Daniel Olbrychski

Nie będę pisał o nim jako o idolu, mimo że na każdym kroku, w każdym mieście w Polsce widzi się plakat z uśmiechniętym panem Andrzejem Kmicicem w lisiej czapie. Nagroda dotyczy roli Kmicica — ale chodzi przecież o całość zjawiska, jakim jest aktor-Ołbrychski. Jego role łączą się, on sam w swoich wypowiedziach nieraz dziwnie je ze sobą zestawia. W Borowieckim widzi jakby przedłużenie Kmicica. Grane przez siebie postacie traktuje jako fragmenty jednej wielkiej roli.

Sam Olbrychski jest postacią, którą można przyjąć tylko w całości. A gdy się go zaakceptuje, traci sens punktowanie ról — ta lepsza, ta gorsza.

Ma role „złe”, zagrane nonszalancko, jakby po amatorsku (np. Mateusz Lewita w „Piłacie”) — ale i w nich jest interesujący.

Kiedy przestał być tylko aktorem, a zaczął być Olbrychskim? W „Rannym w lesie” był jeszcze zwyczajny, po „Popiołach” wysuwano wątpliwości co do trafności obsady. Olbrychski i Olbromski nie byli jeszcze idealnie dopasowani. Ale tą rolą zapracował już na późniejszy sukces. Dziś jasne jest, że niektóre rysy Rafała Olbromskiego przeniósł do późniejszych postaci.

Półtora roku czeladnictwa w ekipie Wajdy zastąpiło mu studia aktorskie.

To było coś lepszego niż szkoła — mówił — praktykowanie u mistrza i zarazem robienie sztuki. Od tego czasu Olbrychski wiele się nauczył, wyćwiczył się w aktorstwie i sporcie, w „Potopie” gra już aktor fachowy, aktor na światowym poziomie.

Ale czy dlatego stał się ulubieńcem, że umie zaśpiewać pieśń, pięknie zadeklamować Norwida? Nawiasem mówiąc, w jego deklamacjach widzę ukrytą parodię romantycznego stylu, jest to balansowanie na granicy parodii i „przeżycia”. W „Strukturze kryształu” we własnej osobie przechadza się po Puławach i żona meteorologa ze wsi pokazuje go: patrz, to ten aktor. Grał wtedy Azję. Stał się gwiazdą, ale już odżegnywał się od swojego gwiazdorstwa.

We „Wszystko na sprzedaż” gra Daniela, aktora. Zajmuje miejsce zmarłego Zbyszka. Pasowany jakby na jego młodszego brata, podejmuje jego rolę. Ale Daniel nie jest podobny do Zbyszka, mimo że Zbyszek mu imponuje.

Od „Wszystko na sprzedaż” liczy się jego ekranowa biografia, którą wszyscy znają. Bo „Popioły” to już czasy zamierzchłe. W 1965 roku jego dzisiejsi wielbiciele chodzili do podstawówki.

„Wszystko na sprzedaż” rozpoczęło także nowy okres w twórczości Wajdy. Był to pierwszy film zrobiony po długiej przerwie, film w którym Wajda się „odklasycznił”, nawiązał kontakt z młodymi. Olbrychski stał się jego medium, pośrednikiem między Wajdą a młodością. Wajda ma 49 lat, Olbrychski 29.

Olbrychski u Wajdy gra ludzi podobnego rodzaju. Jest to zwykle młody człowiek opętany jedną ideą, poszukujący swego mistrza. Tym mistrzem może być Napoleon, a może być Jeszua Ha-Nocri. Ideą może być prostota i ludowość, jak w „Weselu”, a może być fabryka, jak w „Ziemi obiecanej”. Gra postacie różne — poetę i boksera — postacie z różnych epok, ale rolom nadaje zawsze własną formę.

Jest to Człowiek serio, choć czasem może się wydawać szalony. Taki właśnie, hamletyzujący, jest w „Krajobrazie po bitwie”. Jego Tadeusz jest zdolny do fanatycznej wiary i do fanatycznego oburzenia. Z początku to buntownik przeciw polskości, w zakończeniu — z entuzjazmem nawraca się na polskość. Karykaturą wierności jest Mateusz z „Piłata” — Mateusz przeklinający Boga, Mateusz wiozący krzyż na kółkach — podejrzewa się w nim blagiera. Albo Olbromski w finale „Popiołów” — zaślepiony, okutany w słomę, przypominający sobie w śniegach Rosji okrzyki: „Niech żyje cesarz” — oto klęska ideału absolutnej wierności.

Olbrychski nie tylko w filmach Wajdy jest człowiekiem bezgranicznie oddanym. W świetnym, niedocenionym filmie Kutza „Skok” — dokonuje kradzieży dla samego gestu, ale przyjaciel go zdradza — zakochał się w miejscowej dziewczynie i opuścił w potrzebie. Scena końcowa: na wesoło, w tej niby przyjacielskiej bójce Daniel zabija niechcący kolegę.

W „Roli” Zanussiego jest tylko i przede wszystkim aktorem. Odwiedza ojca w domu starców po to, by studiować jego postać i odgrywa przed nim rolę kochającego syna — na zimno.

Olbrychski nie mógłby zagrać nikogo „normalnego”, przeciętnie sympatycznego. Olbrychski to skrajności. On musi być wspaniały. „Pojawia się” na ekranie jako porucznik Sowiński w „Soli ziemi czarnej” Kutza, oficerek jak malowanie (czy triumfujący kochanek w zakończeniu „Brzeziny”). Albo — jest odrażający, jak w „Ziemi obiecanej”. Ukryty w Borowieckim „zły” każe mu porzucić rodzinny dwór, narazić na hańbę swoją świetlaną narzeczoną. Borowiecki szydzi z jej dobroczynności, o rannym robotniku powie: „ a niech zdycha z Bogiem” — tym zdaniem szarga swą miłość do Anki. Z jaką satysfakcją reżyser „Ziemi obiecanej” każe mu po kolei popełniać najcięższe grzechy: krzywoprzysięstwo, perwersyjny romans, ożenek z głupią Madą... Słusznie zauważono: Borowiecki zamienia się w kukłę. Młody bohater przekształca się w kukłę bez serca. Tak kończyły się również „Popioły”.

Raz jest wspaniały — raz zły, demon. Raz superwrażliwy, raz okrutny. Są role, które zawierają całą skalę charakteru — taki jest Hamlet. Coś z tej natury, w uproszczeniu, cechuje Kmicica, Azję. Olbrychski z upodobaniem gra ludzi, którzy błądzą, obarczonych skłonnością do złego — ale widz mu wybaczy, bo jest młody, a w młodości kryje się zawsze zadatek na dramat wielkiego formatu.

TADEUSZ SOBOLEWSKI