W jednej trzeciej. Rozmowa z Mirosławem Konarowskim

Michał w „Jeziorze osobliwości, Andrzej w „Con amore” i Tadeusz Zawadzki - „Zośka” w „Akcji pod Arsenałem” - to trzy filmowe role Mirosława Konarowskiego. Po ukończeniu szkoły aktorskiej związał się z zespołem Teatru Narodowego, obecnie występuje na scenie Teatru Małego.

• Pierwszy poważny wybór na aktorskiej drodze - który teatr? - ma Pan już za sobą. Czy nie obawia się Pan, że Teatr Narodowy zbyt jednoznacznie określi Pana typ aktorski, przyszłe role?

- Myślę, że nie jest to jakaś obowiązująca prawidłowość, przecież przyszłość zależy i od nas samych. To są chyba dwie sprawy: jaki będzie mój dalszy rozwój, co będę sobą reprezentował i czy będę wykorzystany. Oczywiście, wybór teatru związany jest z typem repertuaru - co jest bliższe sercu.

• A więc klasyka polska?
- Repertuar romantyczny. Właściwie i chciałem, i nie chciałem przychodzić do tego teatru. Nie - ponieważ zdawałem sobie sprawę z obecności w zespole wielu młodych aktorów, obawiałem się, że nie będę grał. A chciałem - bo repertuar Narodowego jest najbliższy temu, w czym się widzę. Wychodząc ze szkoły, aktor zdaje sobie sprawę z tego, jaka jest jego psychika, jak wygląda, w jaki sposób może się przydać w teatrze. Narodowy ucieleśnia moje marzenia jeszcze sprzed szkoły: Kordian, wielkie sztuki romantyzmu. Widzę siebie w takich rolach i w tym kierunku chcę teraz iść. Co oczywiście nie znaczy, że tylko Kordian czy Gustaw-Konrad, tego się nie da skonkretyzować, chodzi o typ roli. Więc próbuję. W pewnym sensie realizuję swoje wcześniejsze założenia, ale jakby w jednej trzeciej. I myślę, że tak już będzie w życiu - zawsze ta jedna trzecia; przynajmniej tak mi się wydaje po dotychczasowych, niewielkich doświadczeniach.

• Co się składa na tę dzisiejszą jedną trzecią?
- Gram Bielajewa w „Miesiącu na wsi" Turgieniewa i choć dobrze mi się gra i lubię tę sztukę, to jednak jest zastępstwo. Moja premiera to Chłopiec z Deszczu w „Dwóch teatrach’' Szaniawskiego. Chłopiec nosi w sobie ideał, który nie zdążył się zdewaluować i nigdy nie straci wartości. Jest jednym z wojennego pokolenia młodych naznaczonych przez śmierć

• Kontynuacja typu, w który wszedł Pan rolą „Zośki” w „Akcji pod Arsenałem”?
- Tak. Obaj są przedstawicielami tego samego „straconego pokolenia”.

• Jak powstawała postać „Zośki”?
- Reżyser dawał nam bardzo dużą swobodę, proponowaliśmy właściwie sposób zagrania każdej sceny. Cezary Morawski, który grał „Rudego”, jest moim kolegą z jednego roku. Postanowiliśmy nasycić materiał scenariuszowy własnymi doświadczeniami dostosowując je, oczywiście, do zawartych tam sytuacji. Byliśmy też stale pod presją informacji, jakie zgromadziliśmy na temat granych przez siebie postaci. Sporo już wiedzieliśmy, bo choć trudno powiedzieć, że wychowaliśmy się na książce „Kamienie na szaniec”, to przecież znaliśmy ją, w pewnym wieku czyta się takie książki, odbiera wręcz jak sensacyjne. Poza tym znamy młodość naszych rodziców, trzeba więc było tylko przypomnieć sobie pewne fakty, uzupełnić wiedzę o akcji pod Arsenałem, o tych chłopcach. Oni się znakomicie rozumieli, wiele dla siebie znaczyli. Chcieliśmy znaleźć dla ich przyjaźni taki wyraz ekranowy, żeby już na pierwszy rzut oka było dla wszystkich jasne, że to, co ich łączy, jest wielkie i niepodważalne. Reżyser Jan Łomnicki skontaktował nas z uczestnikami wydarzeń: z Kaczyńskim - „Wesołym”, Broniewskim - „Orszą”, z Hanną Zawadzką, siostrą Tadeusza. I opowiadali nam, jacy oni byli, jak to wyglądało. Niepokoiłem się, że to za piękne, taki monolit. Ale tacy właśnie byli. Dopiero chłopcy z powstania okazali się inni, starali się żyć jak najszybciej, najpełniej. Ale Zawadzki i „Rudy” zginęli wcześniej, w nich było coś z ducha czystego harcerstwa. Początkowo obawialiśmy się, że stworzymy postacie zbyt pomnikowe. W pewnym momencie powiedzieliśmy sobie: skoro tacy byli, trzeba starać się nie o uprawdopodobnienie sytuacji, ale o to, by odnaleźć ich w sobie. My, Morawski i Konarowski określeni przez taki właśnie moment historyczny, zachowywalibyśmy się tak samo. Stało się to naszym założeniem. Ale to nie znaczy, że odrzuciliśmy całą wiedzę o tych chłopcach, wszystko to jakoś przemieszało się w świadomości. Pewne reakcje pojawiały się jak gdyby same z siebie, nie zaplanowane, rodziły się w niepowtarzalnej atmosferze. Stanisław Broniewski - „Orsza”, który często odwiedzał nas na planie, dziwił się nieraz: „Jak wy możecie żyć w takim przemieszaniu rzeczywistości, gracie tak, że wydaje mi się, jakbym widział tamtych, że nimi jesteście, a potem bez trudu wracacie do rozmowy rozpoczętej przed zdjęciami". Pewnego dnia któryś ze świadków tamtych wydarzeń powiedział mi, że w trakcie oczekiwania zacierałem ręce lak, jak Zawadzki. Nie wymyśliłem sobie tego, po prostu grałem stan oczekiwania, a właściwie byłem w stanie oczekiwania, bo tego nie można zagrać. Takie stawianie na nie uświadomione działania daje efekty wtedy, gdy z założenia rezygnuje się ze wszystkiego, co jest sztucznością i udawaniem.

• Widzi Pan siebie w rolach bohaterów romantycznych, a ten kierunek ma bogate aktorskie tradycje, które zobowiązują.
- Istnieje tylko pewien kierunek poszukiwań. Nie mogę bać się tego, co było, nie mogę w siebie nie wierzyć. Ale nie mówmy o tym, co będzie. Muszę poczekać, scenicznie się „zestarzeć", na razie wyglądam na scenie na znacznie mniej lat, niż mam w istocie.

• Rozpoczął Pan szkołę aktorską już po praktycznej przymiarce do tego zawodu.
- Bo zdarzyło się „Jezioro osobliwości”. Nie miało to jednak żadnego wpływu na fakt przyjęcia mnie do szkoły. Ale potem, przy zetknięciu z planem filmowym było mi łatwiej, miałem już za sobą pokonywanie barier psychicznych, które się wtedy pojawiają. W „Jeziorze osobliwości” byłem wykorzystywany tylko jako tzw. naturszczyk.

• A jak Pan ocenia siebie w „Con amore”?
- To była próba wykorzystania tego, czego już nauczyłem się w szkole. Próba konsekwentnego prowadzenia postaci jakby nierealnej, mało prawdopodobnej. Przyjąłem koncepcję, że robimy film, w którym chcemy pokazać bohatera pięknego, dobrego, wręcz ze świetlistą aureolą wokół głowy i starałem się, żeby był prawdopodobny choćby w sferze reakcji, odruchów. Też zadanie aktorskie.

• Po świetlistych rolach Michała i Andrzeja zagrał Pan zupełnie inną postać: Herberta w telewizyjnym spektaklu Teatru Sensacji „Okup dla wszystkich".
- Bardzo się cieszę z tego doświadczenia, narzucił mi je Zdzisław Wardejn, reżyser „Okupu”. Powiedział: „gdzie indziej możesz sobie do końca życia grać tych ładnych, dobrych, a tu mi zagrasz takiego, który się boi. Każdy z nas ma kompleksy, ty na pewno też. Spróbuj sobie wyobrazić, że zaraz cię zabiją, wyobraź sobie takiego chłopaka, który nic w tej sytuacji nie potrafi zrobić, ani uderzyć, ani się zasłonić, tylko gorączkowo myśli,co by tu powiedzieć, żeby opóźnić wykonanie wyroku”. Wymęczył mnie bardzo, to było obnażanie się psychiczne. Jak strach, to prawie zwierzęcy, jak płacz, to wręcz histeria. Wahania od spokoju do krzyku. Szalone napięcie, bo Wardejn wymagał ode mnie nieustannego wewnętrznego rytmu strachu. Na tym podłożu trzeba było budować stany pozornego spokoju, rozmowy o dziewczynie, zainteresowaniach, a przecież prowadziły one do jednego - były próbami nawiązania kontaktu z każdym z porywaczy, a nuż jest szansa, może któryś go uratuje, polubi. Stymulowanie w sobie tych napięć, wydobywanie ich z siebie to było pasjonujące doświadczenie aktorskie.

• Czy takie próby dają poczucie pewności w dalszej pracy, tworzą wzorce, do których można będzie się kiedyś odwołać?
- Każde zadanie aktorskie pozostawia coś w świadomości, wzbogaca. Ale nie pomyślałem nigdy: o, to już umiem, mam już gotowy wzór. Czuję, że byłoby to niedobrefnieprawidłowe. Każda rola, jest i powinna być jakoś odmienna. Właśnie dlatego, że nie wychodzimy poza siebie, swoją psychikę, poza własne możliwości, trzeba każde zadanie traktować indywidualnie. Jeśli nawet można porównywać „Jezioro osobliwości” i „Con amore”, to dla mnie były to dwa odmienne doświadczenia. Przenosić można chyba tylko doświadczenia techniczne, to, co zewnętrzne. Doświadczeni aktorzy mawiają, że jak się nie czuje jakiejś postaci i nie wie, jak ją zbudować, trzeba odnaleźć kogoś podobnego i próbować go naśladować. Tylko że idea naśladownictwa w aktorstwie jest mi obca. Jest zubożeniem nie postaci, bo dla widza może być pełna życia, ale samego aktora. Jeśli nadal szukam w sobie, dokładam jakby coraz więcej i więcej, to mam szansę pójścia dalej, niż zakłada wzór pochodzący z zewnątrz. Wierzę, że trzeba szukać w sobie, choć zdaję sobie sprawy, że jest to bardzo trudne.

Rozmawiała: Elżbieta Dolińska