„Buñuelowi poświęcam..."

MROŻONY PEPPERMINT (Peppermint frappé). Reżyseria: Carlos Saura. Wykonawcy: Geraldine Chaplin, José Luis López Vázquez i inni. Hiszpania, 1967.

Jaskrawo zielony płyn wypełnia wysmukły kielich wypełniony okruchami lodu. Mrożony peppermint... orzeźwiający zapach mięty, delikatne podzwanianie lodu o szkło... Małe misterium. A oto inne misterium: męska dłoń otwiera niedyskretnie neseser wypełniony kosmetykami, po kolei wydobywa pudełeczka rozmaitych kształtów, rysuje kreski ołówkami różnych barw, ustawia obok siebie kolorowe etui z pomadkami... Jeszcze inne misterium: stół zastawiony do kolacji, mała etiuda zastawy, sztućców, potraw...

Przez cały seans filmu „Mrożony peppermint” obcujemy z pięknymi przedmiotami. Reżyser pozwala je kontemplować, zwalnia celowo rytm narracji. Natura stworzyła piękny pejzaż, a ludzie, odwdzięczając się jej, wypełnili świat pięknymi przedmiotami. Domy Cuenki, bajkowego skalnego miasta, wyrastają ze zboczy wąwozu, jak stalagmity budowane przez krople wody, rzeźbione wiatrem. Wnętrza domów są harmonijną kompozycją starych i nowych przedmiotów, każdy o określonym miejscu i przeznaczeniu, absolutnie nieodzowny. Na wszystkim patyna wieku: ta kultura jest bardzo stara, wiele tu śmierci, niegwałtownej i niszczycielskiej, lecz będącej raczej formą łagodnego przenikania z jednego bytu — w inny, poza rzeczywistość.

Carlos Saura, którego dotąd znaliśmy z dwu ascetycznych, gorzkich dramatów — „Los Golfos” i „Polowanie” — będzie w tym roku obecny w naszych kinach aż trzema filmami, tymi właśnie, które uczyniły go najwyżej cenionym współczesnym reżyserem w Hiszpanii. Zanim zobaczymy „Kuzynkę Angelikę” oraz „Annę i wilki”, dramaty wypełnione ważnymi treściami społeczno-politycznymi, oglądamy wcześniejszy od tamtych „Mrożony peppermint”, któremu wielu krytyków skłonnych jest dopisywać także demaskatorskie podteksty polityczne. Nie sądzę, aby to było potrzebne. W końcu każde dzieło sztuki ukazujące zgniliznę pod maską cnót można interpretować jako „demaskatorskie”, zwłaszcza gdy bohater należy do klasy rządzącej w danym kraju. Ale „Mrożony peppermint” jest przede wszystkim zręcznie pomyślanym filmem sensacyjnym, historią zbrodni doskonałej, z tym, że jego główny walor leży w specyficznej „hiszpańskości” stylu.

Tak mało znamy hiszpańską sztukę, że jedynym odsyłaczem mogą być filmy Luisa Buñuela (któremu zresztą Saura dedykował „Mrożony peppermint”). Błędem byłoby jednak szukać tej „hiszpańskości” jedynie w warstwie treściowej, na przykład w tym, że „przyzwoity mieszczanin” okazuje się obsesjonatem, a i mordercą.

Hiszpańskość filmu Saury nie polega też na wypełnieniu ekranu autentycznymi obrazami Hiszpanii. Tkwi głównie w stosunku człowieka do świata i do ich ludzi. Taka historia mogłaby się wydarzyć wszędzie, ale taki bohater może się narodzić tylko w Hiszpanii.

Don Julian jest małomiasteczkowym lekarzem, mieszczuchem zasiedziałym od lat w domu odziedziczonym po galerii przodków, Don Julian jest starym kawalerem, wiodącym życie do przesady uregulowane i nudne. Wydaje się, że nic nie może ukrywać pod maską konwencjonalnej uprzejmości; jest uosobieniem sztywnych zasad moralnych i profesjonalnej rzetelności. Ma tylko jedną wstydliwą, trochę śmieszną manię; kolekcjonuje wycinki reklam przedstawiające fragmenty kobiecego ciała. Nic obscenicznego, broń Boże: głównie zdjęcia zgrabnych, obnażonych nóg.

Dopiero bardzo uważna obserwacja jego postępowania pozwala odkryć wewnętrzny świat kompleksów i obsesji Don Juliana. Obraz stopniowo wypełnia się szczegółami, nabiera barw, jak fotografia w wywoływaczu, kiedy blade kontury postaci zaczyna pokrywać mocny, kontrastowy rysunek.

Wystarczyło jednego drobnego zdarzenia, by Don Juliana wytrącić z orbity codziennych zajęć, by jego życie potoczyło się w nieprzewidzianym kierunku.

Przyjeżdża przyjaciel z młodą atrakcyjną żoną-cudzoziemką. Elena wydaje się Julianowi ucieleśnieniem jego skrytych marzeń o kobiecie-przedmiocie. Ma wszystkie atrybuty owych dziewczyn z reklam, jest ideałem sztuczności, kompozycją artystyczną, a jednocześnie istotą żywą. Tym bardziej pożądaną. Tyle, że nie można jej wkleić do albumu, podporządkować swojej woli. Nie porzuci męża dla Juliana.

Więc Julian postanawia stworzyć sobie własną Elenę, upodobnić do niej asystentkę Anę, po czym — zniszczyć prawdziwą. Kompleks Pygmaliona w szczególnie wyrafinowanej postaci.

Uprawdopodobnienie tego niesamowitego melodramatu osiąga Saura dwoma metodami. Przede wszystkim przez ów realizm detalu, wejście w świat rzeczy tak głębokie, że obraz ekranowy nabiera cech rzeczywistości. Jak każdy artysta prawdziwie hiszpański, Carlos Saura jest przede wszystkim malarzem. Malarzem-realistą, który jednak nie stara się imitować natury, ale przewyższyć ją kompozycją i ekspresją dzieła.

Na takim tle każe działać dwojgu aktorom naprawdę wielkim. Geraldine Chaplin gra podwójną rolę Eleny i Any, José Luis López Vázquez — Don Juliana. W ich kreacjach jest nie tylko techniczna umiejętność wyrażania mimiką, gestem czy słowem — myśli i przeżyć odtwarzanej postaci. Jest także umiejętność wydobycia na światło dzienne elementów podświadomości bohatera w taki sposób, że objawienie się kolejnej cechy jego charakteru wprawdzie zaskakuje widza, jako sprzeczne z dotychczasowym wizerunkiem jego psychiki, ale też wyjaśnia dotąd niezrozumiały, nowy obszar jego postępowania.

Kiedy odkrywamy na przykład, że Don Julian prowadzi podwójne życie, że za miastem, w nieczynnym uzdrowisku ma stary pałac, w którym spędza samotnie weekendy, pojmujemy, jak potrafił przeżyć tyle lat w samotności, co umożliwiło mu ucieczkę od świata, dlaczego nie nawiązał dotąd romansu choćby z Aną, tak uległą i gotową na wszystko.

Pełne wyjaśnienie portretu psychologicznego Don Juliana odbywa się jednak dopiero dzięki udziałowi Any, z pozoru najmniej ekspansywnej postaci dramatu, biernej i bezbronnej wobec tyranizującego ją mężczyzny. Ana okazuje się triumfatorką. Przyjęła narzucone jej reguły gry, stała się Eleną, pomogła Julianowi w realizacji zbrodniczego planu — i zdobyła nad nim całkowitą władzę. Traktowana jak przedmiot, jak niewolnica, zmieniła w niewolnika swego tyrana. Trudno o bardziej bezwzględną kompromitację maskulinistycznej koncepcji świata.

Budzący przez cały czas współczucie, połączone z lekką odrazą, Don Julian staje się naprawdę śmieszny właśnie wtedy, gdy przemienia się w demona, we władcę cudzego życia, w anioła śmierci, gdy wydaje mu się, że osiągnął wreszcie cel swego istnienia. I właśnie wówczas, gdy pada w objęcia Any-Eleny, na ciemniejącym powoli ekranie pojawia się napis: „Luisowi Buñuelowi poświęcam...”.

OSKAR SOBAŃSKI