodusznie wybaczą.

Arcitensens