Góry dzikie lecz zamieszkałe

JEREMIAH JOHNSON (Jeremiah Johnson). Reżyseria: Sydney Pollack. Wykonawcy: Robert Redford, Will Geer i inni. USA, 1972.

Kiedyś ułatwiały nam życie wygodne podziały: kinu europejskiemu (oczywiście - jego intelektualnej czołówce) pozostawialiśmy trud filozofowania na ekranie, myślenia obrazami, natomiast od Amerykanów oczekiwaliśmy głównie ekranowego działania, sprawnej techniki, przenikliwych sondaży socjologicznych. To prawda, że owej „technice” przypisywano także sens filozoficzny (wystarczy powołać się na głębie jakie Chabrol odkrył u Hitchcocka), no, ale najogólniej rzecz biorąc - tak właśnie ten podział przebiegał. Jest on już zupełnie nieaktualny. Amerykanie odebrali Europejczykom patent na filmy-eseje, filmy-moralne przypowieści, filmy-polemiki. Przekona się o tym widz polski, który obejrzy sobie kolejno takie wybitne, myślące filmy jak: „Strach na wróble” Schatzberga, „Ostatni seans filmowy” Bogdanovicha, „Pięć łatwych utworów” Rafelsona czy „Jeremiah Johnson” Pollacka.

Ten ostatni przykład jest szczególnie wymowny. Sydney Pollack, twórca znanego i omawianego u nas szeroko filmu „Czyż nie dobija się koni?”, zrealizował oto film „dwustopniowy”, dający szansę dwojakiego odbioru; widzowie mniej dociekliwi powitają go jako jeszcze jeden filmowy powrót w przeszłość, w epokę pionierską, która nie przestaje być źródłem natchnienia dla amerykańskich reżyserów; widzowie nawykli do odczytywania drugiego sensu filmowych obrazów znajdą w nim coś znacznie istotniejszego: refleksję na temat człowieka dokonującego wyboru pomiędzy cywilizacją a naturą, człowieka pragnącego doścignąć ulotny miraż wolności.

Sydney Pollack w taki sposób zrealizował „Jeremiaha Johnsona”, że i jedni i drudzy widzowie będą przekonani, iż ich sposób odczytania filmu jest jedynie słuszny: czyż nie jest to niesłychanie wierna wobec realiów rekonstrukcja pewnego epizodu dziejów pionierskich? Czyż nie zadbano tu o dokładne odtworzenie obyczajów indiańskich? Czyż nie czuje się tutaj troski o wiarygodność każdego szczegółu? Wszak tak samo było i w filmie „Czyż nie dobija się koni?”, wskrzeszającym pewne autentyczne fakty z lat dwudziestych, a zarazem wykorzystującym je jako materiał dla refleksji wybiegających daleko poza znaczenie samych faktów. Nawet częściowe odczytanie „Jeremiaha Johnsona” nie pozbawia kinowych satysfakcji, aczkolwiek jego powolny, cokolwiek majestatyczny rytm, atmosfera namysłu, jaka z niego emanuje, wzbudzać może od razu podejrzenie, że nie o samą przygodę tutaj chodzi.

Podejrzenie to jest usprawiedliwione. „Jeremiah Johnson” jest to filozoficzny esej filmowy, rozprawa z mitologią ucieczki od cywilizacji w rejony „dzikości”, będącej domeną swobody. Stary to mit, do dziś obecny w świadomości, czy raczej - podświadomości ludzkiej, zaktualizowany przez hipisów, podejmujących dalekie wędrówki poza granice swej rodzimej kultury. Ucieczka w przestrzeń, w „dzikość natury” miałaby być, wedle tego mitu, ucieczką w obszar, na którym decydujące stają się przedmioty niejako elementarne, pierwotne, nie wpisane w porządek kultury i obyczajowości; innymi słowy na tym obszarze wyzwolona jednostka miałaby zyskać szansę stworzenia własnego obyczaju, gdyby uznała to za konieczne.

Jeremiah Johnson porzuca swoich rodaków, rezygnuje z oferty urządzenia się, pragnie żyć życiem gór. Przypuszcza, że góry będą od niego wymagać głównie zręczności, odporności fizycznej i psychicznej, wytrwałości. Przypuszcza, że będzie w górach całkowicie swobodny, że będzie mógł decydować o swoim losie. Bądź też, że los wyda na niego wyrok, ale że - w każdym razie - tym kimś podejmującym decyzję w jego sprawie nie będzie, jak na dole, inny człowiek, bądź inni ludzie. Gdy na samym początku swej drogi Jeremiah napotyka zamarłego na śmierć takiego jak on poszukiwacza przygód ze strzaskanymi przez niedźwiedzia nogami - wie już, że takie rozwiązanie jest możliwe i zapewne wlicza je do rachunku. Jednego jakby jednak nie brał pod uwagę: góry, ku którym spieszy, są zamieszkałe.

Niemożliwe, aby Jeremiah całkiem o tym nie myślał. Ale zapewne „dzikich” utożsamiał z naturą; przypuszczał, że da sobie radę z Indianami, jeśli będzie dzielny, a także jeśli nie będzie im wchodził w drogę. Nie ma racji. Znajduje się on na obszarze, na którym nie ma cywilizacji zbliżonej do tej, jaką zostawił na dole; jednak na obszarze podporządkowanym pewnej kulturze, z którą chcąc nie chcąc wchodzi w układy, która go w końcu zdominuje. Jeremiah, dzielny człowiek gór, pragnący samodzielnie decydować o swoim losie - przyjmie narzucone mu przez Indian reguły gry: weźmie za żonę Indiankę, zacznie ściśle przestrzegać obyczajowego kodeksu, będzie się liczyć z religijną mitologią ludzi „dzikich”. Ale jakież znaczenie może mieć w życiu codziennym ten pogardliwy przymiotnik? Gdy Jeremiah zlekceważy jeden tylko przepis indiańskiej obyczajowości - przejdzie przez święty cmentarz plemienia Kruków - sprowadzi nieszczęście, jego bliscy zginą. On sam wyda wojnę Indianom: będzie ich napadać i zabijać, zyska sobie nawet wśród nich sławę nieustraszonego zabójcy. Ale nie wie, że to zabijanie także w osobliwy, niezrozumiały dla białego sposób zostaje podporządkowane moralnym koncepcjom jego wrogów: dla Indianina zaszczytem jest zginąć z ręki silnego przeciwnika, chwała okrywa wtedy jego szczep. Zabijając Kruków - Jeremiah nadal działa w obrębie mitologii indiańskiej, w przedziwny sposób umacnia ją. Może dlatego pozwolono mu tak długo zabijać?

Z całą pewnością „Jeremiah Johnson” ma charakter filmu - dywagacji polemicznej, przedstawiającej stanowisko Pollacka wobec mitu ucieczki od cywilizacji czy ucieczki od kultury zasłaniającej przed nami obraz „prawdziwej egzystencji”. Ten mit owocuje przecież w kinie amerykańskim bezustannie nowymi dziełami; myślę tu choćby o „Pięciu łatwych utworach” Boba Rafelsona. Bohater tego filmu, inteligent rozstający się ze swoją sferą i ruszający w świat, w którym przestają obowiązywać normy kulturalne i obyczajowe jego środowiska - także - w jakimś sensie wkracza na szlak kiedyś wytyczony przez Johnsonów. Czy Pollack chciał swoim filmem przekonać nas, że. takie ucieczki nie mają sensu? Nie wydaje mi się. Odnoszę wrażenie, że Pollack polemizuje swym pięknym i mądrym filmem z mitem „ucieczki w dzikość” jawiącym się w postaci naiwnej i uproszczonej. Jednocześnie w ostatniej scenie filmu, w tym nieśmiałym geście bohatera odpowiadającego na powitanie Indianina dopatrywałbym się akcentu optymistycznego, aprobaty dla samego trudnego i bolesnego doświadczenia, jakim była przygoda Jeremiaha.

Sens tego porozumiewawczego gestu jest chyba jednak głębszy. Jeremiah, który wyruszał w Góry Skaliste w poszukiwaniu „surowej natury”, zetknął się tam z pewną określoną kulturą, obok której nie mógł przejść tak, jak turysta przechodzi obok lokalnych osobliwości. Zamiast ogólnikowej, niezobowiązującej „dzikości”, niezindywidualizowanych „dzikich” - zastał ludzi, których obyczaje, być może okrutne i trudne do zrozumienia dla przybysza z zewnątrz, układają się jednak w pewien system norm domagający się szacunku. Gest Jeremiaha oznacza chyba przyjęcie do wiadomości warunków współistnienia. A zarazem oznacza on ostateczne rozstanie w filmie amerykańskim z „dzikimi czerwonoskórymi” przeciwstawiającymi się pochodowi wspaniałej cywilizacji białych. W „Jeremiahu Johnsonie” nie ma już „dzikich” - są ludzie podlegający ciśnieniu odmiennych tradycji. Ale to także ma sens metaforyczny; jak wiemy „dziki” to nie tylko Indianin - dziki to po prostu inny.

KONRAD EBERHARDT