Uśmiech z komiksu

DZIELNY SZERYF LUCKY LUKE (Lucky Luke). Realizacja: Morris, René Goscinny, Pierre Tchernia. Francja — Belgia, 1971.

Komiksy stanowiące tak ważny element kultury masowej w krajach zachodnich, w Polsce znane są bardziej z rozpraw socjologów i publicystów niż z codziennej degustacji. Wśród najmłodszych czytelników święci co prawda triumfy seria zeszytów z obrazkowymi opowieściami o nieustraszonym kapitanie Żbiku, ostatnio pojawił się w sprzedaży „rysowany” Janosik, ale są to zjawiska sporadyczne, niewiele mające wspólnego z masowym, agresywnym uczestnictwem komiksu w życiu powszednim młodszych i starszych czytelników zachodniej prasy i wydawnictw.

W komiksowej „edukacji” znajdujemy się dopiero na etapie wstępnym. Dla polskiego widza „Dzielny szeryf Lucky Luke” jest więc jeszcze jednym zwykłym filmem animowanym, tyle że rozgrywającym się w konwencji westernu. Może to prowadzić do niesłusznych, bowiem niczym nie uzasadnionych, skojarzeń i porównań ze znakomitymi krótkometrażowymi animacjami Witolda Giersza, jedynego w naszym filmie rysunkowym twórcy odwołującego się chętnie do schematów i konwencji z Dzikiego Zachodu. Jednakże to. co najbardziej interesuje Giersza, a więc nowe wykorzystanie technik malarskich w twórczości ekranowej, dla autorów „Lucky Luke’a” jest sprawą zupełnie drugorzędną, bowiem estetyka i kształt plastyczny ich dzieła zostały ukształtowane znacznie wcześniej, w niezliczonych odcinkach opowieści o dzielnym szeryfie, ukazujących się na łamach popularnego pisemka dla dzieci „Spirou”.

Film jest w tym konkretnym przypadku zręcznym wykorzystaniem tej popularności przez belgijską wytwórnię „Belvision”, specjalizującą się w filmowych adaptacjach najpopularniejszych francuskich komiksów. „Dzielny szeryf Lucky Luke” to czwarty tego typu film belgijskiego producenta, trzy poprzednie — dwa odcinki przygód Asterixa i jeden Tintina — nie są w Polsce znane, podobnie jak nie są znani ich bohaterowie. Przy realizacji poprzednich obrazów udało się skompletować grupę interesujących autorów i rysowników, którzy w swym czwartym filmie dali już próbkę dobrej roboty. Są to: francuski pisarz scenarzysta René Goscinny, belgijski rysownik Morris i reżyser Pierre Tchernia.

Cechą charakterystyczną uprawianej przez tę trójkę twórczości jest jej uwrażliwienie na przemiany kultury masowej i nowe upodobania. Dlatego też świadomie zwracają się do odbiorcy, który od najmłodszych lat karmiony jest komiksami, serialami telewizyjnymi, filmikami reklamowymi. Do odbiorcy, którego wiedza o świecie, o swoim kraju i jego historii (seria o Asterixie) pochodzi nie tylko ze szkoły i lektur zabytków literatury, ale także, a czasami przede wszystkim, z kina, z telewizora, z popularnych wydawnictw ilustrowanych. Goscinnego, Morrisa i Tchernię taka sytuacja śmieszy, toteż swoim widzom proponują przede wszystkim rozrywkę, w której w zależności od inteligencji odbiorcy, każdy znajdzie zabawę na własnym poziomie. Widać to doskonale po formach percepcji „Lucky Luke" i w polskiej sali kinowej, kiedy część widzów śmieje się z gagów „jawnych”, należących do samej akcji filmu, podczas gdy inni bawią się przede wszystkim dowcipnymi pastiszami i aluzjami do klasycznych osiągnięć westernu — „Dyliżansu”, „W samo południe” itp. Ta wielopiętrowa. parodystyczna konstrukcja „Dzielnego szeryfa Lucky Luke’a” jest utkana bardzo misternie i z dużą kulturą artystyczną — może właśnie dlatego film ten cieszy się dużym powodzeniem wśród wyrobionych przecież widzów Dyskusyjnych Klubów Filmowych.

Myślę, że dla tych odbiorców Centrala Rozpowszechniania Filmów mogłaby sprowadzić znacznie bardziej złożone i kontrowersyjne filmy animowane, które pojawiły się w ostatnich latach, a powstały z podobnej kulturowej inspiracji. Chodzi mi o Steve Krantza, twórcę amerykańskich „brudnych komiksów"; jego „Dziewięć żywotów kota Fritza" jest czymś nowym w dziedzinie animacji, a zarazem jest zdumiewająco trafnym, w brutalnej deformacji, portretem współczesnej rzeczywistości Stanów Zjednoczonych. Bowiem u Steve Krantza spełniło się to, co w „Lucky Luke" jest jedynie zasygnalizowane — kultura komiksowa, cierpiąca na uzasadniony kompleks niższości wobec innych, „wysokich" przejawów kultury, zaczyna dzisiaj pożerać samą siebie w poszukiwaniu nowych inspiracji. Skomercjalizowana pospolitość kultury masowej jako źródło prawdy o nas samych. Śmiejemy się, gdy pokazują to cząstkowo Morris i Gościnny. Filmy Steve Krantza wywołują już raczej grymas przerażenia.

WOJCIECH JĘDRKIEWICZ