Przybliżenie ludzkiej pracy

Gdy przyglądamy się naszemu filmowi fabularnemu, mamy wciąż rozmaite wątpliwości, czy aby zawsze w sposób rzetelny i pogłębiony penetruje naszą codzienną rzeczywistość. Obiekcje takie na ogół znikają, kiedy pochylamy się nad dokonaniami filmu dokumentalnego i reportażowego. Z jakiejkolwiek byśmy nie spojrzeli strony - czy chodzi o zapis czysto kronikalny, czy o uchwycenie podstawowych konfliktów społecznych i gospodarczych - zawsze odnajdziemy cząstkę naszych powojennych zmagań i wysiłków dla podniesienia ojczyzny z gruzów, a później doprowadzenie jej do rzędu potęg światowego przemysłu.

Ów zapis nigdy nie jest powierzchowny i beznamiętny. Znaczy to, że twórcy starają się przekroczyć próg technologicznych zawiłości i przekazać przede wszystkim portret ludzi zaangażowanych w pracę, działalność produkcyjną, wznoszących przemysłowe obiekty. Jest więc film dokumentalny zapisem ludzkiego wysiłku i ludzkiej myśli; najwspanialsze wizje przekuwane są w konkretne czyny, konkretne dokonania. Zarówno u podstaw naszej powojennej rzeczywistości, jak i w chwili obecnej. Udało się bowiem dokumentowi przekroczyć wszelkie uproszczenia, jakie częstokroć dotykały naszej sztuki. Myślę tu jednakowo o schematyzmie „produkcyjniaków” jak i tuż-popaździernikowym pesymizmie ,,czarnej serii”. W obu przypadkach film zwycięsko przekroczył hamujące go więzy artystycznych spekulacji i dał w efekcie obraz przemian złożony, który zadziwia trafnością ocen jeszcze do dziś.

Przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych uchodzi w sensie artystycznych dokonań za jałowy. A przecież zapisał się trwale w kronikarskich dokumentach heroicznych wysiłków odbudowy kraju, podnoszenia z gruzów całego potencjału przemysłowego, który wróg zniszczył odchodząc z naszych ziem. Do dziś sięgamy po te utwory, by uprzytomnić sobie, przypomnieć, jak było. Wystarczy przywołać z pamięci świetne dokonania Andrzeja Munka: „Kierunek: Nowa Huta”, „Gwiazdy muszą płonąć” (współrealizacja Witolda Lesiewicza) i „Kolejarskie słowo”. Pierwszy z nich rozpoczyna wielką serię dokumentalnych zapisów utrwalających kolejne zmagania we wznoszeniu kombinatów przemysłowych. Będą to w porządku chronologicznym takie utwory jak „Ziemia i ludzie” Lucjana Jankowskiego (o Zagłębiu Turoszowskim). „Puławy, godzina 0” Romana Wionczka, „Huta Katowice” Ryszarda Wróblewskiego czy „Prolog” Andrzeja Piekutowskiego (o zagłębiu węglowym w Lubelskiem). We wszystkich tych dokumentalnych dokonaniach nie chodzi jedynie o doniesienie do świadomości widza rozmachu inwestycyjnego poszczególnych budów. W centrum uwagi realizatorów stanie zawsze człowiek ze swoimi koncepcjami myślowymi, w dramatycznych zmaganiach z oporną materią. Portret zbiorowości jest zwykle wyrazisty i złożony: ujmuje zarówno kadrę inteligencji technicznej jak i prostych wykonawców. Przy czym nigdy w natłoku spraw produkcyjnych nie giną z oczu autorów humanistyczne problemy, jakie stwarzają wielkie kombinaty przemysłowa. Otrzymujemy więc interesujący obraz ludzi ze swymi ideałami, aspiracjami życiowymi, rzetelnością wykonywanej pracy.

Metody, jakimi poszczególni reżyserzy docierają do autentycznych problemów ludzkich, bywają różne. Czasami wystarczy zwiad reporterski, czasami trzeba sięgnąć po prawidła sondażu socjologicznego. Kiedy indziej nie pozostaje nic innego, jak przyczaić się gdzieś z ukrytą kamerą i czyhać na niepowtarzalne gesty, wyraz oczu, zacięte zmagania z przeciwnościami losu. Żadna metoda twórcza nie jest zła, jeśli umożliwia dotarcie do spraw najważniejszych. Wiedział o tym niezapomniany Munk, kiedy w filmie „Gwiazdy muszą płonąć” sięgał po atrybuty kina fabularnego. Jakże inaczej jednak oddać wiernie grozę oczekiwań, stan zagrożenia w kopalni w chwili zawału? W niepokojącym milczeniu kryje się więcej dramatyzmu niż w niejednym efektownym działaniu. Sączące się ze stropu pokładu krople wody uświadamiają niebezpieczeństwo, na jakie jest narażony każdy zawód, nie tylko górniczy, oddają także wewnętrzny stan napięcia zasypanych ludzi, oczekujących pomocy przyjaciół i towarzyszy pracy.

Górnicy doczekali się w filmie dokumentalnym bardzo interesującego i złożonego zapisu. I to bynajmniej nie z tytułu jakiegoś szczególnego romantyzmu ich zawodu. Gdyby chodziło jedynie o opis fizycznego wysiłku, pracy na stanowisku, mogliby z nimi konkurować przedstawiciele innych zawodów. Przede wszystkim budowlani, którzy wędrując po miejscach wielkich inwestycji przemysłowych znaleźli wiernych dziejopisów swych zmagań. Jan Łomnicki notował w tryptyku „Walcownia", „Ten trzeci" i „Huta 59" kolejne etapy budowy Nowej Huty. Roman Wionczek w filmach „Ludzie z bazy", „Kronika 4 lat", „Puławy, godzina 0" przemierzył tereny wielkich przedsięwzięć gospodarczych Mazowsza, od Płocka po Puławy. Wreszcie ostatnio Andrzej Piekutowski zarejestrował narodziny nowego zagłębia węglowego w Lubelskiem („Los wybrał Łęczną").

Trudno powiedzieć, że chodzi w tych filmach wyłącznie o budowlanych. Także o hutników, metalowców, bo przecież prace tych zawodów w jakiś sposób się zazębiają. Jeszcze nie dokończona zostaje całkowicie budowa huty, a już na poszczególne jej oddziały wchodzą stalownicy, wytapiacze. Można by dorzucić transportowców, kolejarzy dowożących surowiec i odwożących gotowe produkty. Ale w centrum uwagi autorów pozostaje przede wszystkim praca produkcyjna. Rzadko kiedy wychodzi się poza obręb zakładów przemysłowych.I tym właśnie górnicy biją inne zawody. Ukazuje się ich bowiem często, kiedy już wychodzą poza kopalnię, do swych domowych pieleszy.

Szczególnie wdzięcznym tematem bywają swoiste nawyki górników, jak choćby hodowla gołębi, tak pięknie uchwycona przez Kazimierza Karabasza w „Ptakach". Antoni Halor i Józef Gębski w „Czarnym słońcu” oraz w „Czarnym i zielonym" stali się kronikarzami pasowania młodych adeptów górnictwa do zawodu. Towarzyszyli im w ich nauce, wyjazdach w podziemie kopalń. Wypytywali, co ich skłoniło do obrania tak trudnego zawodu. Okazało się, że w grę nie wchodzi jedynie rodzinna tradycja. Wielu spośród przyszłych górników wywodzi się z odległych od Śląska zakątków, przeważnie z wiosek Kielecczyzny i Rzeszowszczyzny. Czasami pociąga ich przygoda, czasami chęć wysokich zarobków. W zderzeniu z twardą rzeczywistością - bywa - pryskają złudzenia, kruszeją szeregi „wybrańców losu". Na placu boju pozostają najbardziej zdecydowani, świadomi obranego zawodu, a więc najlepsi. Może dlatego tak ogromne sukcesy notuje się w górnictwie?

Gębski i Halor, być może w sposób niekoniecznie zamierzony, dotknęli podstawowych przemian socjologicznych, jakie obserwujemy w powojennej Polsce, owej charakterystycznej migracji z jednego zakątka kraju w drugi. Hasłem były wielkie inwestycje przemysłowe, jak Nowa Huta, płocka petrochemia, Lubińskie Zagłębie Miedziowe. Przyciągały one nie tylko okolicznych mieszkańców, którym każda budowa przynosiła awans w skali społecznej, lecz także ludzi mieszkających daleko, pragnących wyzwolić się z dawnego zacofania. Ta swoista wędrówka trwa po dzień dzisiejszy, o czym świadczą chociażby „Poszukiwacze jutra" Janusza Kidawy czy „Prolog" Andrzeja Piekutowskiego.

Równie ważnym problemem, obok awansu społecznego i zagospodarowania terenów, które na mapie przemysłowej Polski stanowiły białą plamę, jest stale wzrastająca jakość techniczna w życiu poszczególnych zakładów pracy. Można by przytoczyć na potwierdzenie tego faktu poszczególne utwory, jak choćby „Pierwszą zmianę" Janusza Kidawy czy „Suchy dok” Jana Riessera, ukazujące pełny postęp mechanizacyjny, pojawienie się zawodu dyspozytorów, koordynujących poszczególne odcinki pracy. Nie chodzi mi jednak o pojedyncze pozycje filmu krótkometrażowego, lecz uchwycenie doświadczeń dokumentu w całej historii naszego trzydziestolecia.

Postawmy obok siebie filmy dokumentalne z rozmaitych lat: te, które dotyczyły pierwszych miesięcy odbudowy, później okresu planu sześcioletniego, aż do naszych dni. Niezależnie od intencji twórców odnajdziemy w nich różnicę w wykonywaniu pracy dawniej i dziś. I to jest najwierniejszy zapis rozwoju naszego kraju, bo wynikający bezpośrednio z wiernie zanotowanego obrazu, nie zaś z założonej z góry koncepcji propagandowej. Przed niedawnymi laty próbowano w serii „Chwila wspomnień" ukazać ogromny awans przemysłowy naszego kraju; były to próby nie zawsze przemyślane do końca i w związku z tym nie trafiające do przekonań. Tymczasem wystarczy postawić obok siebie utwory, zdawałoby się, w żadnym stopniu nie przylegające jedne do drugich, a efekt będzie całkowicie zaskakujący. Nie jest to w tym przypadku zasługa przyjęcia takiej lub innej metody artystycznej, koncepcji intelektualnej, bo prawda tkwi w odbiciu samej rzeczywistości, dostatecznie frapującej w swych przemianach, ażeby należało ją poprawiać.

Można by postawić zarzut, że chodzi tu o namawianie twórców, by odchodzili od swych poszukiwań artystycznych. Skoro rzeczywistość jest najlepszym reżyserem... Tak przecież nie jest. Obok wiernego zapisu ważne są poszukiwania ludzkich konfliktów, zmieniających się z postępującym czasem. Inne były zainteresowania pracowników danego zakładu tuż po wojnie, przed dziesięciu laty i w chwili obecnej. Nic dziwnego, iż pokolenie najmłodszych twórców interesują inne problemy niż ich dawnych mistrzów. Cóż tedy do wizerunku ludzi pracy proponują wnieść Kieślowski, Łoziński, Kędzierski i inni? Przy wszystkich indywidualnych różnicach stylu łatwo odnaleźć wspólną nić porozumienia: uchwycenie sprzeczności pomiędzy stale udoskonalaną techniką i uprzemysłowieniem kraju, a pozostającymi w tyle tradycyjnymi stosunkami międzyludzkimi. Ambicją naszych powojennych lat było uporczywe, heroiczne przezwyciężanie wieloletniego zacofania, chęć dorównania innym państwom. Nic jednak nie rodzi się bezboleśnie, stąd ciągłe konflikty i trudności, jakie występują w naszym życiu. One właśnie są przedmiotem zainteresowań naszych młodych twórców. Staje się to widoczne przez porównanie z utworami powstałymi przed dziesięciu czy piętnastu laty.

Niezwykłym filmem był kiedyś utwór Krystyny Gryczełowskiej „24 godziny Jadwigi L.", ukazujący ciężką dolę kobiety nie potrafiącej powiązać w sposób sensowny pracy z obowiązkami domowymi. Można było tu obserwować nazbyt jeszcze prymitywna warunki w zakładzie przemysłowym lat sześćdziesiątych, wyraźne były deformacje gospodarcze. Zmieniło się to po grudniu 1970 roku, ale przecież życie nie zaczęło być bezkonfliktowe. Piotr Szulkin i Marcel Łoziński w swych filmach przekonują, że tym, co najbardziej niepokoi, nie jest zmęczenie, bezradność, brak organizacji, lecz monotonia podobnych do siebie, sączących się minut. Powtarzanie wciąż tych samych czynności oddala ludzi, znieczula ich w swych uczuciach. Tym właśnie „Życie codzienne" czy „Rano, południe, wieczór'' różnią się od utworu Gryczełowskiej. Powszechna znieczulica jest zwłaszcza dotkliwa, kiedy dokonuje się rozrachunku z czyjejś wieloletniej działalności. Ogromne zasługi może przesłonić fatalny, tragiczny przypadek, jak to się dzieje z kolejarzem ze „Zderzenia czołowego", który na parę dni przed pójściem na emeryturę spowodował wypadek kolejowy. Nie docieka się przyczyn wypadku i przekreślając bogatą przeszłość bohatera odsyła się go bez słowa z pracy. Jakże daleko jesteśmy tu od wzruszających „Starzyków" Lucjana Jankowskiego, ukazujących jednak starość wysłużonych, lecz cenionych górników w atmosferze łagodności, powszechnego optymizmu.

Można by zarzucić, że młodzi przejaskrawiają rzeczywistość, jednostkowe przypadki podnosząc do rangi uogólnienia. Ale przecież istotnym motywem ich filmów jest głęboki humanizm, troska o to, czy nikomu nie zdarzyła się krzywda. Takie postępowanie ma wszelkie racje bytu jeśli tylko zło nazywa się po imieniu, a krytyczne uwagi służą nie rozdzieraniu szat nad rzeczywistością, lecz zmierzają do napiętnowania i likwidacji wynaturzeń życia. Idąc tymi tropami może dokument polski wnieść cenne wartości do dotychczasowego wizerunku ludzi pracy naszego kraju, zawsze ofiarnych wtedy, gdy trzeba było ojczyznę podnosić z gruzów, wznosić zręby wielkiego przemysłu i wtedy, gdy takie czy inne nieprawidłowości deformowały życie i musiało się je przezwyciężać.

W najcelniejszych swych pozycjach film dokumentalny oddaje wiernie nie tylko historię naszego kraju, sukcesy i trudności, lecz także, co może istotniejsze, przynosi bogaty i zróżnicowany portret klasy robotniczej i inteligencji technicznej, jaki chciałoby się widzieć także w filmie fabularnym.

Janusz Skwara