Konfrontacje, czyli zapowiedź repertuaru
Na odręcznych plakatach o „Konfrontacjach” umieszczono uzupełniający napis — „przegląd filmów świata". Informacja równa zeru. Ale za tą inskrypcją kryje się cichy dramat: bezskuteczne poszukiwanie formuły słownej, którą można by scharakteryzować imprezę. Nieszczęście w tym, że prezentowane filmy nie łączą się w żadną całość; nie jest to ani festiwal festiwali, ani przegląd filmów najgłośniejszych, ani najbardziej dyskusyjnych, ani też obraz sytuacji kina.
Pokazano „Ziemię obiecaną” i 12 filmów zagranicznych, czyli o dwa mniej niż w ubiegłym roku. Mieliśmy więc 4 laureatów nagród typu międzynarodowych „grand prix”: „Żądło” (bukiet „Oscarów” i reprezentant tzw. „wielkich przebojów”), „Rozmowę” (Cannes), „Romancę o zakochanych” (Karlowe Wary) i „U kresu” (Mannheim). Po nich, jako dwie odrębne grupy, po jednym filmie: nagrodzony przez FIPRESCI w Cannes „Strach zżerać duszę” i laureat krajowego festiwalu w Baku — „Kalina czerwona”. Następnie filmy „wiązankowe”, czyli takie, które tu i tam uzbierały rozmaite wyróżnienia („Amarcord” i „Zegarmistrz od świętego Pawła”). Wreszcie dalszoplanowe nagrody festiwali — międzynarodowego („Kochankowie roku pierwszego" — Karlowe Wary) oraz lokalnego („Derwisz i śmierć” — Pula). Rejestr zamykają dwie zapchajdziury: meksykańska „Przepowiednia" (n-ta nagroda w San Sebastian) i „Nie oglądaj się teraz” (uznane przez pismo „Films and Filming” za najlepszy film brytyjski roku 1973). Oczywiście, dwa ostatnie filmy nie są złe i powinny być na naszych ekranach, ale ich udział w „Konfrontacjach” jest i lekką przesadą, i niepotrzebnym równaniem w dół.
Filmy mają wejść na nasze ekrany; są już bądź zakupione, bądź zakwalifikowane do zakupu. Gdyby plakatowy sloganista podszedł do sprawy poważnie, umieściłby następujący napis: „Konfrontacje czyli zapowiedź repertuaru”.
Włączenie filmów polskich do „Konfrontacji” uważam za pomysł wyjątkowo szczęśliwy — generalnie i szczegółowo. Kinematografia nasza przechodzi znamienną ewolucję i mimo tych czy innych słabości zmienia się na lepsze. Jednym z najważniejszych objawów jest to, że ostatnio pojawiają się filmy, które mają spontaniczną wielomilionową widownię. W ten naturalny i zdrowy sposób rozładowuje się różne kompleksy. Powstają też filmy dla mniejszej widowni, czy, by lepiej powiedzieć, dla widowni wycinkowej, to znaczy grup ludnościowych zjednoczonych wiekiem, zainteresowaniami, upodobaniami. I takie pozycje repertuaru, choć mniej dochodowe, są społecznie bardzo potrzebne. Wreszcie robimy filmy, które w jakimś sensie są „autorskie”, „eksperymentalne”, „kontestacyjne” lub zwyczajnie... nieudane. Właśnie ten bilans świadczy, że mamy już normalną kinematografię z wszystkimi blaskami, cieniami i dyskusyjnościami (które są zdrowym fermentem). Choćby taki przykład: „Na wylot” zostało entuzjastycznie przyjęte przez krytykę, a niechętnie przez widzów; krytyka spostponowała „Bilans kwartalny”, a publiczność przyjęła bardzo ciepło. „Konfrontacje” dają naszej kinematografii naturalną perspektywę.
Jest drugi powód w planie szczegółowym. Gdy oglądałem pierwszy raz „Ciemną rzekę”, przyjąłem ją — a użyję tu niezawodnego języka dyplomatów — z „umiarkowanym optymizmem”. Gdy oglądałem film drugi raz na ubiegłorocznych „Konfrontacjach”, mój stosunek uległ ociepleniu. „Ciemna rzeka” lokowała się gdzieś tam w środku; w konkurencji międzynarodowej być „gdzieś w środku” jednak coś znaczy.
W tym roku „Ziemia obiecana” Wajdy świeciła pierwszą jasnością w zestawie. To nie jest przypuszczenie czy zbożne życzenie, lecz fakt. I co najważniejsze — empiryczny.
Jeśli w „Konfrontacjach” jest coś z konfrontacji, to tylko na zasadzie „Wajda a inni”.
Nie twierdzę, że na „Konfrontacjach” były złe filmy, twierdzę natomiast, że były wśród nich filmy źle dobrane.
Sezon ubiegłoroczny sam narzucał kryteria merytoryczne. Można było „Konfrontacje” podzielić (choćby w myśli) na dwie sekcje: na „mały festiwal festiwali” i na „filmy, o których się mówi”.
W pierwszej sekcji ulokowałbym 7 laureatów grand prix międzynarodowych festiwali. Imprez było, co prawda, więcej, ale niektóre z nich same się eliminują; w Taszkiencie i Pesaro w ogóle nie przyznaje się nagród, San Remo i Valladolid można sobie darować z uwagi na poziom, w Locarno zdobył Grand Prix węgierski film „Ulica Strażacka 25” Istvana Szabo, także do opuszczenia. W ten sposób mamy już kandydatów; z aktualnych „Konfrontacji” bierzemy cztery filmy („Romancę o zakochanych”, „Rozmowę”, „U kresu” i „Żądło”) dołączając trzy pominięte: kanadyjską „Karierę Duddiego Kravitza” Teda Kotcheffa (Berlin Zachodni), amerykański „Badlands” Terrence’a Malicka (San Sebastian) i irańskiego „Księcia Ehtedjaba” Bahmana Farmanara.
W drugiej sekcji pozostają: „Ziemia obiecana”, „Amarcord”, „Kalina czerwona” i „Strach zżerać duszę”. Warto było jeszcze poszperać w tym kierunku, a więc „Widmo wolności” Buñuela i „Lancelot” Bressona. Także „Sceny z życia małżeńskiego” Bergmana. Z Anglików, oczywiście, „Mahler” Kena Russella. Można też było pomyśleć o rzeczach mniej znanych a wartościowych, np. o fińskim filmie „Ziemia jest grzeszną pieśnią” Rauni Mollberga czy holenderskiej „Rodzinie” Lodewijk van Boera. Zrozumiałe, że nie upieram się przy tych tytułach, są one tylko znakami wywoławczymi pewnych spraw w kinematografii i napomknieniem o potrzebie ambitniejszej selekcji.
Zatrzymajmy się jeszcze raz przy tych pozycjach, które nazwałem małym festiwalem festiwali. Są jakąś średnią tego, co lansowały w ubiegłym roku wielkie festiwale — konfrontujemy więc nasze wyobrażenia (i wymagania) z określonymi faktami. I to jest sprawa pierwsza.
Gdyby przyjęto takie kryterium, „Konfrontacje” miałyby pewne zderzenia. „Kariera Duddiego Kravitza” jest filmem rywalizującym z „Ziemią obiecaną” — także historia człowieka, który w sposób bezwzględny robi karierę. Ta paralelność dążeń i charakterów nie tylko pobudza do porównań, ale może być powodem filozoficznej zadumy.
Poprzednie „Konfrontacje” przyzwyczaiły nas do filmu-skandalu, który ożywiał zestaw. Oglądaliśmy wszak i „Diabły” Kena Russella, i „Dekameron” Pasoliniego, i „Mechaniczną pomarańczę” Kubricka, i „Wielkie żarcie” Ferreriego. To była jakby premia dla widzów, zaspokajanie naturalnej potrzeby partycypowania i w takich wydarzeniach, szansa zobaczenia utworów nie mieszczących się w naszej formule programu kinowego. Obecne „Konfrontacje” wygrzeczniały, choć bilety zdrożały a jedyną satysfakcją był super-przebój „Żądło”, film nie skandal, ale dość atrakcyjny.
Trzy najlepsze filmy zagraniczne z „Konfrontacji”; „Amarcord”, „Kalina czerwona” i „Żądło”. Z nich — po rozważeniu wszystkich „za” i „przeciw” — moim faworytem jest „Kalina czerwona”.
Prawda, film Szukszyna ma pewne mankamenty: w kilku miejscach chropowaty montaż i w ostatnich scenach trochę surrealistyczne potraktowanie ciemnych typów. Te „chropowatości” dają jednak piętno indywidualizacji dzieła i są świadectwem żywotności poetyki, która nie musi się liczyć z wymogami przemysłowej perfekcji.
Najistotniejsze — „Kalina czerwona” jest jedynym filmem przeglądu, który bezkompromisowo, prawdziwie i przekonywająco dotknął elementarnych spraw ludzkich. Nie tylko dzieje się tam coś autentycznego, bo wiarygodność filmowej opowieści nie ulega wątpliwości, lecz Szukszynowi udało się dotrzeć głębiej — pod powierzchnię faktów codziennych i odcyfrować tajemniczy sens człowieczej egzystencji.
Jest to dramat człowieka, który sporą część życia spędził w więzieniu. Właśnie wyszedł na wolność i udaje się do kobiety, którą zna tylko z listów. Ma za sobą niedobrą przeszłość i smykałkę do włóczęgostwa. Gdy otwiera się przed nim perspektywa nowego życia, ginie z rąk dawnych przyjaciół, bo przeszłości nie można całkowicie wymazać.
Wartość filmu jest pochodną znakomitego aktorstwa, poetyki i zmysłu obserwacji, ale przede wszystkim dramatycznej koncepcji; nie boję się użyć określenia — to szekspirowska materia! Miesza się w niej znakomity humor z tonami bolesnymi, sytuacje paradoksalne z oczywistymi, prostota motywacji z jakimiś tajemniczymi wyzwaniami losu.
Superprzebój „Żądło” Hilla pobije na świecie rekord frekwencji „Egzorcysty”, tak przynajmniej głoszą prognozy. Charakteryzując je najkrócej — to coś w rodzaju wodewilu filmowego. Stylowa epoka lat kryzysu, więc potraktowana z pewną „operetkową” umownością; w tym tle pełne humoru i fantazji przygody, czy raczej „numery” dwóch sympatycznych łotrzyków, którzy i przez zemstę za zabicie przyjaciela Murzyna, i po trosze z chęci zysku wykańczają wielkiego gangstera. Gdyby film potraktować poważnie, to sama fabuła byłaby zbyt naiwna — cwany gangster nie dałby się nabrać na „kawał” z totalizatorem.
Atrakcyjność filmu podnosi koncertowa nawet w swym przeszarżowaniu gra Redforda i Newmana. Ale u podstaw powodzenia jest coś innego. Już Eisenstein zwrócił uwagę, że w kinie powinno nastąpić zrównanie między wzniosłym i niskim, klasycznym i jarmarcznym, elitarnym i masowym. Film spełnia te postulaty. Nawet więcej. W roku 1946 Eisenstein napisał traktat pt. „O folklorze”, który dopiero niedawno wydobył na światło dzienne i skomentował radziecki krytyk Leonid Kozłow. Czytamy tam: „Stworzenie sloganowych wyrażeń, obrazów i zwrotów językowych to taka sama kolektywna, bezinteresowna i grupowa twórczość, jak wszystkie inne dziedziny folkloru (...) Zaokrąglając całość powiemy o folklorze, że cenne i pociągające w nim — od Buszmena do ojca Browna i od obrazów Biblii do obrazów slangu chicagowskiego jest przyswojenie sobie wczesnych, żywych i dynamicznych form opanowania świata i nasuwanie środków obrazowych na drodze do zrozumienia.” Ciekawe, czy slangowy wodewil „Żądło” podobałby się Eisensteinowi ?
Traktując ten film z całą umownością gatunku, nie można mu odmówić pewnych postępowych treści, nawet opozycyjnych do kina madę in USA. Hill przedstawia swoich slango-bohaterów „na ludowo”, to znaczy żywo, plastycznie, z humorem, obdarzając ich aktywnością i inteligencją, nawet więcej — wyjątkową żywotnością. Jest to jakby zaprzeczenie mitu o frustracji, infantylizmie, debilizmie i patologii, który usprawiedliwia choroby ustrojowe i obciąża winą jednostki zdeklasowane. Po drugie — Hill szczęśliwie uniknął trywialnego zakończenia o „triumfie sprawiedliwości” policyjnej. Nie sądzę, aby to było zamierzone; wynika raczej z samej formuły slangowego wodewilu i — prawdopodobnie — jako obietnica, że dalszy ciąg filmu nastąpi. Tak czy inaczej „Żądło” to wyjątkowa i bardzo cenna pozycja kina popularnego.
Przenieśmy się jeszcze do Rimini. Więc Fellini: nostalgiczny, poetycki, wspomnieniowy. „Amarcord” może razić w czasie projekcji pewną dosadnością, nawet trywialnością; krytyk może mu zarzucić, że się powtarza i cytuje, bo wracają wątki z „Rzymu” i „Klownów”. To prawda. Film jest jeszcze jednym wyzwaniem wielkiego artysty; może Fellini rzeczywiście nie ma dużo do powiedzenia, ale potrafi nas spowić siatką wspomnień, aurą przeszłości, tkliwością nad dzieciństwem. To, co najsilniej zostaje w pamięci, to właśnie ta poetycka atmosfera, w której łączy się liryzm z groteską. Film jako sen przeszłości.
W drugiej kolejności warto przede wszystkim wspomnieć o filmie „Strach zżerać duszę” — wnikliwym i realistycznym studium powikłanych związków między ludźmi, o „Rozmowie” z bardzo dobrą kreacją Hackmana, zrealizowaną bez pudła i na czasie, ale jakoś od środka pustą, wreszcie o węgierskim filmie „U kresu”. Ten ostatni, odważny, niekonwencjonalny i oryginalny świadczy o dużych ambicjach; ogląda się go jednak z wysiłkiem. Można zrozumieć i przyjąć intencje reżysera, mniej jednak samą formułę. Ale zrezygnowanie z oklasków na rzecz własnego przesłania wzbudza szacunek. Więc dobrze, że ten film znalazł się w zestawie.
Reszta jest milczeniem. Nie twierdzę, że pozostałe filmy są złe, ale zanadto jakby repertuarowe. Pisać o nich to tak, jakby na chybił trafił recenzować łącznie kilka tytułów granych w kinach. Więc dylemat: konfrontacje czy konsternacje? Ani jedno, ani drugie. I w tym cały jest ambaras.
ALEKSANDER LEDÓCHOWSKI
1 + 12
Pokazano „Ziemię obiecaną” i 12 filmów zagranicznych, czyli o dwa mniej niż w ubiegłym roku. Mieliśmy więc 4 laureatów nagród typu międzynarodowych „grand prix”: „Żądło” (bukiet „Oscarów” i reprezentant tzw. „wielkich przebojów”), „Rozmowę” (Cannes), „Romancę o zakochanych” (Karlowe Wary) i „U kresu” (Mannheim). Po nich, jako dwie odrębne grupy, po jednym filmie: nagrodzony przez FIPRESCI w Cannes „Strach zżerać duszę” i laureat krajowego festiwalu w Baku — „Kalina czerwona”. Następnie filmy „wiązankowe”, czyli takie, które tu i tam uzbierały rozmaite wyróżnienia („Amarcord” i „Zegarmistrz od świętego Pawła”). Wreszcie dalszoplanowe nagrody festiwali — międzynarodowego („Kochankowie roku pierwszego" — Karlowe Wary) oraz lokalnego („Derwisz i śmierć” — Pula). Rejestr zamykają dwie zapchajdziury: meksykańska „Przepowiednia" (n-ta nagroda w San Sebastian) i „Nie oglądaj się teraz” (uznane przez pismo „Films and Filming” za najlepszy film brytyjski roku 1973). Oczywiście, dwa ostatnie filmy nie są złe i powinny być na naszych ekranach, ale ich udział w „Konfrontacjach” jest i lekką przesadą, i niepotrzebnym równaniem w dół.
Filmy mają wejść na nasze ekrany; są już bądź zakupione, bądź zakwalifikowane do zakupu. Gdyby plakatowy sloganista podszedł do sprawy poważnie, umieściłby następujący napis: „Konfrontacje czyli zapowiedź repertuaru”.
Włączenie filmów polskich do „Konfrontacji” uważam za pomysł wyjątkowo szczęśliwy — generalnie i szczegółowo. Kinematografia nasza przechodzi znamienną ewolucję i mimo tych czy innych słabości zmienia się na lepsze. Jednym z najważniejszych objawów jest to, że ostatnio pojawiają się filmy, które mają spontaniczną wielomilionową widownię. W ten naturalny i zdrowy sposób rozładowuje się różne kompleksy. Powstają też filmy dla mniejszej widowni, czy, by lepiej powiedzieć, dla widowni wycinkowej, to znaczy grup ludnościowych zjednoczonych wiekiem, zainteresowaniami, upodobaniami. I takie pozycje repertuaru, choć mniej dochodowe, są społecznie bardzo potrzebne. Wreszcie robimy filmy, które w jakimś sensie są „autorskie”, „eksperymentalne”, „kontestacyjne” lub zwyczajnie... nieudane. Właśnie ten bilans świadczy, że mamy już normalną kinematografię z wszystkimi blaskami, cieniami i dyskusyjnościami (które są zdrowym fermentem). Choćby taki przykład: „Na wylot” zostało entuzjastycznie przyjęte przez krytykę, a niechętnie przez widzów; krytyka spostponowała „Bilans kwartalny”, a publiczność przyjęła bardzo ciepło. „Konfrontacje” dają naszej kinematografii naturalną perspektywę.
Jest drugi powód w planie szczegółowym. Gdy oglądałem pierwszy raz „Ciemną rzekę”, przyjąłem ją — a użyję tu niezawodnego języka dyplomatów — z „umiarkowanym optymizmem”. Gdy oglądałem film drugi raz na ubiegłorocznych „Konfrontacjach”, mój stosunek uległ ociepleniu. „Ciemna rzeka” lokowała się gdzieś tam w środku; w konkurencji międzynarodowej być „gdzieś w środku” jednak coś znaczy.
W tym roku „Ziemia obiecana” Wajdy świeciła pierwszą jasnością w zestawie. To nie jest przypuszczenie czy zbożne życzenie, lecz fakt. I co najważniejsze — empiryczny.
Jeśli w „Konfrontacjach” jest coś z konfrontacji, to tylko na zasadzie „Wajda a inni”.
SPÓŹNIONE PROPOZYCJE
Nie twierdzę, że na „Konfrontacjach” były złe filmy, twierdzę natomiast, że były wśród nich filmy źle dobrane.
Sezon ubiegłoroczny sam narzucał kryteria merytoryczne. Można było „Konfrontacje” podzielić (choćby w myśli) na dwie sekcje: na „mały festiwal festiwali” i na „filmy, o których się mówi”.
W pierwszej sekcji ulokowałbym 7 laureatów grand prix międzynarodowych festiwali. Imprez było, co prawda, więcej, ale niektóre z nich same się eliminują; w Taszkiencie i Pesaro w ogóle nie przyznaje się nagród, San Remo i Valladolid można sobie darować z uwagi na poziom, w Locarno zdobył Grand Prix węgierski film „Ulica Strażacka 25” Istvana Szabo, także do opuszczenia. W ten sposób mamy już kandydatów; z aktualnych „Konfrontacji” bierzemy cztery filmy („Romancę o zakochanych”, „Rozmowę”, „U kresu” i „Żądło”) dołączając trzy pominięte: kanadyjską „Karierę Duddiego Kravitza” Teda Kotcheffa (Berlin Zachodni), amerykański „Badlands” Terrence’a Malicka (San Sebastian) i irańskiego „Księcia Ehtedjaba” Bahmana Farmanara.
W drugiej sekcji pozostają: „Ziemia obiecana”, „Amarcord”, „Kalina czerwona” i „Strach zżerać duszę”. Warto było jeszcze poszperać w tym kierunku, a więc „Widmo wolności” Buñuela i „Lancelot” Bressona. Także „Sceny z życia małżeńskiego” Bergmana. Z Anglików, oczywiście, „Mahler” Kena Russella. Można też było pomyśleć o rzeczach mniej znanych a wartościowych, np. o fińskim filmie „Ziemia jest grzeszną pieśnią” Rauni Mollberga czy holenderskiej „Rodzinie” Lodewijk van Boera. Zrozumiałe, że nie upieram się przy tych tytułach, są one tylko znakami wywoławczymi pewnych spraw w kinematografii i napomknieniem o potrzebie ambitniejszej selekcji.
Zatrzymajmy się jeszcze raz przy tych pozycjach, które nazwałem małym festiwalem festiwali. Są jakąś średnią tego, co lansowały w ubiegłym roku wielkie festiwale — konfrontujemy więc nasze wyobrażenia (i wymagania) z określonymi faktami. I to jest sprawa pierwsza.
Gdyby przyjęto takie kryterium, „Konfrontacje” miałyby pewne zderzenia. „Kariera Duddiego Kravitza” jest filmem rywalizującym z „Ziemią obiecaną” — także historia człowieka, który w sposób bezwzględny robi karierę. Ta paralelność dążeń i charakterów nie tylko pobudza do porównań, ale może być powodem filozoficznej zadumy.
Poprzednie „Konfrontacje” przyzwyczaiły nas do filmu-skandalu, który ożywiał zestaw. Oglądaliśmy wszak i „Diabły” Kena Russella, i „Dekameron” Pasoliniego, i „Mechaniczną pomarańczę” Kubricka, i „Wielkie żarcie” Ferreriego. To była jakby premia dla widzów, zaspokajanie naturalnej potrzeby partycypowania i w takich wydarzeniach, szansa zobaczenia utworów nie mieszczących się w naszej formule programu kinowego. Obecne „Konfrontacje” wygrzeczniały, choć bilety zdrożały a jedyną satysfakcją był super-przebój „Żądło”, film nie skandal, ale dość atrakcyjny.
MIRRA, KADZIDŁO
Trzy najlepsze filmy zagraniczne z „Konfrontacji”; „Amarcord”, „Kalina czerwona” i „Żądło”. Z nich — po rozważeniu wszystkich „za” i „przeciw” — moim faworytem jest „Kalina czerwona”.
Prawda, film Szukszyna ma pewne mankamenty: w kilku miejscach chropowaty montaż i w ostatnich scenach trochę surrealistyczne potraktowanie ciemnych typów. Te „chropowatości” dają jednak piętno indywidualizacji dzieła i są świadectwem żywotności poetyki, która nie musi się liczyć z wymogami przemysłowej perfekcji.
Najistotniejsze — „Kalina czerwona” jest jedynym filmem przeglądu, który bezkompromisowo, prawdziwie i przekonywająco dotknął elementarnych spraw ludzkich. Nie tylko dzieje się tam coś autentycznego, bo wiarygodność filmowej opowieści nie ulega wątpliwości, lecz Szukszynowi udało się dotrzeć głębiej — pod powierzchnię faktów codziennych i odcyfrować tajemniczy sens człowieczej egzystencji.
Jest to dramat człowieka, który sporą część życia spędził w więzieniu. Właśnie wyszedł na wolność i udaje się do kobiety, którą zna tylko z listów. Ma za sobą niedobrą przeszłość i smykałkę do włóczęgostwa. Gdy otwiera się przed nim perspektywa nowego życia, ginie z rąk dawnych przyjaciół, bo przeszłości nie można całkowicie wymazać.
Wartość filmu jest pochodną znakomitego aktorstwa, poetyki i zmysłu obserwacji, ale przede wszystkim dramatycznej koncepcji; nie boję się użyć określenia — to szekspirowska materia! Miesza się w niej znakomity humor z tonami bolesnymi, sytuacje paradoksalne z oczywistymi, prostota motywacji z jakimiś tajemniczymi wyzwaniami losu.
Superprzebój „Żądło” Hilla pobije na świecie rekord frekwencji „Egzorcysty”, tak przynajmniej głoszą prognozy. Charakteryzując je najkrócej — to coś w rodzaju wodewilu filmowego. Stylowa epoka lat kryzysu, więc potraktowana z pewną „operetkową” umownością; w tym tle pełne humoru i fantazji przygody, czy raczej „numery” dwóch sympatycznych łotrzyków, którzy i przez zemstę za zabicie przyjaciela Murzyna, i po trosze z chęci zysku wykańczają wielkiego gangstera. Gdyby film potraktować poważnie, to sama fabuła byłaby zbyt naiwna — cwany gangster nie dałby się nabrać na „kawał” z totalizatorem.
Atrakcyjność filmu podnosi koncertowa nawet w swym przeszarżowaniu gra Redforda i Newmana. Ale u podstaw powodzenia jest coś innego. Już Eisenstein zwrócił uwagę, że w kinie powinno nastąpić zrównanie między wzniosłym i niskim, klasycznym i jarmarcznym, elitarnym i masowym. Film spełnia te postulaty. Nawet więcej. W roku 1946 Eisenstein napisał traktat pt. „O folklorze”, który dopiero niedawno wydobył na światło dzienne i skomentował radziecki krytyk Leonid Kozłow. Czytamy tam: „Stworzenie sloganowych wyrażeń, obrazów i zwrotów językowych to taka sama kolektywna, bezinteresowna i grupowa twórczość, jak wszystkie inne dziedziny folkloru (...) Zaokrąglając całość powiemy o folklorze, że cenne i pociągające w nim — od Buszmena do ojca Browna i od obrazów Biblii do obrazów slangu chicagowskiego jest przyswojenie sobie wczesnych, żywych i dynamicznych form opanowania świata i nasuwanie środków obrazowych na drodze do zrozumienia.” Ciekawe, czy slangowy wodewil „Żądło” podobałby się Eisensteinowi ?
Traktując ten film z całą umownością gatunku, nie można mu odmówić pewnych postępowych treści, nawet opozycyjnych do kina madę in USA. Hill przedstawia swoich slango-bohaterów „na ludowo”, to znaczy żywo, plastycznie, z humorem, obdarzając ich aktywnością i inteligencją, nawet więcej — wyjątkową żywotnością. Jest to jakby zaprzeczenie mitu o frustracji, infantylizmie, debilizmie i patologii, który usprawiedliwia choroby ustrojowe i obciąża winą jednostki zdeklasowane. Po drugie — Hill szczęśliwie uniknął trywialnego zakończenia o „triumfie sprawiedliwości” policyjnej. Nie sądzę, aby to było zamierzone; wynika raczej z samej formuły slangowego wodewilu i — prawdopodobnie — jako obietnica, że dalszy ciąg filmu nastąpi. Tak czy inaczej „Żądło” to wyjątkowa i bardzo cenna pozycja kina popularnego.
Przenieśmy się jeszcze do Rimini. Więc Fellini: nostalgiczny, poetycki, wspomnieniowy. „Amarcord” może razić w czasie projekcji pewną dosadnością, nawet trywialnością; krytyk może mu zarzucić, że się powtarza i cytuje, bo wracają wątki z „Rzymu” i „Klownów”. To prawda. Film jest jeszcze jednym wyzwaniem wielkiego artysty; może Fellini rzeczywiście nie ma dużo do powiedzenia, ale potrafi nas spowić siatką wspomnień, aurą przeszłości, tkliwością nad dzieciństwem. To, co najsilniej zostaje w pamięci, to właśnie ta poetycka atmosfera, w której łączy się liryzm z groteską. Film jako sen przeszłości.
W drugiej kolejności warto przede wszystkim wspomnieć o filmie „Strach zżerać duszę” — wnikliwym i realistycznym studium powikłanych związków między ludźmi, o „Rozmowie” z bardzo dobrą kreacją Hackmana, zrealizowaną bez pudła i na czasie, ale jakoś od środka pustą, wreszcie o węgierskim filmie „U kresu”. Ten ostatni, odważny, niekonwencjonalny i oryginalny świadczy o dużych ambicjach; ogląda się go jednak z wysiłkiem. Można zrozumieć i przyjąć intencje reżysera, mniej jednak samą formułę. Ale zrezygnowanie z oklasków na rzecz własnego przesłania wzbudza szacunek. Więc dobrze, że ten film znalazł się w zestawie.
Reszta jest milczeniem. Nie twierdzę, że pozostałe filmy są złe, ale zanadto jakby repertuarowe. Pisać o nich to tak, jakby na chybił trafił recenzować łącznie kilka tytułów granych w kinach. Więc dylemat: konfrontacje czy konsternacje? Ani jedno, ani drugie. I w tym cały jest ambaras.
ALEKSANDER LEDÓCHOWSKI
Aleksander Ledóchowski, reportaż, Konfrontacje czyli zapowiedź repertuaru, Konfrontacje, przegląd filmów świata, Ziemia obiecana, Żądło, Rozmowa, Romanca o zakochanych, U kresu, Strach zżerać duszę, Kalina czerwona, Amarcord, Zegarmistrz od świętego Pawła, Kochankowie roku pierwszego, Derwisz i śmierć, Przepowiednia, Nie oglądaj się teraz, Na wylot, Bilans kwartalny, Ciemna rzeka, Ziemia obiecana, Wajda, Ulica Strażacka 25, Istvan Szabo, István Szabó, Żądło, Kariera Duddiego Kravitza, Ted Kotcheff, Badlands, Terrence Malik, Książę Ehtedjab, Bahman Farmanar, Widmo wolności, Banuel, Bañuel, Lancelot, Bresson, Sceny z życia małżeńskiego, Bergman, Mahler, Ken Russel, Ziemia jest grzeszną pieśnią, Rauni Mollberg, Rodzina, Lodewijk van Boek
Do czytania
- ...I ja głosuję na retro FILM: 12/1975, strona 5
- Konfrontacje, czyli zapowiedź repertuaru FILM: 12/1975, strona 12
Pozostałe strony
- strona 1 wydanie: 12/1975
- strona 2 wydanie: 12/1975
- strona 3 wydanie: 12/1975
- strona 4 wydanie: 12/1975
- strona 5 wydanie: 12/1975
- strona 6 wydanie: 12/1975
- strona 7 wydanie: 12/1975
- strona 8 wydanie: 12/1975
- strona 9 wydanie: 12/1975
- strona 10 wydanie: 12/1975
- strona 11 wydanie: 12/1975
- strona 12 wydanie: 12/1975
- strona 13 wydanie: 12/1975
- strona 14 wydanie: 12/1975
- strona 15 wydanie: 12/1975
- strona 16 wydanie: 12/1975
- strona 17 wydanie: 12/1975
- strona 18 wydanie: 12/1975
- strona 19 wydanie: 12/1975
- strona 20 wydanie: 12/1975