Znachor

W jubileuszowym roku odrodzenia się polskiej państwowości kontynuujemy cykl publikacji poświęconych przedwojennemu kinu polskiemu. W naszych pisanych po latach recenzjach przypominamy najciekawsze filmy dwudziestolecia, próbując na nie spojrzeć z perspektywy dnia dzisiejszego. Za udostępnienie filmów dziękujemy Filmotece Polskiej.

Jak żaden film międzywojennego dwudziestolecia, „Znachor" otoczony jest legendą, która dopiero dzisiaj przybladła. Niedawno znalazł się ponownie na ekranach i nie wytrzymał konfrontacji z nową widownią. Prawda, że początkowo odezwały się sentymenty wśród tych, którzy pamiętali film z czasów młodości. Ale młodzież współczesna pozostała nieczuła - a do kina chodzi dziś właśnie młodzież.

Na legendę filmu wpłynęła poczytność książki, która powstała zresztą ze scenariusza odrzuconego początkowo przez producentów. Autor, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, to fenomen popularnej powieści polskiej lat trzydziestych. Niezmiernie płodny, umiał wartko opowiadać i mnożyć zmyślne perypetie. Dziś krytyka zarzuca mu „wulgarne jaskrawości fabularne", nie mówiąc już o jałowej treści. Na podstawie ekranizacji „Znachora" stwierdzić można, że ówczesne kino te właśnie cechy przejęło z jego twórczości. Nie dostrzegało albo nie było zdolne oddać ostrości jego satyry, realizmu opisów. Sukces „Znachora" był jednak tej miary, że rozpoczęła się prawdziwa moda na Mostowicza i być może trafiłby jako scenarzysta do Hollywoodu. Pisano o tym w 1939 roku, ale w wojenne dni września pisarz w mundurze kapitana zginął podczas nalotu.

Dla widza naszych czasów „Znachor” jest przede wszystkim filmem tandetnie zrobionym. Las z kilku usychających choinek w atelier, ulica warszawskiego przedmieścia długość dwóch metrów bruku i rynsztoka, koszmarnie wymalowany włoski pejzaż za oknem. Duszna ciasnota, brak przestrzeni, oddechu. Anachroniczne chwyty w rodzaju montażowych sekwencji oddających upływ czasu, rodem jeszcze z kina niemego. Zaskakujące: kiedy przegląda się przedwojenne recenzje, niemal we wszystkich znaleźć można opinię, że „Znachor" stanowi widoczny postęp w polskiej produkcji, że dościga wzory zagraniczne. Jakie? Przecież rok 1937 to „Pépé le Moko" i „Jej pierwszy bal" Duviviera, „Tajny agent" Hitchcocka i „Zagubiony horyzont" Capry - a są to tytuły bynajmniej nie awangardowe, lecz te wyznaczające poziom rozrywki dla najszerszej widowni. „Znachor" pięt im nie sięga, nie dorównuje nawet rodzimym filmom Lejtesa. Jako reżyser Michał Waszyński nie zasługuje nawet na miano rzemieślnika: to wyrobnik prowincjonalnego kina.

A przecież coś ocalało - coś, dzięki czemu legenda filmu nie umarła całkowicie. Pewnego rodzaju przyjemność, jaką nawet dzisiaj sprawia obejrzenie „Znachora", wynika z paradoksu. Nie zestarzały się bowiem elementy czystego kiczu. Używam tego terminu nie po to, by film osądzać. Z kiczem tak łatwo poradzić sobie nie można. Chodzi o znalezienie częściowej przynajmniej odpowiedzi na zagadkę popularności „Znachora". Opowieść o geniuszu medycyny, który stracił pamięć, ale nie przestał uprawiać swej profesji jako znachor w wiejskim młynie, ciekawi jako fabuła. Jest tak bogata w wydarzenia, że z trudem mieści się w ramach seansu. Wymaga pośpiechu, przerzucania się od kulminacji do kulminacji, nieustannego bombardowania widza wrażeniami. Dramatyczna operacja w klinice sąsiaduje z dramatyczną ucieczką żony - bach! profesor otrzymuje cios w głowę, bach! drzewo przygniata kochanka. Mieszają się sceny rodzajowe i komiczne, tragiczne i sentymentalne, naiwne i nieprawdopodobne. Ale nie ma czasu na zastanawianie się, trzeba je odbierać naskórkowo, łatwo, bo jedna goni drugą. Jest w tym charakterystyczna dla kiczu synestezja - próba oddziaływania na wiele zmysłów naraz, wywoływanie śmiechu przez łzy, kumulowanie grozy i wzruszenia. Wichry, błyskawice i gromy towarzyszą operacji, którą znachor wykonuje na chłopaku z młyna, wpadający w ucho muzyczny leitmotiv dopowiada narrację, a w chwilach refleksji padają z ekranu maksymy, którym trudno odmówić słuszności. Choćby: „Nie można budować szczęścia na łzach...".

Niestety, „Znachor" tej konwencji nie wytrzymuje. Gdyby się to udało, mielibyśmy w dziejach naszego kina arcydzieło kiczu. Pod koniec filmu tempo akcji wyraźnie słabnie, zaczyna się przeraźliwie nudna rozprawa sądowa. Fascynacja mija, w całej nagości objawia się nieprawdopodobieństwo postaci, akcji, głupota tekstów wypowiadanych z namaszczeniem. A przecież i to nie przekreśla filmu ostatecznie. Niedostatki tuszuje wspaniała kreacja Kazimierza Junoszy-Stępowskiego. Znowu rzecz zastanawiająca: kiedy analizuje się ją scena po scenie - widać wyraźnie, że aktor posługuje się środkami teatralnymi, które rażą na ekranie. Nadużywa czasem gestu, przewraca oczyma. Bez zastrzeżeń wierzymy jednak w stworzoną przez niego postać. Stępowski emanuje magią nieprzeciętnej osobowości. Masywny, o twarzy jakby wyciosanej z kamienia, ciekawszej od twarzy Gabina, budzi zaufanie. Jest lekarzem cudotwórcą. Scena operacji w młynie wywołuje emocje nie dlatego, że po ekranie pędzą w przyspieszeniu chmury, ale że Stępowski rozgrywa ją po mistrzowsku: jest nieodgadniony, spokojny. Jest wielkim magiem przystępującym do rytuału. Blednie przy nim Woszczerowicz, choć współcześnie widziano w nim rewelację filmu i w dalszych częściach sagi („Profesor Wilczur" i „Testament profesora Wilczura") urastał z postaci epizodycznej do pierwszoplanowej. Nie można Woszczerowiczowi odmówić umiejętności zafascynowania widza, ale opatrzył się literacki materiał, z którego postać została zbudowana. Zdeklasowany inteligent pijak przemawiający aforyzmami to dostojewszczyzna dla ubogich, w której nie kryje się żadna niespodzianka. Inni są już tylko kukiełkami: piękna Barszczewska, nieznośna jako żona, lepsza jako córka; Ćwiklińska, Łoziński... Wielka szkoda, że po wojnie wyeksploatowano doszczętnie i zniszczono zmontowane kopie „Testamentu profesora Wilczura": pojawiał się w nim sam Dołęga-Mostowicz w roli pisarza.

Popularność „Znachora" była wydarzeniem w kulturze popularnej lat trzydziestych, o której wciąż jeszcze niewiele wiemy. Ale i niezależnie od recepcji jest to film, którego historia polskiego kina nie może pominąć. Mylny byłby wniosek, że przerasta go aktorstwo Junoszy-Stępowskiego. Grał przecież w wielu innych filmach i w żadnym nie stworzył takiej kreacji. Potrzebował dopiero „Znachora"... Tajemnica kiczu polega bowiem na swoistym wymieszaniu wartości. Nie można ich rozdzielić. W tym konglomeracie fałszu przebłyskuje jednak coś z najczystszej sztuki.

Andrzej Kołodyński

Produkcja: „Feniks”, 1937. Scenariusz wg pow. Tadeusza Dołęgi-Mostowieża: Anatol Stern. Reżyseria: Michał Waszyński. Zdjęcia: Albert Wywerka. Muzyka: Henryk Wars. Dekoracje: Jacek Rotmil i Stefan Norris. Obsada: Kazimierz Junosza-Stępowski, Józef Węgrzyn, Romuald Gierasieński, Mieczysława Ćwiklińska, Stefan Hnydziński, Elżbieta Barszczewska, Włodzimierz Łoziński, Marian Wyrzykowski, Witold Zacharewicz, Wojciech Brydziński, Zofia Kajzerówna, Wanda Jarszewska, Józef Maliszewski, H. Różańska, Tadeusz Frenkiel, Julian Krzewiński, Helena Zarembina, Stanisław Grolicki, Helena Buczyńska, Halina Marska, Stanisław Woliński, Wacław Borowy, Eugeniusz Koszutski, Zygmunt Biesiadecki, Jacek Woszczerowicz, Michał Halicz, Franciszek Dominiak, Jerzy Rygier, Ryszard Misiewicz, Irena Grywiczówna, J. Julima-Jaszczołt i inni.