Przebój na lato

Przebój na lato

Nazwisko numer jeden na amerykańskim rynku filmowym: Johnny Travolta. Piosenkarz i tancerz, którego przyjęła z entuzjazmem młodzieżowa widownia w filmie „Gorączka sobotniej nocy".

Ale liczy się dopiero drugi film. Dlatego z zainteresowaniem oczekiwano premiery musicalu „Smar" (Grease) z Travoltą w roli głównej, ekranizacji spektaklu, który od paru lat idzie z sukcesem na Broadwayu. Powodzenie zawdzięcza modzie na nostalgiczne wspomnienia z epoki rock and rolla, sympatycznemu ukazaniu młodzieży w skórzanych kurtkach, tak modnych w latach pięćdziesiątych. Fabuła? W duchu lat pięćdziesiątych. Szef gangu „mieszkańców" (żargonowe słowo z tytułu oznacza także Amerykanina pochodzenia meksykańskiego) Danny Zuko ukrywa swoją miłość do sympatycznej dziewczyny, ponieważ wobec kumpli grać musi „zimnego chojraka". Uczucie objawia się w całej pełni dopiero w pełnych temperamentu numerach tanecznych i w lirycznych piosenkach, śpiewanych przez parę bohaterów. Telewizyjny reżyser Randal Kleiser (30 lat, debiut w kinie) przeniósł fabułę tak wiernie na ekran, że recenzent „Newsweeku" stwierdza: - Nie sceneria i atmosfera, ale styl szokuje w tym filmie: nieoczekiwanie zdajemy sobie sprawę, że jest to nie tylko film o latach pięćdziesiątych, ale wręcz relikt tych lat. Kiedy po raz ostatni oglądaliśmy musical, w którym dziewczyna z sąsiedztwa śpiewa miłosną piosenkę na podwórzu, podczas gdy twarz jej ukochanego w cudowny sposób ukazuje się w tle? Albo sekwencję snu, w której cały w bieli Frankie Avalon schodzi po białych schodach jak z filmów Busby Berkeleya ku gromadzie dziewcząt w fantastycznych loczkach?

Stylowe sekwencje nie tworzą jednak stylowej całości. I film nie zwróciłby może uwagi, gdyby nie Johnny Travolta. Kiedy jest na ekranie, patrzy się tylko na niego - stwierdzają recenzenci. Pełen energii, emanujący magnetycznym czarem, świadomy swoich możliwości, prezentuje się przede wszystkim jako osobowość ekranowa. Przyćmiewa także swoją partnerkę, debiutującą Australijkę Olivię Newton-John, która znana jest z ośmiu albumów płytowych, ale nie zapowiada się na nową Barbrę Streisand.

Opinie o filmie są bardzo rożne. Sceptycy twierdzą, że moda na lata pięćdziesiąte już przeminęła, więc to wielkie przedsięwzięcie w starym stylu jest po prostu spóźnione. Są jednak widzowie (i to liczni), którzy bawią się znakomicie. Tego zdania jest widocznie Francis Ford Coppola, twórca „Ojca chrzestnego”, ale również producent. Przystąpił właśnie do spółki pod nazwą „Orion Films”, której atutem jest długoterminowy kontrakt z Johnnym Travoltą.


W jednej trzeciej. Rozmowa z Mirosławem Konarowskim

W jednej trzeciej. Rozmowa z Mirosławem Konarowskim

Michał w „Jeziorze osobliwości, Andrzej w „Con amore” i Tadeusz Zawadzki - „Zośka” w „Akcji pod Arsenałem” - to trzy filmowe role Mirosława Konarowskiego. Po ukończeniu szkoły aktorskiej związał się z zespołem Teatru Narodowego, obecnie występuje na scenie Teatru Małego.

• Pierwszy poważny wybór na aktorskiej drodze - który teatr? - ma Pan już za sobą. Czy nie obawia się Pan, że Teatr Narodowy zbyt jednoznacznie określi Pana typ aktorski, przyszłe role?

- Myślę, że nie jest to jakaś obowiązująca prawidłowość, przecież przyszłość zależy i od nas samych. To są chyba dwie sprawy: jaki będzie mój dalszy rozwój, co będę sobą reprezentował i czy będę wykorzystany. Oczywiście, wybór teatru związany jest z typem repertuaru - co jest bliższe sercu.

• A więc klasyka polska?
- Repertuar romantyczny. Właściwie i chciałem, i nie chciałem przychodzić do tego teatru. Nie - ponieważ zdawałem sobie sprawę z obecności w zespole wielu młodych aktorów, obawiałem się, że nie będę grał. A chciałem - bo repertuar Narodowego jest najbliższy temu, w czym się widzę. Wychodząc ze szkoły, aktor zdaje sobie sprawę z tego, jaka jest jego psychika, jak wygląda, w jaki sposób może się przydać w teatrze. Narodowy ucieleśnia moje marzenia jeszcze sprzed szkoły: Kordian, wielkie sztuki romantyzmu. Widzę siebie w takich rolach i w tym kierunku chcę teraz iść. Co oczywiście nie znaczy, że tylko Kordian czy Gustaw-Konrad, tego się nie da skonkretyzować, chodzi o typ roli. Więc próbuję. W pewnym sensie realizuję swoje wcześniejsze założenia, ale jakby w jednej trzeciej. I myślę, że tak już będzie w życiu - zawsze ta jedna trzecia; przynajmniej tak mi się wydaje po dotychczasowych, niewielkich doświadczeniach.

• Co się składa na tę dzisiejszą jedną trzecią?
- Gram Bielajewa w „Miesiącu na wsi" Turgieniewa i choć dobrze mi się gra i lubię tę sztukę, to jednak jest zastępstwo. Moja premiera to Chłopiec z Deszczu w „Dwóch teatrach’' Szaniawskiego. Chłopiec nosi w sobie ideał, który nie zdążył się zdewaluować i nigdy nie straci wartości. Jest jednym z wojennego pokolenia młodych naznaczonych przez śmierć

• Kontynuacja typu, w który wszedł Pan rolą „Zośki” w „Akcji pod Arsenałem”?
- Tak. Obaj są przedstawicielami tego samego „straconego pokolenia”.

• Jak powstawała postać „Zośki”?
- Reżyser dawał nam bardzo dużą swobodę, proponowaliśmy właściwie sposób zagrania każdej sceny. Cezary Morawski, który grał „Rudego”, jest moim kolegą z jednego roku. Postanowiliśmy nasycić materiał scenariuszowy własnymi doświadczeniami dostosowując je, oczywiście, do zawartych tam sytuacji. Byliśmy też stale pod presją informacji, jakie zgromadziliśmy na temat granych przez siebie postaci. Sporo już wiedzieliśmy, bo choć trudno powiedzieć, że wychowaliśmy się na książce „Kamienie na szaniec”, to przecież znaliśmy ją, w pewnym wieku czyta się takie książki, odbiera wręcz jak sensacyjne. Poza tym znamy młodość naszych rodziców, trzeba więc było tylko przypomnieć sobie pewne fakty, uzupełnić wiedzę o akcji pod Arsenałem, o tych chłopcach. Oni się znakomicie rozumieli, wiele dla siebie znaczyli. Chcieliśmy znaleźć dla ich przyjaźni taki wyraz ekranowy, żeby już na pierwszy rzut oka było dla wszystkich jasne, że to, co ich łączy, jest wielkie i niepodważalne. Reżyser Jan Łomnicki skontaktował nas z uczestnikami wydarzeń: z Kaczyńskim - „Wesołym”, Broniewskim - „Orszą”, z Hanną Zawadzką, siostrą Tadeusza. I opowiadali nam, jacy oni byli, jak to wyglądało. Niepokoiłem się, że to za piękne, taki monolit. Ale tacy właśnie byli. Dopiero chłopcy z powstania okazali się inni, starali się żyć jak najszybciej, najpełniej. Ale Zawadzki i „Rudy” zginęli wcześniej, w nich było coś z ducha czystego harcerstwa. Początkowo obawialiśmy się, że stworzymy postacie zbyt pomnikowe. W pewnym momencie powiedzieliśmy sobie: skoro tacy byli, trzeba starać się nie o uprawdopodobnienie sytuacji, ale o to, by odnaleźć ich w sobie. My, Morawski i Konarowski określeni przez taki właśnie moment historyczny, zachowywalibyśmy się tak samo. Stało się to naszym założeniem. Ale to nie znaczy, że odrzuciliśmy całą wiedzę o tych chłopcach, wszystko to jakoś przemieszało się w świadomości. Pewne reakcje pojawiały się jak gdyby same z siebie, nie zaplanowane, rodziły się w niepowtarzalnej atmosferze. Stanisław Broniewski - „Orsza”, który często odwiedzał nas na planie, dziwił się nieraz: „Jak wy możecie żyć w takim przemieszaniu rzeczywistości, gracie tak, że wydaje mi się, jakbym widział tamtych, że nimi jesteście, a potem bez trudu wracacie do rozmowy rozpoczętej przed zdjęciami". Pewnego dnia któryś ze świadków tamtych wydarzeń powiedział mi, że w trakcie oczekiwania zacierałem ręce lak, jak Zawadzki. Nie wymyśliłem sobie tego, po prostu grałem stan oczekiwania, a właściwie byłem w stanie oczekiwania, bo tego nie można zagrać. Takie stawianie na nie uświadomione działania daje efekty wtedy, gdy z założenia rezygnuje się ze wszystkiego, co jest sztucznością i udawaniem.

• Widzi Pan siebie w rolach bohaterów romantycznych, a ten kierunek ma bogate aktorskie tradycje, które zobowiązują.
- Istnieje tylko pewien kierunek poszukiwań. Nie mogę bać się tego, co było, nie mogę w siebie nie wierzyć. Ale nie mówmy o tym, co będzie. Muszę poczekać, scenicznie się „zestarzeć", na razie wyglądam na scenie na znacznie mniej lat, niż mam w istocie.

• Rozpoczął Pan szkołę aktorską już po praktycznej przymiarce do tego zawodu.
- Bo zdarzyło się „Jezioro osobliwości”. Nie miało to jednak żadnego wpływu na fakt przyjęcia mnie do szkoły. Ale potem, przy zetknięciu z planem filmowym było mi łatwiej, miałem już za sobą pokonywanie barier psychicznych, które się wtedy pojawiają. W „Jeziorze osobliwości” byłem wykorzystywany tylko jako tzw. naturszczyk.

• A jak Pan ocenia siebie w „Con amore”?
- To była próba wykorzystania tego, czego już nauczyłem się w szkole. Próba konsekwentnego prowadzenia postaci jakby nierealnej, mało prawdopodobnej. Przyjąłem koncepcję, że robimy film, w którym chcemy pokazać bohatera pięknego, dobrego, wręcz ze świetlistą aureolą wokół głowy i starałem się, żeby był prawdopodobny choćby w sferze reakcji, odruchów. Też zadanie aktorskie.

• Po świetlistych rolach Michała i Andrzeja zagrał Pan zupełnie inną postać: Herberta w telewizyjnym spektaklu Teatru Sensacji „Okup dla wszystkich".
- Bardzo się cieszę z tego doświadczenia, narzucił mi je Zdzisław Wardejn, reżyser „Okupu”. Powiedział: „gdzie indziej możesz sobie do końca życia grać tych ładnych, dobrych, a tu mi zagrasz takiego, który się boi. Każdy z nas ma kompleksy, ty na pewno też. Spróbuj sobie wyobrazić, że zaraz cię zabiją, wyobraź sobie takiego chłopaka, który nic w tej sytuacji nie potrafi zrobić, ani uderzyć, ani się zasłonić, tylko gorączkowo myśli,co by tu powiedzieć, żeby opóźnić wykonanie wyroku”. Wymęczył mnie bardzo, to było obnażanie się psychiczne. Jak strach, to prawie zwierzęcy, jak płacz, to wręcz histeria. Wahania od spokoju do krzyku. Szalone napięcie, bo Wardejn wymagał ode mnie nieustannego wewnętrznego rytmu strachu. Na tym podłożu trzeba było budować stany pozornego spokoju, rozmowy o dziewczynie, zainteresowaniach, a przecież prowadziły one do jednego - były próbami nawiązania kontaktu z każdym z porywaczy, a nuż jest szansa, może któryś go uratuje, polubi. Stymulowanie w sobie tych napięć, wydobywanie ich z siebie to było pasjonujące doświadczenie aktorskie.

• Czy takie próby dają poczucie pewności w dalszej pracy, tworzą wzorce, do których można będzie się kiedyś odwołać?
- Każde zadanie aktorskie pozostawia coś w świadomości, wzbogaca. Ale nie pomyślałem nigdy: o, to już umiem, mam już gotowy wzór. Czuję, że byłoby to niedobrefnieprawidłowe. Każda rola, jest i powinna być jakoś odmienna. Właśnie dlatego, że nie wychodzimy poza siebie, swoją psychikę, poza własne możliwości, trzeba każde zadanie traktować indywidualnie. Jeśli nawet można porównywać „Jezioro osobliwości” i „Con amore”, to dla mnie były to dwa odmienne doświadczenia. Przenosić można chyba tylko doświadczenia techniczne, to, co zewnętrzne. Doświadczeni aktorzy mawiają, że jak się nie czuje jakiejś postaci i nie wie, jak ją zbudować, trzeba odnaleźć kogoś podobnego i próbować go naśladować. Tylko że idea naśladownictwa w aktorstwie jest mi obca. Jest zubożeniem nie postaci, bo dla widza może być pełna życia, ale samego aktora. Jeśli nadal szukam w sobie, dokładam jakby coraz więcej i więcej, to mam szansę pójścia dalej, niż zakłada wzór pochodzący z zewnątrz. Wierzę, że trzeba szukać w sobie, choć zdaję sobie sprawy, że jest to bardzo trudne.

Rozmawiała: Elżbieta Dolińska


Midnight Express

Midnight Express

Kim jest Francis Ford Coppola w Stanach Zjednoczonych, tym będzie zapewne Alan Parker w Anglii. Może już jest. Urodził się 14 lutego 1944 roku w Islington, niedaleko Londynu. Kino interesowało go od dawna, ale miał do niego stosunek rzeczowy. Zamiast dać się ponieść ciągotom artystycznym, zajął się działalnością zgoła prozaiczną. Założył „Alan Parker Film Company", produkował i realizował reklamówki. Ma ich na koncie ponad pięćset, w branży zyskał reputację jednego z najlepszych.

Na działalność dała mu dużo, nawet bardzo dużo. Przede wszystkim pieniądze, to znaczy - niezależność. Dała mu też pozycję; jest uważany za człowieka z głową, człowieka interesu. Nie ma kłopotów, gdy chodzi o kredyty i kontrakty z dystrybutorami.

Wreszcie - realizacja krótkometrażowych filmów reklamowych nauczyła go zwięzłości, jasności, sugestywności. Stosowania nowoczesnych środków wyrazu, ale nieprzekraczania granic zrozumiałości. Doceniania takich elementów, jak pomysł, dramaturgia, tempo i ekspresja.

Na szersze wody wypłynął w roku 1975, miał wtedy trzydzieści jeden lat. Za film telewizyjny „Ewakuowani” (The evacuees), zrealizowany dla BBC, otrzymał dwie nagrody: amerykańskiego Oscara telewizyjnego i wyróżnienie Akademii Brytyjskiej.

W rok później debiutował na wielkim ekranie; „Bugsy Malone” był jednym z najśmieszniejszych i najoryginalniejszych brytyjskich filmów lat siedemdziesiątych.

W „Bugsy Malone” przejawił się w pełni talent Parkera, a parafraza czarnego filmu amerykańskiego z lat trzydziestych już samym tematem wpisała się w modę, w falę filmów retro.

O ile temat jest konwencjonalny, niekonwencjonalne jest rozwiązanie. W tej gangsteriadzie grają same dzieci, grają na serio, przez to film stał się zabawną parodią. Z jednej strony rozrywka, z drugiej - znakomita lekcja historii filmu, bo taka właśnie deformacja sprzyja dekonspiracji gatunku. Do sukcesu przyczyniła się muzyka i piosenki Paula Williamsa.

Mamy więc dwa elementy jego sztuki; są one zarazem sprzeczne i harmonijne - moda i oryginalność.

Oprócz działalności filmowej zajął się także pisarstwem. W ubiegłym roku wyszła jego powieść „Kałuże na drodze” (Pudles in the lane), spotkała się z przychylnością krytyki i czytelników.

„Midnight Express” powtarza metodę „Bugsy Malone”, choć różni się tematem, stylem, gatunkiem. Więc Parker odwołuje się do najbardziej żywotnego trendu w beletrystyce i filmie, do „literatury faktów”, czegoś, co jest na pograniczu sztuki i reportażu, co - jako książki i filmy - wzbudziło powszechne zainteresowanie. Przykładem „Korzenie” i „Wszyscy ludzie prezydenta”.

Z drugiej strony Parker przełamuje tę formułę innowacjami języka filmowego. Chodzi przede wszystkim o sposób fotografowania i wykorzystanie barwy, które sprawiają, że „Midnight Express” ma w sobie coś magicznego; chodzi o montaż, raz szybki i nerwowy, to znów frazowany, który daje filmowi rytm i poetykę dostępną tylko poematowi wizualnemu; chodzi wreszcie o ten rodzaj ekspresji, który przemienia fakty w metafory.

Punktem wyjścia są fakty. W roku 1970 amerykański student Billy Hayes w towarzystwie dziewczyny pojechał z wycieczką do Turcji. Dla przyjaciół kupił pokątnie pięć funtów haszyszu. Został złapany na lotnisku, sąd skazał go na cztery lata więzienia. Na dwa miesiące przed zwolnieniem odbyła się ponowna rozprawa; władze tureckie, którym Stany Zjednoczone zarzucały, że tolerują kontrabandę narkotyków, postanowiły się zrewanżować i ponownie zasądziły Hayesa - tym razem przykładowo - na dożywocie. W rok później Hayesowi udało się zbiec z więzienia i przedostać do Grecji.

Swoje przeżycia i obserwacje zawarł w książce, którą napisał przy pomocy dziennikarza Williama Hoffera. Była ona bestsellerem w Stanach Zjednoczonych.

Scenariusz przygotował Oliver Stone, w roli głównej - jako Billy Hayes - wystąpił Brad Davis, zdjęcia kręcono na Malcie. Konsultacji udzielał sam Hayes, który przyjechał na plan.

Mówi Alan Parker: „Scenariusz jest wierny w osiemdziesięciu procentach książce Hayesa. Chcieliśmy zrobić film zgodny z prawdą, zarazem uczynić z niego kreacyjne dzieło wizualne, stylizację gwałtu. Film nie jest osądem moralnym postaw i problemów związanych z narkotykami... jest osądem hipokryzji skazań, brutalności rządzącej światem karcerów, bytowania, które prowadzi do szaleństwa. I także o tym, że nigdy nie należy tracić nadziei”.

W gruncie rzeczy przesłanie filmu jest bardziej złożone. To na pewno ostrzeżenie przed czynami sprzecznymi z prawem. To także szalenie gwałtowna krytyka systemu sądowniczego w Turcji, tak gwałtowna, że wywołała silne reakcje półoficjalnych czynników w Istambule. To wreszcie historia człowieka strąconego do piekła, który nie przestaje się buntować i szukać ocalenia.

Mimo dokumentalnego zaplecza film odbiera się bardziej jako poemat o gwałcie. O niszczeniu i plugawieniu drugiej istoty. W filmie jest wszystko: tortury i homoseksualizm, szaleństwo i apatia, wrogość przełożonych i wrogość współwięźniów. Straszna samotność i straszne obcowanie z innymi.

Ale „metaforyczność” i „wizyjność” filmu rozładowuje brutalność akcji. „Midnight Express” odbieramy jako współczesną wersję dantejskiego piekła. W tym właśnie talent i takt Parkera. Nie skąpi niczego, ale robi to jak poeta; ukazuje koszmar, jednak nie schlebia niskim instynktom. Przeprowadza widzów przez piekło, pozwala im poznać poniżenie i kaźnie, ale ochrania ich przed zbrukaniem, nie pozbawia nadziei. Jest w tym filmie piękno sztuki i ta mądrość życiowa, która wywodzi się z doświadczenia.

Kino brytyjskie ma swego klasyka - Josepha Loseya. I prawie klasyka - Lindsaya Andersona. Także dwóch wybitnych twórców średniego pokolenia - Kena Russella i Stanleya Kubricka. Teraz przybył nowy i młodszy. To Alan Parker, twórca o wyjątkowo silnej wyobraźni.

Aleksander Ledóchowski

MIDNIGHT EXPRESS, reż. Alan Parker, Wielka Brytania.



Magazyn FILM: 29/1978 (1545) Przeczytaj artykuł z tej strony