Pomoc aferzysty

Dlaczego piszecie lepiej o twórcach i filmach zagranicznych niż polskich? Takie pytanie zadał mi znajomy, człowiek poważny i na poważnym stanowisku, czytelnik „Filmu". Używając słowa „lepiej", nie myślał o ocenach, tylko o atrakcyjności tekstów i zdjęć.

Pytanie warte odpowiedzi. Bo jakkolwiek nie zgodziłbym się całkowicie z tą sugestią, przecież jest w niej łut trafności.

To „lepiej" bierze się z dość prostego faktu - jeśli przeciwstawiamy kino polskie kinu zagranicznemu, co chcąc nie chcąc ma miejsce, wtedy wynik rywalizacji między wycinkiem dobrze znanego świata a całą jego małą znaną resztą - jest przesądzony z góry. W tym znaczeniu jest ciekawsza dżungla w dorzeczu Amazonki niż Puszcza Kampinoska, Himalaje niż Tatry, Barcelona niż Kraków. Kryje się za tym naturalny pęd człowieka do poznawania tego, co dalekie i obce.

Jest jeszcze druga przyczyna, tym razem zwyczajowa. Nie wiem dlaczego, ale tak się przyjęło, że o ludziach polskiego filmu należy pisać sterylnie, gdy o ludziach filmu zagranicznego pisze się barwnie, nieraz anegdotycznie. Prawda, to forma trochę „plotkarska", często okraszona wyobraźnią, niekiedy mitologizująca kogoś na siłę, jednak przez ukazanie prywatnej i towarzyskiej otoczki życia postacie nabierają rumieńców, są nam bliższe.

I tak wyrwany ze snu o północy mógłbym opowiadać o Delonie przez trzy godziny. O jego upartym dzieciństwie, pierwszych niepowodzeniach, o ambicji, o zatargu z paryskim prefektem policji, o aferze z „gorylem", o dwóch żonach i osiemnastu psach, o interesach w boksie i lotnictwie, o dyskretnym lub oficjalnym finansowaniu filmów ambitnych. Delon żyje w wyobraźni jako postać z ekranu i jako ktoś „prywatny", o niezwykle ciekawym życiorysie.

Z polskich aktorów bardzo wysoko cenię Jana Englerta; gra teraz w „Akcji pod Arsenałem". Oglądam wszystkie filmy, w których występuje, choćby niektóre z nich były złe, ale nie przez niego. Powierzonej do odtworzenia postaci daje sugestywność i prawdopodobieństwo, świetnie rozwiązuje epizody, umie posługiwać się napięciem i zawieszeniem. I co najważniejsze: ma osobisty urok. Ale Englert jako postać z życia jest dla mnie abstraktem. Nie znaczy, że chciałbym podstępnie poznać jego świat intymny, ale do pełnego portretu brakuje drugiej strony medalu.

Trzecim i ostatnim powodem jest brak reklamy. Oczywiście myślę o reklamie nowoczesnej, nie o drętwych ogłoszeniach w prasie, lepszych czy gorszych plakatach, planszach przy kinach. Chodzi mi o inicjowanie pewnej sprawy, atmosfery, wydarzenia; o tworzenie zainteresowania, a nie wygaszanie go. Nowoczesna reklama kinowa to umiejętne tworzenie aury wokół ludzi i filmu.

Na przykład konferencje prasowe. Dobrze, że niekiedy się odbywają; źle, że najczęściej są własną parodią. Celem konferencji prasowej jest przekazanie dziennikarzom pewnych informacji, sugestii, błyskotliwych pomysłów, które oni przekażą czytelnikom. U nas odwrotnie: sala gada, ekipa milczy. Na jednym takim spotkaniu reżyser zaczął w te słowa: chciałbym się dowiedzieć, co wy myślicie o moim filmie? Jeśli już coś powie, to tylko to, że się napracował, że pracował z zapałem, że miał trudności. Niekiedy wygłosi dłuższą kwestię, zwykle nie na temat, pretensjonalną i tonem profesorskim, z której nie da się zacytować ani jednego zdania.

Przypomniała mi się pewna historia jako przykład pozytywny. Chodzi o film zagraniczny - co ja na to poradzę? - którego nie było na naszych ekranach, ale to nie ma większego znaczenia. Po premierze „Stavisky'ego" odbyła się konferencja prasowa. Alain Resnais, bo to on zrobił ten film, zaczął w te słowa (cytuję z pamięci, ale ton wypowiedzi jest zachowany):

- Proszę państwa. Opowiem, jak doszło do zrealizowania tego filmu. Przez dłuższy czas nic nie robiłem, nie przychodził mi do głowy żaden pomysł. Aż tu... Byłem w jakimś miasteczku prowincjonalnym, nawet nie pamiętam w którym, te miasteczka są takie podobne. Miałem chwilę czasu, poszedłem na spacer. Widzę napis: Muzeum Regionalne. Wchodzę do środka. Wiecie, wszystkie muzea regionalne są takie same. Przechodzę z sali do sali. Nagle, jakby grom z jasnego nieba. Wiecie, co widzę? Widzę trzy obrazki w jednym rzędzie. Na pierwszym głowa Chrystusa, na drugim - Napoleona, na trzecim - Stavisky'ego. Pomyślałem sobie tak: to Bóg-Człowiek, bóg wojny i bóg aferzystów. I dalej - były filmy o Chrystusie, były filmy o Napoleonie, ale nie było filmu o Stavisky'm. Więc ja zrobię ten film. I zrobiłem.

Film był w gruncie rzeczy lichy, choć z Belmondem, już go zapomniałem, ale tę opowieść o trzech obrazkach będę pamiętał do końca życia mimo wątpliwości, czy była prawdziwa, czy też, powiedzmy, była fragmentem jakiegoś scenariusza.

W ten sposób, przy pomocy aferzysty Stavisky'ego, dochodzimy do morału. Że pytanie postawione na wstępie odnosi się nie tylko do dziennikarzy, lecz również do ludzi filmu. Że robienie „publicity" jest sztuką i wiedzą, której można się nauczyć. Ino trzeba chcieć, jak powiedział Wyspiański.

Aleksander Ledóchowski