Towar pokupny - paranoja

Film Stanleya Kramera „Zasady domina" odznacza się głupotą tak bezdenną, że aż warto mu się bliżej przyjrzeć. Zazwyczaj w rozmaitych notatkach informacyjnych oraz recenzjach streszcza się rzecz całą w sposób następujący: mafia wydostaje z więzienia człowieka skazanego za zabójstwo, by w zamian za wolność zamordował wskazaną osobę. W praktyce wygląda to jednak nieco inaczej. Po pierwsze nie chodzi wcale o mafię, przynajmniej w zwykłym sensie tego słowa, lecz o jakąś tajemniczą, a wszechpotężną organizację. ONI są wszędzie i wszystko mogą. Są w wojsku, sądownictwie i policji. Starannie planują swoje akcje, mają jakieś ukryte zamiary. Jakie? Tego zupełnie nie wiadomo. Na razie mordują wszystkich wokół za pomocą rewolwerów, karabinów maszynowych, bomb, jednym słowem - czym się da. Gorzej - manipulują ludźmi do woli. Bohater filmu przez lata sądził, że spotykał takich czy innych życzliwych sobie ludzi, tymczasem zaś to byli ICH ludzie. Krokami bohatera kierowano jak chciano. Szło niby o to, by zrobić zeń podatne narzędzie do własnych celów, w gruncie rzeczy wcale jednak o to nie szło. Bohater w końcu nie zabija jegomościa, którego miał zabić, bohater celowo chybia, a jegomość, jakoś bardzo podobny do Jimmy Cartera, i tak zostaje zabity. ONI się ubezpieczyli na każdą okoliczność. Także na okoliczność niesubordynacji naszego bohatera.

Fascynujący jest niewątpliwie finał filmu Kramera. Oto zabito już wszystkich i bohater, zgodnie z zasadami amerykańskich filmów sensacyjnych, został sam na placu. Ale nie na długo. ICH strzelec wyborowy bierze go na muszkę. Za chwilę będzie bum i po wszystkim, skończyło się. Bo ONI są wszechpotężni. Bo ONI ani na moment nie spuszczają cię z oka. Bo choćbyś robił nie wiadomo co, to i tak IM się nie wymkniesz.

Co sądzić o tym wszystkim? Oczywiście, jakby nie patrzeć, mamy tu do czynienia z przejawami obłędu. Po prostu czysta paranoja. Nie ma jednak powodów - przynajmniej na razie - by sądzić, że amerykański reżyser oszalał. Innymi słowy, przypuszczać należy, że rzecz całą zrobiono na zimno, rozsądnie licząc i kalkulując. Dano paranoję, bo paranoja jest pokupna.

Jeśli rozejrzeć się trochę wokół, to się okaże, że elementy myślenia paranoicznego zaczęły się w filmie amerykańskim pojawiać nagminnie. Niewątpliwie najbardziej charakterystycznym przejawem tego trendu był „Syndykat zbrodni", historia dziennikarza, który trafia na trop organizacji mordującej niewygodnych polityków i sam zostaje jej ofiarą. Inny przykład to „Rozmowa", opowieść o człowieku, który dla pieniędzy podsłuchuje i podgląda innych, by w finale stwierdzić, że sam jest przez kogoś podsłuchiwany i podglądany. Albo też „Maratończyk", w którym policja czy służba wywiadowcza z jakichś tajemniczych powodów spiskuje z dawnymi hitlerowcami. W całej tej tendencji doskonale mieści się film „Trzy dni Kondora" który jest właśnie na naszych ekranach. Okazuje się, że w CIA istnieją jakieś tajemnicze spiski, które zmierzają do sobie tylko wiadomych celów.

Oczywiście, w każdym ze wspomnianych filmów element paranoiczny jest mocno zracjonalizowany. I tak człowiekowi rozsądnie myślącemu trudno pogodzić się z twierdzeniem, że John czy Robert Kennedy byli ofiarami samotnych szaleńców. Odpowiednio do tego „Syndykat zbrodni" staje się być może zwariowaną, ale całkowicie dopuszczalną hipotezą. Zwłaszcza w USA, gdzie rzeczywiście istnieją tajne organizacje przestępcze, jak choćby mafia. Dość ujawniono spraw i sprawek amerykańskich agencji wywiadowczych, by filmy takie jak „Maratończyk" czy „Trzy dni Kondora" miały wszelkie cechy opowieści prawdopodobnych. Z „Zasadami domina" jest zupełnie inaczej. Tutaj paranoi wcale nie zamierza się racjonalizować. Co prawda reżyser raz czy drugi robi aluzję do znanych spraw - jak choćby zamach na prezydenta Kennedy'ego - lecz wcale nie pragnie udawać, że robi film o takich czy innych wydarzeniach historycznych. Tu się wprost prezentuje paranoiczną wizję świata-istnieje tajemnicza organizacja, która nie spuszcza oka z żadnej jednostki i może nią manipulować do woli. A w razie oporu zniszczyć.

Wątpię, by twórcy filmu mogli w takie idiotyzmy na serio wierzyć. Stąd wniosek, iż sądzą, że wierzy w nie widz. I z tego punktu widzenia, byłby to film niezmiernie znamienny, pokazujący dobitnie, jak gwałtownie upadają tradycyjne mity amerykańskie.

Kramer założył, że dziś najlepiej pójdzie film mówiący o nicości jednostki ludzkiej. I kto wie, może sic wcale nie mylił.

Jerzy Niecikowski