Popularność i konwencje. Rozmowa z Barbarą Brylską

• Film telewizyjny „Szczęśliwego Nowego Roku" Eldara Riazanowa powstał trzy lata temu i był już kilkakrotnie nagradzany. Ostatnio otrzymała Pani wraz z radzieckimi twórcami filmu Nagrodę Państwową ZSRR.

- Film cieszył się ogromnym powodzeniem - chyba ze względu na temat: poszukiwanie szczęścia i formę - lekką, komediową. Na życzenie widzów telewizja powtarzała go wielokrotnie, w wersji skróconej znalazł się w kinach, gdzie również budził zainteresowanie. Najpierw nagrodzili go widzowie, potem dopiero jury oficjalne. Razem ze mną zaszczytne wyróżnienie odebrali Eldar Riazanow i moj partner Andriej Miagkow, niezapomniany Alosza Karamazow z filmowej wersji powieści Dostojewskiego „Bracia Karamazow". Dla mnie było to wyróżnienie podwójne. Po raz pierwszy Nagrodę Państwową przyznano w Związku Radzieckim zagranicznej aktorce.

• Chyba ma Pani szczęście do radzieckiej publiczności. Już jeden z Pani pierwszych filmów „Bumerang” znalazł się na liście najpopularniejszych filmów zagranicznych wyświetlanych w radzieckich kinach.

- Równie popularne były „Faraon" i „Pan Wołodyjowski". Po tych filmach trafiłam nawet na karty książek. Bohater powieści kryminalnej „Zielony liść" mówi do swojej sympatii: „Jesteś bardzo podobna cło Barbary Brylskiej". Opowiadano mi, że na „Anatomię miłości" Romana Załuskiego kolejki stały przez całą noc, a widzowie przyjeżdżali nawet z odległych miejscowości. Moja Ewa z „Anatomii miłości” spodobała się Eldarowi Riazanowowi i dlatego powierzył mi główną rolę kobiecą w swoim filmie.

• Nie wpłynęła na tę decyzję z takim temperamentem zagrana przez Panią Maria z filmu Aleksandra Zarchiego „Miasta i ludzie"?

- Nie czułam się w tym filmie najlepiej. Chociaż niemiecka arystokratka bez pamięci zakochana w rosyjskim poecie, i to w latach pierwszej wojny światowej, to rzeczywiście postać niezwykle romantyczna.

• „Szczęśliwego Nowego Roku" jest pierwszą Pani komedią.

- Ale rola była raczej dramatyczna. Riazanow ma specyficzne poczucie humoru: komizm wynika u niego z analizy realistycznych sytuacji. Kobieta znajduje w swoim mieszkaniu obcego, w dodatku podpitego mężczyznę. Jak się go pozbyć bez pomocy milicji, bez niepotrzebnego skandalu? Między dwojgiem ludzi podobnie samotnych, szukających bratniej duszy, prawdziwej miłości - nawiązuje się, nie bez trudności, nić porozumienia.

• Czym jest dla Pani aktorstwo?

- Poznaniem i opanowaniem własnej twarzy i własnego ciała. Rzadko się to udaje. Podziwiam dyskrecję środków aktorskich używanych przez Jeanne Moreau i Liv Ullmann. Twarz, usta są niemal niewidoczne, właściwie grają tylko oczy. Tego nie można naśladować, to jest integralnie związane z całą postacią, osobowością. Tak właśnie rozumiem aktorstwo: jest ono dla mnie sztuką integralną. Muszę wiedzieć i to dobrze, kogo gram. Reszta sama wychodzi. Studiowanie reakcji, gestów, wsłuchiwanie się w swój głos to dobre na scenie, w filmie przeszkadza. Z tych właśnie powodów teatr mi nie odpowiada. Nie mam dzięki temu żadnych scenicznych nawyków, łatwiej podporządkowuję się reżyserowi. Nie przepadam za próbami, które odbierają grze świeżość i siłę. Próby były mi potrzebne dawniej, kiedy nie mogłam opanować tremy i zdenerwowania: nagle zapominałam dialogów. Teraz lepiej gospodaruję siłami: oszczędzam się w czasie prób, gram w pełni po uruchomieniu kamery. Jeśli nie zawsze to wychodzi, pozostaje przynajmniej spontaniczność. Nie spalam się zbyt szybko.

• A co sprawia Pani największą trudność?

- Często przeszkadza mi twarz. Taki mam układ mięśni, rzeźbę twarzy, iż wydaję się oschła, wyrachowana, niezależnie od szczerości przeżywania. Czasami wydaje mi się, że to twarz innej, niepodobnej do mnie psychicznie kobiety. Reżyserzy często powtarzają: dlaczego jesteś taka zimna, smutna, dlaczego grasz złą kobietę? A przecież „w środku" jestem pogodna, szczęśliwa, radosna. Niech pan spojrzy na portret namalowany przez Gemmę Bieliną z Moskwy: wyglądam na kocicę. A byłam wtedy bardzo szczęśliwa, oczekiwałam dziecka. Nie lubię tego portretu. Ale widocznie tak ludzie mnie odbierają. Dla aktorki opanowanie twarzy to problem techniczny. Nie chcę go rozwiązywać w sposób sztuczny; za pomocą uśmiechu.

• Na ogół odtwarza Pani kobiety zdecydowane, pewne atutów, jakie daje im nieprzeciętna uroda.

- Czyli typowe amantki. Ale każda jest inna. Krzysia z „Pana Wołodyjowskiego" była romantyczna, Kama z „Faraona" - drapieżna, Ewa zwana Księżniczką ze „Zbrodniarza, który ukradł zbrodnię" - cyniczna, matka z „Albumu polskiego" - heroiczna. Bo też typ amantki rozpadł się, ma wiele wariantów.

• W ostatnich latach częściej widujemy Panią w filmach zagranicznych - radzieckich, czechosłowackich, bułgarskich czy NRD-owskich - niż w polskich.

- Powtarza pan częste pytanie: dlaczego nie chcę grać w polskich filmach? A przecież to nie ode mnie zależy, tylko od reżyserów, którzy za wszelką cenę, nawet za cenę artystycznej porażki, szukają nowych twarzy. Na świecie nikogo nie nudzi popularny aktor. U nas aktor, który zdobędzie popularność, nawiąże kontakt z publicznością, czeka potem latami na rolę.

• Na szczęście nie zapominają o Pani reżyserzy zagraniczni.

- Oni też szukają nowych twarzy. Niektóre z graftych przeze mnie postaci z powodzeniem (może nawet większym) mogłyby odtwarzać miejscowe aktorki. Ostatnio wystąpiłam w filmie czechosłowackim „Cichy Amerykanin w Pradze" Stefana Sledskiego i Josefa Macha oraz bułgarskim „Zginiesz tylko w ostatecznym wypadku" Milana Gecowa. Pierwszy rozgrywa się w roku 1945 w Pradze. Gram postać prawie tragiczną, czeską dziewczynę, która, aby uratować ukochanego z rąk gestapo, zdradza kolegów z ruchu, oporu, współpracuje z hitlerowcami, a po wyzwoleniu Pragi - z Amerykanami. Ta szalona miłość niszczy ją wewnętrznie, doprowadza do tragicznej katastrofy. Natomiast drugi film to kryminał o walce bułgarskiej milicji z międzynarodowym gangiem przemycającym narkotyki z Bliskiego Wschodu do Europy Zachodniej. Odtwarzam w nim rolę angielskiej piosenkarki kabaretowej.

• Śpiewa Pani również?

- Tak. Ale tylko po bułgarsku.

• W ekranizacji „Romansu Teresy Hennert” Zofii Nałkowskiej gra Pani postać tytułową. To powrót na połskie ekrany.

- Teresa Hennert jest damą z przedwojennych warszawskich salonów, która z nudów nawiązuje romans z przystojnym oficerem, a potem pada ofiarą zazdrosnego kochanka. Znakomita pisarka rozumie psychikę kobiety, zna doskonale środowisko elity z początków lat dwudziestych. Wbrew zewnętrznym pozorom moja bohaterka jest osobą zagubioną w tym środowisku, w pewnym sensie osobą nudzącą się. To jest dla mnie ciekawe doświadczenie aktorskie, tym bardziej że gram pod kierunkiem nie zawodowego reżysera filmowego, lecz kolegi aktora, Ignacego Gogolewskiego. Rozumieliśmy się w pół słowa.

• Zapewne inaczej pracował z Panią Marek Piwowski przy telewizyjnej adaptacji opowieści kryminalnej „Kłopoty to moja specjalność” Raymonda Chandlera?

- Piwowski zmierzał do stylizacji. Wzorem było dla nas nie życie, lecz konwencja amerykańskiego filmu kryminalnego. A ponieważ Piwowski ma także skłonność do parodiowania konwencji i schematów, tępił u aktorów wszelkie „prywatne" reakcje. Każdy gest miał mieć swoje znaczenie. Ten „marionetkowy" styl gry był dla mnie czymś nowym, ale też uświadomił mi możliwości aktorstwa w dziedzinie parodii, komedii, zabawy z konwencjami.

Rozmawiał: Bogdan Zagroba