Pantalone i żywioły

ALFREDO, ALFREDO (Alfredo, Alfredo). Reżyseria: Pietro Germi. Wykonawcy: Dustin Hoffman, Stefania Sandrelli, Carla Gravina i inni. Wiochy, 1972.

Choć wydaje się to nieprawdopodobne, komedie Pietro Germiego — nawet te najbardziej zaangażowane po stronie pan „uwiedzionych i porzuconych” — były zawsze mizoginiczne. Przypomnijmy zakończenie „Rozwodu po włosku”: gdy po odsiadce wyroku za morderstwo w afekcie, baron Cefalu kontempluje w rozmarzeniu tak drogo opłacone wdzięki swej nowej żony — nóżka pięknej Angeli kokietuje skrycie dobrze umięśnionego sternika.

W komediach Pietro Germiego mamy więc często odwrócenie sytuacji wyjściowej; oto kobieta, piękna i niedostępna, uosobienie wdzięku i łagodnej niewinności, staje się nieoczekiwanie agresorem. Niby broni się, umyka, kluczy, podczas gdy myśliwym jest naturalnie mężczyzna, ale niech no zagrają tylko Mendelssohna — zaraz to się zmienia. W filmie „Alfredo, Alfredo”, ostatniej, świetnej zresztą komedii Germiego, ten rodzaj podstępnej gry miłosnej ulega farsowemu skarykaturowaniu. Oto piękna panienka (Stefania Sandrelli), obiekt zainteresowania nieśmiałego chłopaka (Dustin Hoffman), przechodzi z miejsca do ofensywy. Miłosnym gruchaniem, owym nieustannym „che fai? che stai?” (co robisz? gdzie jesteś?), liścikami i telefonami w dzień i w nocy doprowadza biednego Alfreda niemal do neurozy. A gdy znękany tym potopem uczucia fatygant zechce wyrwać się z wnyków, jakie nań zastawiono — będzie już za późno. Ani się chłop obejrzy, jak zostanie uwiedziony i poślubiony. I teraz ukazuje nam Germi tę przemianę motyla w poczwarę. Bo zanim rozwieje się chmurka weselnych confetti, eteryczna panienka przemienia się w' postać ostentacyjnie megierowatą, która terrorem i okrzykami ponagla małżonka do świadczeń uczuciowych. Zaś niedługo potem jest już brzemienną matroną, wokół której rozkręca się cały cyrk domowy, z mamusią, tatusiem, służbą i kotami. A wczorajszy, dumny konkwistador przeobraża się rychło w żałosnego Pantalone, wyrzuconego siłą odśrodkową rozpędzonej machiny małżeństwa gdzieś na pobocze, gdzie jak truteń po dokonaniu aktu zapłodnienia — musi „zejść z oczu”, zaszyć się, przejść do podziemia, jak to czyni zresztą — w przenośni i dosłownie — bohater filmu Germiego. Zrozumiałe, że potraktowany w ten sposób mężczyzna, jeśli pragnie być sobą, musi przejść do aktywnej opozycji. I — jak Alfredo — przechodzi. Najpierw nieśmiało, odbudowując swoją intymność zniszczoną przez żywioł rozpasanej małżeńskiej kobiecości (pokątnie uprawia malarstwo i hoduje rośliny doniczkowe); później śmielej, coraz śmielej...

W tej części filmu Pietro Germi zagęszczając barwy, nie stroniąc od karykaturalnych przejaskrawień przedstawia w farsowym stylu codzienność „małżeństwa po włosku”. Przyznajmy, że jest to obraz infernalny w owym zminimalizowaniu wyższych treści duchowych, redukcji życia rodzinnego do funkcji biologiczno-wegetatywnych: jedzenia, spania, płodzenia i oglądania telewizji. Z widocznym upodobaniem, nawiązując do tak popularnej we Włoszech ludowej konwencji „buffo”, kreuje tu Piętro Germi świat grand-guignolu codzienności. Nie sposób zapomnieć obrazu, gdy Alfredo wymyka się po raz pierwszy ze swej sutereny „na wolność”, zostawiając za sobą pogrążone w mroku, ponure i wrogie domostwo z rozbłyskującymi w oknach refleksami telewizyjnego ekranu; obrazu mówiącego wprost — oto współczesna pieczara współczesnych troglodytów.

A przecież, gdyby Germiemu chodziło tylko o karykaturę mieszczańskiego domu i modelu mieszczańskiego małżeństwa, to film ten byłby jednak tworem li tylko przeciętnym. Na szczęście scenariusz jest bogatszy i zawiera więcej alternatywnie potraktowanych modeli związków współczesnych podlegających komediowej weryfikacji. Bo nasz wrażliwy i nieśmiały bohater zrzuci pewnego dnia jarzmo tyranii impetycznej Mariirosy szukając radości życia poza domem, do czasu, aż znajdzie ją w objęciach Karoliny, nowoczesnej kobiety „wyzwolonej od wad i przesądów”, pogodnej i czułej, a ponadto aktywnej bojowniczki o ustawę rozwodową. Tym razem bez sarkazmu i groteski, ale także nie bez ironii opisuje Germi tę idylliczną miłość dwojga szermierzy postępu; miłość, która winna skończyć się happy endem. I niby wszystko jest w porządku: ustawa rozwodowa zostaje uchwalona, małżeństwo Alfredo rozwiązane, w perspektywie nowy związek pomiędzy partnerami równoprawnymi społecznie, zawodowo, intelektualnie. Dlaczegóż więc Alfredo znowu się waha? Myślę, że w tym przewrotnym zakończeniu odzywa się znowu sceptyczny mizoginizm Germiego, którego bohater, podobnie jak większość dorosłych, nie bardzo już wierzy w układy idealne i w szczęściodajny model życia we dwoje. I który — jak każdy mężczyzna — odczuwa atawistyczny lęk przed „skonsumowaniem”; lęk przed silniejszym od nas żywiołem, tą ofiarną, kochającą, lecz jakże niebezpieczną dla zdrowia kobiecością.

ANDRZEJ MARCZAK