Czas czułości

Kino hollywoodzkie powraca do filmów, których bohaterkami są kobiety. Ta mała rewolucja zasługuje na uwagę: jest wynikiem procesów odbywających się także poza kinem.

Cztery lata temu modelowym przykładem sukcesu był film „Żądło” George Roy Hilla. Nie ze względu na fabułę, lecz osobowość postaci. Chłopięcy Robert Redford i dojrzały, choć równie chłopięcy duchem Paul Newman two­rzyli związek, który najlepiej określa słowo: partnerstwo. Coś więcej, niż przyjaźń - współuczestnictwo i dopeł­nianie się w działaniu, bezwzględna lojalność wypływająca z milczącego szacunku. To był świat mężczyzn, ko­biety pojawiały się tylko w tle - pełne podziwu, czasem wrogości, zawsze uległe, zawsze przegrywające. W gruncie rzeczy formuła „Żądła” nie była niczym nowym. Realizowała jed­nak w pełni to wszystko, co zapowia­dał długi cykl „męskich” obrazów, zapoczątkowany w kinie amerykań­skim jeszcze przez filmy o młodzieżo­wych bandach motocyklowych. W Hollywood długo ich nie doceniano. Były to filmy klasy „B”, tanie, po­wstające na marginesie wielkiej pro­dukcji. Kiedy „Swobodny jeździec” (Easy Rider) - opowieść o dwóch hip­pisach przemierzających na motocyk­lach amerykańskie równiny - stawał się kasowym fenomenem, największe wytwórnie topiły miliony w widowi­skowych musicalach. Królowały w nich gwiazdy w dawnym stylu: Ju­lie Andrews, Barbra Streisand - żąda­jące wystawnej oprawy i zawrotnych honorariów. One też pierwsze padły ofiarą kryzysu. Kto dzisiaj odważy się zrobić film z Julie Andrews? Nawet Liza Minnelli nie zdołała, mimo po­ wodzenia „Kabaretu”, utrzymać swej pozycji. Żaden następny film z jej udziałem nie sprawdził się kasowo. Mówiło się, że jej żywiołowość wyma­ga bezpośredniego kontaktu z publi­cznością; że błyszczy na scenie rozgrzana temperaturą sali i tylko Bob Fosse potrafił wykorzystać jej wrażliwość na ekranie. Ale z większym prawdopodobieństwem przyczyn tego niepowodzenia szukać trzeba w konwencji „filmów z gwiazdą”, obliczonych na solowy popis, konwencji, wobec której dzisiejsza publiczność pozostaje obojętna. Przetrwała Barbra Streisand, ponieważ w krytycznym momencie zdecydowała się sama pokierować swoją karierą, wykazując umiejętności handlowe nie mniejsze od wokalnych. Jej filmy dyskontowały sukcesy męskich partnerów: Ryana O'Neala, Redforda, Krisa Kristoffersona. Najnowszy - „Narodziny gwiazdy” (A Star Is Bom) - powstawał z trudem wśród ciągłych zmian reżyserów i tylko niebywały wysiłek reklamowy uchronił go przed katastrofą.

Dla gwiazd typu Streisand nie było miejsca w „Żądle”, „Ojcu chrzestnym”, „Szczękach”, „Wszystkich ludziach prezydenta”. Na liście dziesięciu najbardziej kasowych nazwisk aktorskich roku 1976 znalazła się jedna tylko kobieta: 13-letnia Tatum O'Neal, inteligentne dziecko w otoczeniu dziewięciu mężczyzn. Tytuły wymienione powyżej określają tematykę dominującą w kinie amerykańskim ostatnich lat: film gangsterski, sensacyjne widowisko i film polityczny. Tematy pozwalające na nasilenie gwałtu i brutalności. Biorąc pod uwagę komercyjną strukturę tego kina, można by przyjąć, że jest to odpowiedź na zapotrzebowanie ze strony masowego widza. Czym jednak w takim razie wyjaśnić samą potrzebę? Nawet poważna prasa amerykańska ogranicza się zazwyczaj do cytowania pragmatycznych opinii szefów wielkich wytwórni. Wynika z nich, iż zmiana orientacji widowni spowodowana została określonym modelem życia. Kobiety, które więcej przebywają w domu, szukają w telewizji filmów „rodzinnych” i wznowień starych melodramatów. O pójściu do kina decyduje mężczyzna, który z reguły wybiera film akcji. Zapewne jest w tym spostrzeżeniu sporo słuszności. Ale nie wyjaśnia ono wszystkiego. 

Kino odbija przecież, choćby w sposób pośredni, całokształt życia. Jeśli przyjrzeć się datom, okaże się, że moda na męskie filmy" nasilała się w końcowym okresie wojny wietnamskiej, w czasach młodzieżowej rewolty, terroryzmu „Czarnych Panter", głośnych morderstw politycznych. Kino hollywoodzkie reagowało z opóźnieniem na rzeczywistość. Temat wietnamski właściwie dopiero teraz przestaje być tabu: poza gloryfikującymi wojnę „Zielonymi beretami" Johna Wayne'a poruszany był tylko w mało istotnych, amatorskich przedsięwzięciach w rodzaju „Gości" Kazana. A przecież był obecny na ekranie - w atmosferze niepokoju i gwałtu, w fascynacji jednostkami psychopatycznymi, które - jak bohater „Taksówkarza" Scorsese - wtapiają się w anonimowy tłum przechodniów. Hollywood nie stworzył kroniki ostatniego piętnastolecia, ale utrwalił jego klimat.

Byłoby naiwnością sądzić, że powrót do tematyki kobiecej jest tylko konsekwencją pewnej stabilizacji, radosną apologią „czasu czułości". Przemysł filmowy wchłania bodźce płynące z różnych źródeł. Dlatego jakąś rację mają ci, którzy wskazują na działalność Ruchu Wyzwolenia Kobiet. Różnie oceniać można krzykliwą działalność amerykańskich feministek, ale jednym z jej praktycznych rezultatów w dziedzinie kina jest program stypendiów Amerykańskiego Instytutu Filmowego dla kobiet-realizatorek. Niewykluczone, że zaowocuje kilkoma indywidualnościami reżyserskimi, które wesprą Eleine May, zajmującą dotychczas pozycję samotnego outsidera. Goldie Hawn na przykład, bohaterka „Sugarland Expressu", szykuje film, który zapowiada się wręcz jako kobiecy odpowiednik „Swobodnego jeźdźca". Bardziej skuteczny wydaje się jednak nacisk ze strony przemysłu konfekcyjnego i kosmetycznego. Kino zawsze dostarczało wzorów, lansowało modę. Nieobecność kobiet stworzyła lukę zagrażającą handlowi. Zdominowane przez mężczyzn filmy akcji rzadko stanowią okazję do rewii mody. Charles Bronson ukazuje się z reguły w poplamionym kombinezonie lub jeansach, które nie wymagają specjalnie reklamy; Clint Eastwood - w klasycznym stroju kowboja. Współczesny idol rzadko korzysta z żurnala. A przecież nie jest tajemnicą związek z kinem również wielkich firm kosmetycznych w rodzaju Elizabeth Arden. Z początkiem lat siedemdziesiątych próbowano lansować - i to nie tylko w Hollywood - modelki w roli nowych gwiazd. Tak trafiły przed kamery Jean Shrimpton i Twiggy, potem Cybill Shepherd, Lauren Hutton, Marisa Berenson. Ale regułą obowiązującą w magazynach mody jest anonimowość. Przekroczenie tej anonimowości skupia automatycznie uwagę odbiorcy nie na stroju, lecz na osobie. Dlatego bajeczne z pozoru, lecz racjonalne kontrakty z najpopularniejszymi modelkami przewidują zwykle nie więcej, niż miesiąc pracy w roku - plus całkowity zakaz fotografowania się w innym charakterze. Modelka na ekranie przemienia się tylko w aktorkę, nie zawsze dobrą; stworzenie z niej prawdziwej gwiazdy wymagałoby zbyt wielkich nakładów, aby podjąć ryzyko. Toteż powrót tematyki kobiecej oznacza również powrót aktorek sprawdzonych już i uznanych.

Ale co kryje się za ogólnikowym szyldem tej tematyki? Na razie niełatwo określić choćby formułę. Hollywood przystąpił do ostrożnego rekonesansu. Z dużym hałasem wprowadzono na ekrany melodramat w tradycyjnym stylu „Punkt zwrotny” (The Turning Point"), w którym Shirley MacLaine i Anne Bancroft rozważają wśród łez odwieczny problem: życie rodzinne czy kariera, w tym przypadku - primabaleriny: Czuły na przemiany widowni Robert Altman zaproponował, nie bez ironii, feministyczne (czytaj: antymęskie) ujęcie kobiecego losu w „3 kobietach" (3 Women), a teraz realizuje sagę amerykańskiego matriarchatu - „Zaślubiny" (A Wedding). Nie brak kobiecej wersji tematu psychopatycznego („Czekając na pana Goodbara") i kobiecego horroru („Carrie"). Przy wydatnym udziale domów mody, które odziewały Marthe Keller i Marie-France Pisier, powstały romanse „Bobby Deerfield" i „Druga strona północy" (The Other Side of the Midnight). Ale na miano filmu modelowego, jak niegdyś „Żądło", zasługuje dziś chyba „Julia" Freda Zinnemanna. Osoba realizatora, choć znakomitego, nie jest najważniejsza. Istotny jest scenariusz i - aktorki. Materiału dostarczyła typowa „literatura kobieca", impresyjna autobiografia Lillian Hellman, cenionej scenarzystki hollywoodzkiej. Miejsce Redforda i Newmana zajęły Jane Fonda i Vanessa Redgrave. Jest w tym filmie niebanalnie odmalowa na przyjaźń, partnerstwo, ale i coś więcej; konfrontacja dwóch indywidualności, odbywająca się w dramatycznych warunkach pierwszych lat faszyzmu, wymagająca dojrzałości, decyzji, za które płaci się życiem. Obie aktorki wnoszą na ekran własną przeszłość: prowadziły przecież i nadal prowadzą działalność polityczną. Film z ich udziałem staje się więc rodzajem manifestu. Jest to film o kobietach, które z pełną świadomością chcą uczestniczyć w sprawach najistotniejszych, a jednocześnie ukazane są w całej złożoności i subtelności kobiecego charakteru. Nie ulega wątpliwości, że w chwili obecnej „Julia" wyznacza pewien pułap możliwości i nieprędko doczeka się równie ambitnej kontynuacji. Nie kto inny, ale właśnie Jane Fonda trzeźwo ocenia sytuację; „Wszystko zależy od tego, czy film tego rodzaju przyniesie pieniądze. Jeśli nie - nic nie ulegnie zmianie".

Andrzej Kołodyński