Romanca o miłości zwyczajnej
Najpierw jest stylizowany melodramat — chłopak i dziewczyna, młodzi, zakochani, szczęśliwi; on musi wyjechać, ona będzie czekać na jego powrót i zgodnie z logiką melodramatu nie wytrwa w tym oczekiwaniu. Przyjdzie fałszywa wiadomość, że chłopak zginął, dziewczyna wyjdzie za mąż za innego, kochanków rozdzieli los.
Potem jest opowieść o dojrzewaniu — chłopak nieszczęśliwy i samotny nie umie sobie znaleźć miejsca w świecie; żeni się wprawdzie, lecz dalej jest rozgoryczony i zniechęcony do życia, aż wreszcie na świat przychodzi dziecko, i miłość — tym razem nie idealna i chłopięca, lecz dojrzała, męska miłość do dziecka i żony — powraca; rzeczywistość znowu nabiera barw.
„Romanca o zakochanych“ Andreja Michałkowa-Konczałowskiego składa się z dwóch części o zupełnie odmiennej stylistyce. Na początku mamy śpiewogrę, później rzecz utrzymaną w manierze filmu obyczajowego. Przy czym reżyser nie zatroszczył się wcale, by obie części zjednoczyć stylistycznie i logicznie. W środku filmu jest jakby dziura. Bez uzasadnienia, przynajmniej porządnego, realistycznego uzasadnienia, kończy się jedna sprawa i zaczyna się historia zupełnie inna. Jak to tłumaczyć? Błąd? Niedopatrzenie? Niechlujstwo? Andrzej Kołodyński napisał w „Filmie", że w przypadku „Romancy“ „krytyczna analiza odsłania pewne rozwichrzenie, a nawet niespójność komponentów. Właściwie nie trzeba tu jakiejkolwiek analizy — rozwichrzenie i niespójność komponentów biją po prostu w oczy. Może więc mamy do czynienia nie z przypadkiem, lecz świadomym założeniem, może więc jest tu jakaś ukryta logika.
Zadaję sobie pytanie, jak interpretować „Romancę o zakochanych”, przyjąwszy, że reżyser działał nadzwyczaj konsekwentnie, choć wedle nieco innych reguł niż te, z którymi stykamy się zazwyczaj?
Jest w pierwszej części filmu scena niezmiernie charakterystyczna. Chłopak odjeżdża do wojska. Matka żegna go słowami o honorze i miłości ojczyzny, dziewczyna łzami i obietnicą, że będzie czekać na jego powrót. Cała ta scena to po prostu cytat. Rzeczy takie same lub bardzo podobne widzieliśmy w dziesiątkach, jeśli nie setkach, filmów radzieckich. Tyle, że tam chłopiec odchodził na wojnę, tu natomiast zwyczajnie idzie do wojska. Cytowana scena nie stanowi wyjątku. Jeśli spojrzeć uważniej, okaże się natychmiast, że pierwsza część „Romancy” powtarza schemat fabularny dziesiątków radzieckich filmów wojennych. Zresztą nie tylko filmów, także dzieł literackich, a nawet piosenek. Łatwo przedstawić ten schemat: najpierw miłość, potem wojna, która brutalnie rozdziela zakochanych, dalej niewola i wreszcie powrót do dziewczyny, która tymczasem ukochanego pożegnała, opłakała i zapomniała, wyszedłszy za innego. Cały ten schemat — nie bardzo się troszcząc o realistyczne uzasadnienie sytuacji — Michałkow-Konczałowski zrealizował we współczesnej scenerii. Rzecz jasna do doświadczeń dnia dzisiejszego schemat pasuje mniej więcej tak, jak frak do dżinsów. Ale chyba o to chodziło. Reżyser wcale nie udaje, że mamy tu do czynienia z czymś więcej niż literackim stereotypem. To tylko literatura, czy też to tylko film. Toteż widzimy reflektory, kamerę, filmowców mieszających się z aktorami.
Część pierwsza „Romancy o zakochanych“ kończy się długim odjazdem kamery — oddalamy się od bohaterów i widzimy, że to jedynie aktorzy na planie. Kamera jedzie dalej i oglądamy cały plan, potem widać już tylko światła reflektorów filmowych. Światła są coraz bardziej odległe, coraz mniejsze, wreszcie giną w mroku. Chciałoby się rzec — skończył się film, teraz zaczyna się część druga „Romancy”, a wraz z nią życie. Zwykłe, szare, gdzie nie ma miejsca na gonitwy po kolorowej łące, gdzie natomiast jada się obiady w fabrycznej stołówce.
To przejście od jednej części filmu do drugiej jest chyba w „Romancy” najistotniejsze. Podobno Michałkow-Konczałowski, nim zabrał się do swego filmu, długo badał jak młodzież w Związku Radzieckim wyobraża sobie prawdziwą miłość. I musiał odkryć to, czego z góry można się było spodziewać: że wyobrażenia na temat uczucia ukształtowane są przez stereotypy artystyczne. Reżyser odnosi się do nich z wielkim szacunkiem, sądzi jednak — tak mi się przynajmniej wydaje — iż nie pasują już do dnia dzisiejszego. I o tym przede wszystkim mówi „Romanca”. Jest to film adresowany przede wszystkim do młodzieży radzieckiej. Ma jej pokazać, że piękna jest nie tylko miłość „literacka” czy „filmowa”, miłość pełna egzaltacji i dramatyzmu, lecz także miłość zwyczajna, z którą się obcuje na co dzień.
JERZY NIECIKOWSKI
Potem jest opowieść o dojrzewaniu — chłopak nieszczęśliwy i samotny nie umie sobie znaleźć miejsca w świecie; żeni się wprawdzie, lecz dalej jest rozgoryczony i zniechęcony do życia, aż wreszcie na świat przychodzi dziecko, i miłość — tym razem nie idealna i chłopięca, lecz dojrzała, męska miłość do dziecka i żony — powraca; rzeczywistość znowu nabiera barw.
„Romanca o zakochanych“ Andreja Michałkowa-Konczałowskiego składa się z dwóch części o zupełnie odmiennej stylistyce. Na początku mamy śpiewogrę, później rzecz utrzymaną w manierze filmu obyczajowego. Przy czym reżyser nie zatroszczył się wcale, by obie części zjednoczyć stylistycznie i logicznie. W środku filmu jest jakby dziura. Bez uzasadnienia, przynajmniej porządnego, realistycznego uzasadnienia, kończy się jedna sprawa i zaczyna się historia zupełnie inna. Jak to tłumaczyć? Błąd? Niedopatrzenie? Niechlujstwo? Andrzej Kołodyński napisał w „Filmie", że w przypadku „Romancy“ „krytyczna analiza odsłania pewne rozwichrzenie, a nawet niespójność komponentów. Właściwie nie trzeba tu jakiejkolwiek analizy — rozwichrzenie i niespójność komponentów biją po prostu w oczy. Może więc mamy do czynienia nie z przypadkiem, lecz świadomym założeniem, może więc jest tu jakaś ukryta logika.
Zadaję sobie pytanie, jak interpretować „Romancę o zakochanych”, przyjąwszy, że reżyser działał nadzwyczaj konsekwentnie, choć wedle nieco innych reguł niż te, z którymi stykamy się zazwyczaj?
Jest w pierwszej części filmu scena niezmiernie charakterystyczna. Chłopak odjeżdża do wojska. Matka żegna go słowami o honorze i miłości ojczyzny, dziewczyna łzami i obietnicą, że będzie czekać na jego powrót. Cała ta scena to po prostu cytat. Rzeczy takie same lub bardzo podobne widzieliśmy w dziesiątkach, jeśli nie setkach, filmów radzieckich. Tyle, że tam chłopiec odchodził na wojnę, tu natomiast zwyczajnie idzie do wojska. Cytowana scena nie stanowi wyjątku. Jeśli spojrzeć uważniej, okaże się natychmiast, że pierwsza część „Romancy” powtarza schemat fabularny dziesiątków radzieckich filmów wojennych. Zresztą nie tylko filmów, także dzieł literackich, a nawet piosenek. Łatwo przedstawić ten schemat: najpierw miłość, potem wojna, która brutalnie rozdziela zakochanych, dalej niewola i wreszcie powrót do dziewczyny, która tymczasem ukochanego pożegnała, opłakała i zapomniała, wyszedłszy za innego. Cały ten schemat — nie bardzo się troszcząc o realistyczne uzasadnienie sytuacji — Michałkow-Konczałowski zrealizował we współczesnej scenerii. Rzecz jasna do doświadczeń dnia dzisiejszego schemat pasuje mniej więcej tak, jak frak do dżinsów. Ale chyba o to chodziło. Reżyser wcale nie udaje, że mamy tu do czynienia z czymś więcej niż literackim stereotypem. To tylko literatura, czy też to tylko film. Toteż widzimy reflektory, kamerę, filmowców mieszających się z aktorami.
Część pierwsza „Romancy o zakochanych“ kończy się długim odjazdem kamery — oddalamy się od bohaterów i widzimy, że to jedynie aktorzy na planie. Kamera jedzie dalej i oglądamy cały plan, potem widać już tylko światła reflektorów filmowych. Światła są coraz bardziej odległe, coraz mniejsze, wreszcie giną w mroku. Chciałoby się rzec — skończył się film, teraz zaczyna się część druga „Romancy”, a wraz z nią życie. Zwykłe, szare, gdzie nie ma miejsca na gonitwy po kolorowej łące, gdzie natomiast jada się obiady w fabrycznej stołówce.
To przejście od jednej części filmu do drugiej jest chyba w „Romancy” najistotniejsze. Podobno Michałkow-Konczałowski, nim zabrał się do swego filmu, długo badał jak młodzież w Związku Radzieckim wyobraża sobie prawdziwą miłość. I musiał odkryć to, czego z góry można się było spodziewać: że wyobrażenia na temat uczucia ukształtowane są przez stereotypy artystyczne. Reżyser odnosi się do nich z wielkim szacunkiem, sądzi jednak — tak mi się przynajmniej wydaje — iż nie pasują już do dnia dzisiejszego. I o tym przede wszystkim mówi „Romanca”. Jest to film adresowany przede wszystkim do młodzieży radzieckiej. Ma jej pokazać, że piękna jest nie tylko miłość „literacka” czy „filmowa”, miłość pełna egzaltacji i dramatyzmu, lecz także miłość zwyczajna, z którą się obcuje na co dzień.
JERZY NIECIKOWSKI