Widoki z okien

W styczniu zmarł BORYS MONASTYRSKI, jeden z najstarszych radzieckich operatorów, autor zdjęć do pięćdziesięciu filmów, kawaler Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski, otrzymanego za zasługi w umacnianiu polsko-radzieckiej współpracy w dziedzinie kinematografii. Radziecki krytyk zanotował ostatnią wypowiedź Borysa Monastyrskiego.

- W 1934 roku zaproponowano mi zdjęcia do filmu realizowanego w wytwórni „Rot-Front" przez niemieckich filmowców, którzy wyemigrowali do ZSRR. Film nosił tytuł „Bojownicy" i mówił o dojściu do władzy nazistów, o początkach faszystowskiego terroru w Niemczech. Ukazywał autentyczne wypadki historyczne - jak podpalenie Reichstagu i lipski proces Dymitrowa (w roli sędziego wystąpił Ernst Busch). Wiarygodność przedstawianych wydarzeń podkreślał fakt, że niektórzy bohaterowie grali w filmie samych siebie. Georg i Dymitrow wygłaszał w filmie swoje ostatnie słowo z procesu, Romain Rolland występował w jego obronie, Andre Barbusse powtarzał swoje przemówienie z paryskiego kongresu przeciwko wojnie.

Był to w historii kinematografii światowej pierwszy film, który ukazał faszyzm, obozy koncentracyjne, zezwierzęcenie hitlerowców. Muszę przyznać, że i ja, i moi radzieccy koledzy z ekipy nie mogliśmy wprost uwieizyć, że ludzie naprawdę mogą być zdolni do takiego bestialstwa, że naprawdę to wszystko dzieje się w Niemczech, kraju uczonych i poetów. Widząc jednak, z jakim przejęciem odtwarzają te sceny reżyser Gustav von Wangenheim (znany reżyser teatralny, uczeń Maxa Reinhardta, wyjęty spod prawa przez faszystów), aktor Heinrich Greif (wystąpił później w filmie „Wracał żołnierz z frontu" i w innych radzieckich filmach), aktorka Inga Wangenheim i inni niemieccy antyfaszyści - zrozumieliśmy, że to, w co tak trudno uwierzyć, jest prawdą. Film wyświetlany był w wielu krajach, oglądano go w walczącej Hiszpanii, przebył ocean; po raz pierwszy powiedziano światu o faszyzmie - poprzez film. Kilka lat temu dostałem telegram od Gustava von Wangenheima, pracującego w wytwórni „DEFA", że w NRD film „Bojownicy" wszedł na ekrany - w latach trzydziestych widzowie niemieccy nie mogli go zobaczyć.

Wspomniałem o filmie „Wracał żołnierz z frontu". Kręciliśmy go w latach trzydziestych. We wsi pod Połtawą realizowaliśmy scenę z okresu okupacji niemieckiej na Ukrainie w 1918 roku. Żołnierze niemieccy wieszają w tej scenie przewodniczącego wiejskiej rady. Znalazłem na skraju wsi gruszę, na której „powiesiliśmy" odtwórcę roli przewodniczącego. W 1944 roku znów znalazłem się w tej wsi. Dowiedziałem się, że faszyści na tej samej gruszy powiesili rzeczywiście przewodniczącego wiejskiej rady.

A przyjechałem tam, szukając plenerów do filmu Marka Dońskiego „Dusze nieujarzmione", ekranizacji powieści Borysa Gorbatowa. To, czego dowiedziałem się realizując „Bojowników", w co nie chciało się wierzyć, zobaczyłem teraz na własne oczy. Na przedmieściu Dniepropietrowska stałem nad rowem, do którego faszyści wpędzili komunistów i Żydów, oblewali żywych ludzi benzyną i podpalali. Wstrząśnięci słuchaliśmy relacji o wypadkach. A opowiadał nam zdrajca, były naczelnik utworzonej przez okupanta policji - szczegółowo, nie spiesząc się, bez wzruszenia, jak o zwyczajnej pracy.

Wybraliśmy jednak inne miejsce - Babi Jar pod Kijowem. Chcieliśmy jak najwierniej odtworzyć wydarzenia. Wokół rowu esesmani z psami, konni, karabiny maszynowe. Wśród statystów grających w masowej scenie są przypadkowo ocalałe ofiary egzekucji - jej świadkowie. Realizowaliśmy tę scenę w 1945 roku. Od tej pory wiele razy ukazywano na ekranie okrucieństwa faszystów. Nigdy jednak nie widziałem bardziej wstrząsającej sceny masowej eksterminacji niż w filmie Marka Dońskiego. Teraz na Zachodzie znaleźli się ludzie, zapewniający, że minął wystarczająco długi okres czasu, aby mogło nastąpić „przedawnienie win" morderców. Wystarczająco długi? - zobaczcie film „Dusze nieujarzmione".

A mimo wszystko nie w pełni znałem faszyzm, zanim znalazłem się w 1946 roku w Oświęcimiu. Pracowałem przy realizacji polskiego filmu „Ostatni etap". W obozie oświęcimskim przerażała niesamowita metodyczność, nie spotykana w historii „ekonomiczność" morderców. Uwięzionych wykorzystywano jak wykorzystuje się bydło w rzeźni - zabierano złote zęby, protezy, walizki, przed wrzuceniem trupów do pieca zapobiegliwie golono im włosy. Unicestwianie ludzi stało się przemysłem, dochodowym interesem. Oczywiście, widz nie oglądał w filmie nawet jednej setnej rzeczywistości - normalny człowiek nie mógłby na to patrzeć. Nawet my, patrząc na przed chwilą ucharakteryzowanych aktorów, grających w scenie selekcji, kiedy wybierano ludzi do krematorium, musieliśmy przerwać zdjęcia - łzy nie pozwoliły pracować.

Minęło wiele lat od tej pory. Ale nawet dzisiaj, kiedy wspominam, ogarnia mnie to samo wzruszenie i chwyta ten sam gniew. Co przeżyły reżyser „Ostatniego etapu" Wanda Jakubowska, była więźniarka Oświęcimia, czy scenarzystka Gerda Schneider, niemiecka antyfaszystka, w ciągu swych 11 lat obozów i więzień?

Film spełnił swe zadanie - widział go cały świat. Uważano, że filmy tego typu nie mają szans na sukces komercyjny. Dam tylko jeden przykład: w Paryżu film cieszył się większą frekwencją niż bardzo kasowa kolorowa wersja „Tarzana".

W Oświęcimiu mieszkałem w domu byłego komendanta obozu, Rudolfa Hoessa. Z okna jego gabinetu widać było bramę obozową, druty kolczaste, przez które przebiegał kiedyś prąd wysokiego napięcia. W drugim oknie pejzaż nieco późniejszy, przez Hoessa nieprzewidziany-szubienica, na której go powieszono. Nieuchronność kary.

Notował: Siemion Czertok