Presja czasu

Józef Cyrus ma 30 lat, ukończył studia na wydziałach operatorskim i reżyserskim łódzkiej PWSFTviT. Jego dyplomowy film „Wół" został nagrodzony na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie.

• Dyplom, debiut, nagrody; w przypadku jednego filmu zdarza się to rzadko. Jak narodził się pomysł realizacji „Wołu"?

- Już w trakcie studiów operatorskich myślałem o reżyserii, szukałem tematu. Natknąłem się na artykuł Redlińskiego w „Kulturze" napisany niemal w formie noweli filmowej. Dotyczył ucieczki od cywilizacji - w kontekście pędu do budowania domków letnich, uprawiania ogródków działkowych. Czytając zrozumiałem, że mnie właściwie interesuje druga strona -ci, którzy od natury nie odeszli, bo nie chcieli, nie mogli. Postanowiłem odszukać bohatera artykułu, chłopa nazywanego przez Redlińskiego Wołem. Autor dawał niewiele wskazówek, wymienił dwie czy trzy miejscowości - jedną z nich znalazłem na bardzo dokładnej mapie i pojechałem tam w jakąś mroźną zimową noc 1975 roku. Szalenie trudno było znaleźć tego człowieka, „Wół" to było określenie metaforyczne, w pewnym momencie zwątpiłem nawet w jego istnienie. Ale udało się. Wróciłem do szkoły i zacząłem starania o to, bym mógł zrobić ostatnie ćwiczenie operatorskie w formie rozszerzonej, nie ograniczającej się do spraw czysto formalnych. Moim opiekunem był Mieczysław Jahoda, też czytał ten artykuł, pomógł mi, dostałem środki na realizację. Jeździłem na tę wieś dwukrotnie, w efekcie powstała etiuda. W 1976 roku zwróciłem się do WFD, pokazałem tę etiudę i rozpocząłem starania o skierowanie filmu do produkcji. Zanim jeszcze został skierowany, odwiedzałem „Wołu", zrealizowałem dwie sekwencje: zimę i orkę. Używałem kamery szkolnej, taśmę kupowałem sam. Materiał leżał nie wywołany i czekał na oficjalne skierowanie filmu. Gdy to nastąpiło, mogłem się ubiegać o przyjęcie na reżyserię: przyjęto mnie na trzeci rok, miałem indywidualny tok studiów. Dyrekcja WFD zaproponowała, by „Wół" był moim filmem dyplomowym; opiekunem artystycznym z ramienia szkoły został Andrzej Brzozowski. I tak praca nad „Wołem" trwała właściwie trzy lata.

• Czy w tym czasie zrobił Pan jakieś inne filmy?
- „Tryptyk", film kombinowany, trikowy w „Semaforze". Ta wytwórnia umożliwia operatorom realizację samodzielnych filmów, dzięki niej weszło do kinematografii już kilkunastu młodych ludzi, m.in. Rybczyński, Waśko, Połom, Będkowski, ostatnio Krzysztof Krauze. „Tryptykiem" obroniłem dyplom na wydziale operatorskim. Już na reżyserii, w 1977 roku zrobiłem w WFO absolutoryjny film „Być wygranym", a niedawno „Piekarza" w WFD - z tą wytwórnią jestem związany etatowo.

• Można więc chyba powiedzieć, że długa droga do zawodu jest już za Panem, rozpoczyna się jakaś stabilizacja.
- Ale nie bezproblemowa. My wszyscy mamy kompleks czasu, bo specyfiką naszego zawodu jest start w wieku 30 lat. Ludzie z innych zawodów mają już w tym wieku jakiś dorobek, a my dopiero szukamy miejsca dla siebie, ustalamy profil przyszłej pracy. Wyłania się dylemat: jak pogodzić konieczność zarobkowania z realizacją zamierzeń artystycznych, ambicji. Realizacja filmów trudnych, które wymagają dłuższej dokumentacji, rzutuje na sytuację finansową. W WFD jest pięćdziesięciu reżyserów - plan wytwórni zakłada 35 filmów autorskich rocznie, a więc w najlepszym razie zrobię jeden film w ciągu roku. Reszta to filmy zleceniowe. Trudno rozstrzygnąć, co robić. Realizować swój program artystyczny czy zarabiać. Ale jak tworzyć sztukę bez zabezpieczenia podstawowego minimum egzystencji?

• Temat, jaki podjął Pan w „Wole", był wiele razy omawiany w prasie, radiu czy telewizji, i tym trudniejsza zapewne była realizacja Pańskiego zamierzenia?
- Zdawałem sobie z tego sprawę, ale chciałem wydobyć coś więcej chciałem, by film dotknął spraw ponadczasowych, ponadterytorialnych. Starałem się zgłębić psychikę bohatera, stworzyć swoiste studium psychologiczne starego człowieka, studium samotności. Dlatego ograniczyłem film wyłącznie do jego osoby, jego mieszkania, zabudowań, pola. Zrezygnowałem z wszelkich środków publicystycznych, z rozmów z jego dziećmi, naczelnikiem gminy, sąsiadami. Oczywiście przeprowadzałem te rozmowy, ale bez kamery, z chęci zgłębienia tematu. Wydawało mi się, że ascetyzm filmu będzie silniej oddziaływał, taka relacja nabiera cech uniwersalizmu. Zdecydowałem się na kreacyjność, wieloznaczność, przenośnię, tu, moim zdaniem, tkwiła szansa pokazania jeszcze raz spraw wielokrotnie omawianych - ale inaczej. Poza tym osobowość tego człowieka była fascynująca.
Początkowo koncepcja filmu była następująca: w rozmowach z dyrekcją WFD zostało ustalone, że będę robił ten film w konwencji dialogu między nim a mną - autorem filmu. Ja miałem wpłynąć na jego decyzję przekazania ziemi w zamian za emeryturę, sprawić, by zrozumiał, że to jest konieczne. Istotnie, ta ziemia była nieefektywnie uprawiana, takich „Wołów" jest wielu w kraju. W tej jednej gminie w dniu, gdy odbierano mu ziemię, odbierano też i paru innym - razem 50 ha ziemi, która przez wiele lat była niewydajna. Chciałem mu to wszystko uzmysłowić, wytłumaczyć. Ten dialog miał nieomal formę psychodramy, za pomocą bardzo brutalnych środków, agresywnego tonu. Teraz z perspektywy czasu muszę przyznać, że była to beznadziejna sprawa.

• Czy można w ciągu 3 lat przekonać do jakiejś prawdy kogoś, kto kilkadziesiąt lat myślał inaczej?
- Zdawałem sobie z tego sprawę, że nie, ale wydawało mi się, że trzeba podjąć taką próbę. Inna kwestia, czy mi wolno, problem moralny, jak daleko mogę się posunąć, wejść w czyjeś prywatne życie. Dziś mam znacznie więcej wątpliwości. Z jednej strony niszczejąca ziemia, a w skali całego kraju to przecież ogromne obszary, a z drugiej - człowiek za swoją prawdą. I wtedy nawet najkorzystniejsza ze społecznego punktu widzenia ustawa jest bezsilna. Tradycje, mentalność, filozofia tych ludzi są nie do przekreślenia. Nie siliłem się na recepty, starałem się po prostu pokazać ten problem. Właściwie film jest nie skończony. Zamyka go scena, gdy memu bohaterowi komisyjnie odbierają ziemię. W marcu tego roku pojechałem tam znowu - on dalej tę ziemię uprawia. Wypędza listonosza z emeryturą, nie chce słuchać naczelnika gminy, nie przyjmuje myśli, że ktoś obcy przyjdzie i będzie uprawiał jego ziemię. Zmartwiłem się, gdy ktoś źle odczytał mój film. Fragment dialogu spowodował, że źle mnie zrozumiano: że zbyt drastycznie, bez taktu wkraczam w życie mego bohatera. Jestem w tym dialogu reprezentantem pewnych racji, ale moje racje osobiste, mój emocjonalny stosunek do sprawy oddaje cały film, który przecież jest ciepły, przychylny, pełen fascynacji wewnętrzną siłą człowieka, który nie odstępuje od swoich przekonań.

• O czym chciałby Pan mówić w swych dalszych filmach? Przed studiami pracował Pan w kopalni, czy zamierza Pan wrócić na Śląsk z kamerą?
- Interesuje mnie portret mego pokolenia: rocznik 47. Chciałbym pokazać środowiska, w których się obracałem, doświadczenia ludzi mojej generacji. Myślę też o powrocie na Śląsk, wykorzystaniu swoich wiadomości, spostrzeżeń, doświadczeń wyniesionych z lat tam spędzonych. Szukam tematu, który swą rangą umożliwiłby mi prezentację górniczego środowiska i jego spraw. Nie może to być trop folkloru - ten najprostszy. Wiele się tam przez lata zmieniło.

Rozmawiała: Elżbieta Dolińska