Mali kronikarze

Kilka filmów dobrych, kilka sukcesów sezonowych i morze miernoty - tak przedstawia się sytuacja kina francuskiego.

I jeszcze jedno zjawisko warte odnotowania; nieśmiałe, może przejściowe, może rokujące nadzieję. Chodzi o kilka filmów, które mają wspólne cechy, są nowym spojrzeniem na świat.

Więc „Pieśń odejścia” (Le chant du Départ) Pascala Aubiera, więc „Ostatni zakręt przed Roissy” (Dernière sortie avant Roissy) Bernarda Paula, więc „Dla Klementynki” (Pour Clémence) Charles Belmonta, więc „Paradiso” Christiana Bricout.

Wszystkie te filmy ukazują ludzi o podobnym statusie społecznym. To najliczniejsza grupa ludnościowa wielkich skupisk urbanistycznych: drobni posiadacze, pracownicy handlu i gastronomii, szoferzy, technicy, urzędnicy.

Życie tej warstwy ukazane jest realistycznie, z dobrym zmysłem obserwacji. Od strony socjologicznej mamy do czynienia z dwoma problemami: pracą i wolnym czasem. Pracą - średnią, lichą albo jej brakiem. Wolnym czasem - bezczynnością, którą nie wiadomo jak zagospodarować.

Z dobrego osadzenia w konkretach społecznych wyłania się obraz życia smutnego, nawet beznadziejnego. Wszyscy ci i udzie mają - lub prawie ma ją - zabezpieczone minimalne warunki egzystencji, ale dążą do czegoś więcej, co jest nieosiągalne. To dramat między skromnym marzeniem a realnością.

Jest jeszcze drugi plan, psychologiczny. Ci ludzie są rozdygotani, roztrzęsieni, jakby - mimo pozorów skromnej stabilizacji - wytrąceni z własnych torów. Życie osobiste nie zawsze układa im się dobrze.

„Pieśń odejścia” - grupa łudzi popełnia zbiorowe samobójstwo urządzając w podmiejskim lasku polowanie na siebie - ostatnia scena filmu sugeruje, że to było na niby; „Dla Klementynki” - technik z zakładów lotniczych zwolniony z pracy zajmuje się domem i córką; „Ostatni zakręt przed Roissy” - sceny z życia peryferii północnego Paryża, małe radości i małe dramaty; „Paradiso” - studium chłopca, który nie ma co ze sobą zrobić.

We wszystkich tych filmach tłem jest wielkie miasto, jego architektura, ruch uliczny, arterie i zaułki. To one wyrzuciły z siebie bezimienny tłum, dają mu życie, lecz uniemożliwiają rozwinięcie skrzydeł. Filmy o bezskrzydłych motylach.

Język tych filmów odbiega od standardów kina francuskiego. Są w nim elementy groteski („Pieśń odejścia"), wyrafinowania stylistycznego („Paradiso”), kronikarskiej dbałości („Ostatni zakręt przed Roissy”) i eksperymentowania z dźwiękiem („Dla Klementynki”). Ale jest jeszcze coś innego, ważniejszego: poszukiwanie i odkrywanie solidarności, przyjaźni i ciepłych uczuć. Świat nie jest najlepszy, zdają się mówić twórcy, i ludzie także, ale to, co może być ostatnią deską ratunku nosimy w sobie: to nadzieja na znalezienie kogoś, kto wyciągnie pomocną dłoń albo przynajmniej zrozumie. Jeśli nie można zmienić świata zewnętrznego, można odkryć lepszy świat w samym sobie.

Nie są to filmy „wielkie” ani „wybitne”; mają usterki i zalety. Są pokorną obserwacją świata i ludzi, ich radości i kłopotów. Mieszają się w nich rozwiązania tradycyjne i nowatorskie, wiedza o życiu i schematy. To wszystko prawda. Ale jest w nich coś godnego uwagi: refleksja nad tą najliczniejszą grupą ludnościową wielkich miast, którą kino pomija albo deformuje.

I jeszcze jedno: zdania o tych filmach są podzielone, natomiast one same nie odnosiły większych sukcesów wśród widzów. Nie zmienia to faktu, że mamy do czynienia z nową wrażliwością, próbą nowego języka i - co najważniejsze - nowym sondażem socjologicznym i psychologicznym.

Aubier, Belmont, Bricout i Paul są „małymi kronikarzami” wielkich miast i ludzi z ulic. Ich filmy kojarzą się trochę z neorealizmern włoskim, są jakby jego miejską i unowocześnioną odmianą. Nie tworzą jeszcze syntez, nie zasługują na miano „szkoły”, odnotowują tylko zmiany, jakie zachodzą w świecie i robią to ciepło, nawet z liryzmem. Może tu kiełkuje ziarno?

Aleksander Ledóchowski