Siatka

STRACH. Reżyseria: Antoni Krauze. Wykonawcy: Joanna Żółkowska, Grzegorz Warchoł, Henryk Bąk, Maciej Góraj i inni. Polska, 1975.

Rzeczywistość w filmach Krauzego bywa nędzna i parszywa, ale nigdy nie jest karykaturą. Krauze pięknie opowiada o sprawach, które zwykle w filmach są obrzydzane, wyśmiewane. Ludzie i miejsca występują u niego z całą swoją brzydotą, ale bez ujemnej oceny zawartej w samym obrazie, bez satyry. Ta cecha filmów Krauzego, od „Monidła” poprzez „Palec Boży” i „Strach”, wydaje mi się najważniejsza i najcenniejsza.

Podwórka, kamienice, schody, pokoje, nawet wnętrza biurowe mają u Krauzego jakiś własny, zatęchły zapach. Jest w nich czyjeś życie, które poznamy tylko w podpatrzonych, niejasnych fragmentach. Tę cechę Krauze dzieli w polskim filmie z Hasem, tym dawnym — ze „Złota”, „Jak być kochaną”, „Szyfrów”.

Styl filmów Krauzego jest jednak indywidualny, obraz — pozbawiony stylizacji. Niezwykłą ekspresję uzyskują ściany mieszkań, korytarzy — krzyczące, odpychające, nawet nudna szafa biurowa nabiera wyrazu. Krauze ten swój styl, tak przydatny w opisywaniu rzeczywistości, a tak rzadki w polskim kinie, zachowuje i w „Strachu” według powieści Zbigniewa Safjana. Podczas przesłuchania w komisariacie, na drugim planie, na tle żółtych i śliwkowych ścian chodzi milicjant i podlewa paprotki z plastikowej konewki. Czy taka scena: trzej milicjanci robią rewizję w pokoju podejrzanego, sortują papiery urzędowe, a zza okna słychać hejnał mariacki. Scena ta trwa długo, bez słowa.

Jak na kryminał, zbyt dużo tu spostrzeżeń, detali — zbyt wiele rzeczywistości. Jest tu zadatek na nie zrealizowany jeszcze, lepszy film. Ale może właśnie dyscyplina kryminału sprawia, że szczegóły notowane na marginesie stają się tak wyraziste?

Akcja kryminalna nie wypełnia filmu. Konstrukcja dramatyczna nie służy w gruncie rzeczy odpowiedzi na pytanie — kto jest mordercą. Odpowiedź — kto zabił, uzyskujemy, co prawda, w ostatnich scenach, ale to wyjaśnienie rozczarowuje. Więc to takie proste? Dlaczego więc wszyscy ważni, od dyrektora po komendanta, tak boją się śledztwa? Po prostu wpychają w ręce prokuratora niewinną dziewczynę, wolą nie wiedzieć nic więcej. Boją się śledztwa tak, jakby pomagali w zbrodni.

Miasteczko tworzy organizm, w którym funkcje są podzielone. Głowa — to dyrektor przedsiębiorstwa; nad porządkiem czuwa milicja; a od uderzenia łomem jest chłopak. Morderstwo dla rabunku wywołuje dziwną reakcję organizmu — ujawnia się wtedy siatka, powiązanie wszystkich jej ogniw. Ta siatka odsłania się przed oczami przybysza, który zaczyna szukać na własną rękę. Obraz jest przypadkowy, znaczenie poszczególnych figur ukryte. Ale patrzymy na nich jak na podejrzanych.

Wokół postaci głównych krążą przyjaciele-wykonawcy. Są też figury poboczne, które nie biorą udziału w zmowie — ci sprawiedliwi: matka dziewczyny, żona dyrektora. I jest jeszcze ta dziewczyna niesłusznie oskarżana, przeznaczona na ofiarę przez wszystkich: dyrekcję zakładu, milicję, przechodniów na rynku. Dziewczyna pozostaje niezłomna; czy jej upór nie wynika częściowo z tego, że ją ta rola jakoś podnosi, udorośla?

Do tej społeczności dostaje się przybysz i, jeszcze nie wiedząc o co chodzi, od razu pierwszego dnia napotyka osoby dramatu, który tu się rozgrywa. To przypadek, który nie przeszkadza poczuciu prawdopodobieństwa. Bohater znajdzie się bezpośrednio w środku śledztwa, sam przenika do siatki. Teraz będzie albo pionkiem, albo utrzyma niezależność. Życie w tym miasteczku wymaga nieustannego odporu lub walki. Jak postępować, żeby pozostać sobą — to główna sprawa moralna filmu.

W kryminale Krauzego nie ma określonych charakterów, są tylko sytuacje. Każda z postaci ma różne portrety.

Dwuznaczność życia, osób. Tu — bandzior zaczepiający z kolegą dziewczynę, za chwilę — spokojny pracownik. Napastnik dziewczyny razem z jej obrońcą po koleżeńsku myją się w jednej umywalni.

Tu — dyrektor, którego gotowi jesteśmy podejrzewać, że jest głównym winowajcą — po bankiecie zwierza się żonie. Nie jest to zły człowiek. Za chwilę i on padnie ofiarą — czyją? A zapracowana żona rozumie o wiele więcej niż by się zdawało. Jedno zdanie, które pada w ich rozmowie, pozwala się domyśleć historii małżeństwa i kariery dyrektora — kosztem bezustannych kłamstw i kompromisów. W rozmowie, przed sobą, są uczciwi i godni współczucia.

Każdy ma tu kogoś, kumpla, żonę, dziewczynę, przed kim może się odsłonić, wyspowiadać z grzechów, a potem, z nowym dniem wraca się z powrotem do siatki. Przenikamy do tych mieszkań, willi, melin, hotelików, gdzie odbywają się libacje — to zbiorowe kłamstwo, i rozmowy — w których się mówi prawdę.

Podwójność życia. Tej podwójności podlega każdy — i dyrektor, i bandzior.

Przybysz w siatkę nie chce wejść. Kieruje się własnym, prostym poczuciem sprawiedliwości. I zachowuje wolność.

Jak przystało na kryminał, film ma morał. Każda z postaci okazuje się prędzej czy później indywidualnością — mocną albo słabą. Nie ma w tym filmie świętych i napiętnowanych. Ale cały optymizm „Strachu” polega na pokazaniu, że można w tym miasteczku żyć, chodzić do pracy — a mimo to zachować niezależność.

Przybysz odjeżdża wolny, a dziewczyna zostaje oczyszczona z podejrzeń. Jak na baśń filmową, ta jest jednak wyjątkowo prawdziwa, bogata w szczegóły. Film bez fałszu.

Są tu ujęcia na pozór zwykłe, które intrygują. Skomplikowana i nietypowa jest gra zbliżeń i plenerów, scen ciemnych i słonecznych. Wyczuwalny rytm dni pracy, wieczorów i świąt. Niepokój; statyczność i ruch obrazów.

Namotano tyle wątków, że w jednym filmie nie da się ich doprowadzić do końca. W pierwszej scenie, przed idącym przybyszem wyłania się miasteczko przytulne i ciche, a potem okazuje się, że w miasteczku tętni życie. Że tu się może rozgrywają szekspirowskie dramaty, wyzwalają się namiętności, działa brutalność i przebiegłość, a sprawiedliwość broni się na ostatnich bastionach. Przestrzeń filmowego miasteczka zostaje do maksimum zapełniona, zagęszczona osobami, sprawami, przedmiotami.

Krauze ma skłonność do zawieszania akcji. Jest mistrzem intermediów — takich jak nocne picie wódki w hotelu (znakomity epizod Hunki), melina Krzemka (Maciej Góraj) z Danką, bitą i wierną (Halina Wyrodek). Zaskakujące jest aktorstwo pary głównych bohaterów — Grzegorza Warchoła, a zwłaszcza Joanny Żółkowskiej, przed paroma laty jeszcze grzecznej i rozsądnej dziewczynki występującej co tydzień w telewizyjnej „Szklanej niedzieli".

Ich wygląd nie pasuje do ich życia. W obojgu jest jakaś grzeczność, układność, ale ani on nie jest flegmatykiem, na jakiego wygląda, ani ona naiwnym dziewczątkiem. Cała gra pomiędzy nimi to jest gra silnych, zdecydowanych ludzi, zdolnych do nieoczekiwanych posunięć. I jest to drugi wątek „Strachu”, bodaj czy nie jeszcze ciekawszy niż sprawa kryminalna.

Mówi się w tym filmie prawdziwym językiem. Od razu rozpoznajemy podkrakowski akcent. Żargonowy dowcip przeplata się w mowie tych ludzi z tak charakterystycznymi dla polszczyzny niestosownymi uprzejmościami, które już uprzejmościami nie są, i zwrotami biurowymi. I wreszcie nie można nie wymienić jeszcze jednego składnika filmu, bardzo ważnego, który od czołówki zjednuje widza — jest to muzyka na organkach Zygmunta Koniecznego według piosenki Katarzyny Gärtner.

TADEUSZ SOBOLEWSKI