Kresyda, Laura, Salomea. Spotkanie z Anną Chodakowską

Szkołę teatralną skończyła w 1973 r. i od razu zyskała rozgłos rolą Antygony w przedstawieniu Hanuszkiewicza na scenie Teatru Małego. Potem grała Balladynę, Biankę, Salomeę. Wielkie postacie z klasycznego repertuaru. Jako Czarny Anioł w spektaklu ,,Mickiewicz: Młodość” śpiewała... Znamy ją także z teatru telewizji i z ekranów kin jako bohaterkę węgierskiego filmu ,,Epidemia”.

Kresyda

Dochodzi jedenasta. Czekam w holu Teatru Narodowego. Aktorka jest punktualna. Nie spóźniłam się? - pyta lekko zdyszana. Idziemy pospiesznie przez tę plątaninę schodów i korytarzy jaką jest zaplecze teatru. Przed salą prób reżyser Marek Grzesiński. Zgadza się na moją obecność, choć niektórych członków zespołu nieco to niepokoi - to dopiero pierwsza faza pracy i nie bardzo jest co pokazać.

Rozpoczyna się czytanie tekstu szekspirowskiej tragedii ,,Troilus i Kresyda”. Aktorzy wokół wąskiego stołu, szklanki z herbatą, popielniczki. Pierwsze spięcia, wzajemne przekonywania: niepowtarzalna atmosfera próby. Anna Chodakowska, skupiona, przy końcu stołu - naprzeciw reżysera. Jako jedna z niewielu nie pali. Odzywa się także z rzadka.

Próba dialogu między Kresydą a jej stryjem Pandarusem. W trakcie czytania reżyser wnosi poprawki, dyskutuje. Wreszcie tekst podany tylko głosem dwojga aktorów ożywa.

- Wiele nie mogę jeszcze o tej roli powiedzieć - mówi mi potem Anna Chodakowska. - Tyle tylko, że kiedy przeczytałam sztukę, zrozumiałam, że do tej roli muszę wszystko w sobie zmienić, tak jest różna od Salomei. Chciałabym, żeby punktem wyjścia do każdej mojej roli był stan swoistej neutralności, który można określić również jako spokój wewnętrzny. Mam pewną własną wizję idealnego aktora, który moim zdaniem musi wiedzieć jak najwięcej niczego nie wartościując, być na swój sposób amoralny, jeśli tak można powiedzieć - pozbawiony charakteru, mieć gdy potrzeba, ciało piękne lub odrażające. Trzeba więc przygotowując rolę odrzucić wszystko, czym się jest; wbrew pozorom nie to jest jednak najtrudniejsze. Główny problem - to skąd wziąć siłę i charakter, kiedy trzeba się zdecydować na którąś z wersji postaci...

- Brzmi to niemal jak „sposób na życie”. Czym jest wobec tego dla Pani teatr, aktorstwo?

- Odpowiem cytatem: twórczość i poznanie to jedno. Te słowa bardzo trafiają mi do przekonania. Teatr jest moją pasją. Skoro nie umiem malować, pisać wierszy, staram się chociaż na scenie dać upust własnym pragnieniom, zdziwieniom, podzielić się tym, co poznałam i zrozumiałam. Wyrażam siebie przez obce teksty i jak do tej pory mam szczęście - obcuję z najlepszymi autorami... Po takim wstępie nie powinien być pan zdziwiony, jeśli powiem, że nie jestem aktorką. Ja tylko pracuję w teatrze. Parę ról zagrałam... Pierwszą - Antygonę - grałam całą duszą; bo wszystko w człowieku może być sceniczne. Ale powinno być pokazywane w odpowiedniej konwencji. Nieprawda, że wygląda to niesmacznie, kiedy aktor płacze na scenie prawdziwymi łzami. Widziałam na scenie płaczących aktorów, a na widowni nikt się nie peszył. Istnieje bowiem nieuchwytna granica między autentyzmem i prywatnością na scenie. Prywatne łzy w teatrze konwencjonalnym - takim jak Narodowy - mogą być nie do zniesienia, a w teatrze, powiedzmy, Grotowskiego nikogo nie dziwią. Przeciwnie. A więc to kwestia sytuacji, otoczenia w jakim się rzecz dzieje. Widzowie mają własne, sprecyzowane oczekiwania wobec określonego teatru i każdy wyłom stwarza poczucie zawodu. Nie wiem zresztą, czy trzeba koniecznie łamać konwencje, skoro w ramach tradycyjnego teatru można zrobić jeszcze tak wiele.

Chciałabym, żeby wszystko, co ja sama robię w teatrze, było barwne, różnorodne, trójwymiarowe, żeby oddychało. Moim zdaniem rola powinna być tak skomponowana, żeby zaskakiwała. Każde następne działanie musi wynikać z poprzedniego, ale jego logika powinna być na tyle osobliwa, żeby widza zaskoczyć. W przeciwnym razie robi się nudno. Większość ról klasycznych grana jest już któryś raz i widzowie pamiętają wielkie, kreacje aktorskie. Dlatego pomysł na rolę ma tak ogromne znaczenie.

Laura

W zimowym ogrodzie warszawskiego Pałacu Młodzieży nie ma dziś dzieci, za to rozgardiasz planu filmowego. Scena przyjęcia: wystawne toalety pań, smokingi panów, biel ubrań lokajów, śmiech, zabawa. Przy fortepianie rozbawiona Laura, dziewczyna z bogatej amerykańskiej rodziny. Grupa aktorów wykonuje piosenkę, co pewien czas - wybuch śmiechu. Koniec ujęcia. To film ,,Pamela", który reżyseruje Witold Orzechowski. W przerwie aktorka niknie w zaimprowizowanej garderobie, wkrótce pojawi się w zmienionym stroju i uczesaniu. Pytam, jak aktorka teatralna odnajduje się w kinie?

- Najlepiej czuję się w roli... widza. W czasie seansów staram się podpatrywać - uczyć aktorstwa. Warto przyjrzeć się wnikliwie poczynaniom tak znakomitych profesjonalistów jak Jack Nicholson czy Robert De Niro. To mistrzowie rysunku psychologicznego; tworzą postacie pełne i konsekwentne, a przecież przewrotne i zaskakujące. I co jeszcze ważne, postacie emanujące niepokojem naszych czasów. Wydaje mi się, że nie ma lepszej lekcji dla aktora i wyraźniejszego ostrzeżenia przed sztampą „starych, solidnych kapci” wydeptanych w szkole teatralnej... O swoim aktorstwie filmowym nie mogę powiedzieć zbyt wiele. Przychodzi mi na myśl jedynie refleksja, że przecież w tamtym, wielkim aktorstwie znajduje odbicie praktyka Stanisławskiego, z którą w szkole teatralnej stykamy się w stopniu może zbyt małym, a która w kinie potwierdza swoją, wciąż wielką aktualność.

Nie mam szczęścia do kina. Jedyną większą rolę zagrałam w węgierskim filmie „Epidemia" Pala Gabora, który u nas rozpowszechniany był w sieci kin studyjnych. Także w telewizyjnej „Obecności". Teraz występuję w filmie „Ludwik Waryński" Wandy Jakubowskiej. Lubię grać w filmie, chętnie bym grała więcej, ale nie przepadam za zdjęciami próbnymi. A nikt nie chce bez nich ryzykować...

Wystąpiłam w filmie także i w innym charakterze; śpiewam. Dotychczas śpiewałam tylko w teatrze. Ale niedawno w telewizyjnym polsko-austriackim filmie „Fuga śmierci" zaśpiewałam tekst Paula Celana. Nagrałam też dla telewizji wiersz „Przepowiednia" Julesa Supervielle'a z muzyką Zygmunta Koniecznego. Takie formy śpiewania ogromnie mnie zainteresowały.

Salomea

Wejście dla aktorów: za pół godziny spektakl. Wydaje mi się, że jest późno, ale na twarzach mijających mnie aktorów nie widzę zaniepokojenia. Ciężkie metalowe drzwi z napisem „Palenie wzbronione pod karą administracyjną" zagradzają drogę. Za metalowym progiem otwiera się inny świat. Wzgórze pokryte zieloną trawą wokół którego rozpięto namiot - niebo. Zmiana barw symbolizować będzie zmianę pory dnia i miejsca. Coraz więcej postaci: szlachta, Ukraińcy, dziady ze skrzydłami. W półmroku kulis wygląda to jak korowód widm.

Z garderoby nadchodzi Anna Chodakowska - już w kostiumie. Skupiona, napięta wewnętrznie przegląda tekst roli nie zwracając uwagi na otoczenie. Zdenerwowanie? - Zupełnie się dziś nie klei - mówi aktorka. Ale kiedy inspicjent daje znak, Chodakowska znika za dekoracją: na scenie pojawia się Salomea, spokojna, pełna wewnętrznego światła.

Po ostatniej kwestii wraca, znów zdenerwowana, próbuje skoncentrować się do następnej sceny. Na kolejny znak inspicjenta - pojawia się już Salomea osamotniona, zrozpaczona, Salomea przeczuwająca tragedię. Wciąga widzów w ten stan niepokoju, porywa. Oklaski. Jeszcze jedna scena i przerwa.

- Salomea to postać dwuznaczna, trochę święta, ale także namiętna kobieta - mówi aktorka. - Zdaje się dobrze rozumieć dwoistość swojej natury - to, że coś przez nią „gada spoza świata". Prawda, że nie potrafi nad tym zapanować, poddać kontroli. Ale dlatego wierzy, że przeznaczeniem jej są sprawy wyższe, co nie przeszkadza jej w sposób bezkompromisowy domagać się praw należnych kobiecie. Wydawało się, że to będzie ciekawe: zagranie nieustannej wędrówki, przejść od stanów dojrzałej zakochanej kobiety do momentów, w których „coś przez nią przemawia".

- Michał Misiorny w „Trybunie Ludu" tak o tym pisze: „Piękny jest rozwój talentu Anny Chodakowskiej... Widać myśl świadczącą o powadze podejścia do niełatwych, szczególnie w roli Salomei zadań"...

- Miło. Ale ta myśl, o której pisze krytyk, wcale nie oznacza, że uważam się za intelektualistkę teatru. Wiedza miesza się często z intuicją sceniczną. Tę rolę rzeczywiście przemyślałam. I przyszłam na próby prawie gotowa. Źle, bo coś, co dojrzewa, jest ciekawsze. Ale o tym nie chciałabym więcej mówić. Każdy zawód ma swoje sekrety i nie należy ich niepotrzebnie zdradzać. Dobrze, że wokół aktorstwa zrodziła się pewna legenda. Tak jest lepiej. A jeżeli ktoś już ujawnia kulisy - nie powinien generalizować.

Kończy się przerwa. Salomea znów musi znaleźć się na scenie.

Andrzej Wojnach