Dziesięciu z Pawiaka

W jubileuszowym roku odrodzenia się polskiej państwowości kontynuujemy cykl publikacji poświęconych przedwojennemu kinu polskiemu. W naszych pisanych po latach recenzjach przypominamy najciekawsze filmy dwudziestolecia, próbując na nie spojrzeć z perspektywy dnia dzisiejszego. Za udostępnienie filmów dziękujemy Filmotece Polskiej.

Zapomnijmy na chwilę, że recenzent przed obejrzeniem archiwalnego filmu przygotowuje się do projekcji przez odświeżenie lub odnalezienie stosownych informacji. W końcu „recenzowane po latach" to przede wszystkim widziane po latach; niech więc hipotetyczny widz wie o wydarzeniach 1905-1906 tyle, ile dzisiejszy maturzysta, niech jednak będzie tamtych spraw ciekaw. Ogląda współczesne filmy historyczne, narzucać mu się więc muszą odpowiednie skojarzenia. W czołówce „Dziesięciu z Pawiaka" zwróci uwagę zapewne na datę powstania filmu; 1931, początki kina dźwiękowego - i informację, że scenariusz opiera się na wspomnieniach Jana Jur-Gorzechowskiego. Oczekiwać więc zacznie czegoś w rodzaju „Akcji pod Arsenałem" sprzed niespełna pół wieku, przewidując oczywiście, że na udramatyzowaną rekonstrukcję faktów nałożono fikcyjny wątek osobisty, może romans.

Z początku zaskoczenia nie będzie, wszystko mniej więcej się zgadza, o zamachu na Skałona coś zapewne widz słyszał, a za filmowym zamachem na carskiego brata domyśli się tamtych wypadków bez trudu; pod koniec ów hipotetyczny widz zacznie chyba jednak odczuwać niepokój. Wydarzenia zbliżają się do finału i wygląda na to, że zamysł porwania z Pawiaka dziesięciu skazanych na śmierć zamachowców zakończy się sukcesem. Czy to możliwe - zapyta nasz widz - że taka akcja rzeczywiście się udała? Jeżeli tak - musiała w dwadzieścia pięć lat później, kiedy powstawał film, być pamiętana tak żywo, jak dzisiaj głośne akcje konspiracji z okresu minionej wojny. Tymczasem minęło pół wieku - i w zbiorowej pamięci nie zostało .z tamtych wydarzeń prawie śladu. Żywa pamięć pokolenia jest niezupełnie tym samym, co przekaz historii. Na kilku stronicach encyklopedii, poświęconych działaniu grup bojowych PPS z okresu 1905 i 1906 roku jest wprawdzie mowa o zamachu na generał-gubernatora Skałona, porwania z Pawiaka dziesięciu skazańców jednak nie znajdziemy; akcji odbicia „Rudego" z czasów ostatniej wojny na odpowiednich stronicach nie ma również. Czy wobec tego za 50 lat, kiedy XXI wiek będzie miał już za sobą pierwszą ćwiartkę, jakiś młodzieniec po archiwalnym pokazie „Akcji pod Arsenałem" również zapyta ze zdumieniem: czyżby to rozegrało się kiedyś naprawdę? Czy wyglądało tak jak na ekranie - w końcu żyli wtedy świadkowie, czy też film pokazuje przede wszystkim sposób myślenia, konwencje i ograniczenia swojej epoki? I jak odgrzebać spod nich prawdę?

Bohaterem starych filmów historycznych, tak jak kina w ogóle, jest bowiem przede wszystkim czas, a dopiero.później historia.

Jesteśmy jakby w korytarzu luster przekazujących sobie to samo odbicie; niby takie samo, ale każde z lekkim zniekształceniem spowodowanym strukturą kolejnych zwierciadeł. Ten tramwaj konny celebrowany jest w „Dziesięciu z Pawiaka" dlatego, że stanowi rekonstrukcję czegoś minionego, ale stosunkowo niedawnego, jeszcze pamiętanego; tak jak my pokazywalibyśmy dziś z większym naciskiem ciężarówkę wożącą w 1945 roku pasażerów „na Pragie", niż fotografujemy karety w filmach o XVII wieku. Ci rosyjscy żołnierze śpiewają pod oknem carskiego sądu pieśń pełną tęsknoty za ojczyzną, a carski stupajka z wściekłością zatrzaskuje okno - między innymi dlatego, że autorzy chcą podkreślić, iż rozróżniają i oddzielają rosyjski lud i carat; a my dziś dodajemy - już wtedy. Grupa PPS-owska składa się w większości z robotników, ale należy do niej również dwóch inteligentów i jeden żydowski towarzysz; odzwierciedlało to historyczne fakty, ale nie zapomniano o pełnej reprezentacji również dlatego, wyczuwa się to bardzo wyraźnie, by w 1931 roku w filmie o minionych wydarzeniach nikogo na ekranie nie zabrakło.

Gdyby dziś powstał film na swój sposób podobny do „Dziesięciu z Pawiaka” (zostawmy na stronie rozważania, który z istniejących dałby się z tamtym porównać), docenilibyśmy obiektywizm, rozwagę, poczucie odpowiedzialności, zafrasowalibyśmy się jednak, czy nie przesadzono w przyprawianiu filmu atrakcjami. Wówczas frasowano się tym również. Bo rzeczywiście mogło się obejść przynajmniej bez pięknej utrzymanki carskiego dygnitarza. Jednak po latach każdy stary film jest przede wszystkim kulturowym zabytkiem, a nie żywym zjawiskiem estetycznym. Z tej perspektywy dobrze, że się nie obeszło. Zofia Batycka, ówczesna Miss Polonia, unieważnia wszystkie tezy, że ideał urody jest funkcją epoki. Wygląda jak piękniejsza siostra bohaterki „Love Story", a jako aktorka nie przedstawia się dziś najgorzej. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że lepiej, zważywszy że nie tyle gra, ile po prostu istnieje. Kazano jej być w tym filmie alternatywą prostej dziewczyny (gra ją Karolina Lubieńska) o skromnym uroku i „słodkim imieniu Hania"; wśród naiwności filmu jedną z większych jest fakt, iż młody bohater (Adam Brodzisz) ani przez chwilę nie ulega urokowi Batyckiej, wiemy nie tylko sprawie, ale i swej dziewczynie. A zresztą może to nie naiwność, lecz wybór konwencji w myśl której szlachetny kopciuszek wygrywa dzięki swym cnotom a nie urodzie?

Co jest odpryskiem historycznej prawdy, a co naiwnością dramaturgiczną, co konwencją ówczesnego kina, a co odbiciem obyczajów epoki, w której film powstał? „Niczego wam nie powiem" - oświadcza na przesłuchaniu w carskiej policji Hania - i nic, po prostu ją wypuszczają. W czasie rewizji carscy policjanci, przeszukując mieszkanie, sprawdzoną odzież przewieszają na drzwiach szafy, zamiast rzucić ją na podłogę... Coś w tym z prawdy - w ogóle pokazuje się tu funkcjonariuszy niższego szczebla raczej jako biurokratów, czynowników niż kanalie - czy jedynie konwencja, nie pozwalająca wówczas epatować widza okrucieństwem i brutalnością? Naiwności - tak, oczywiście, kiedy w czasie rozprawy sądowej rozpętuje się za oknem burza historii (padają przy tym słowa: „nie rozpętujcie burzy, bo was zmiecie", a ze ściany spada portret cara); kiedy nikt nie rozpoznaje szpicla, bo przykleił sobie wąsy; kiedy Hania i jej ukochany trafiają w więzieniu do sąsiednich cel (Hania przyniosła z sobą z domu poduszkę...). Ale w innych przypadkach to tylko kwestia wyobraźni, luźniejszego, mniej pedantycznego stosunku do tamtego kina - by dostrzec nie tylko naiwność, ale i swoistą poezję pewnych rozwiązań. Z mowy na wiecu robotniczym słyszymy tylko oderwane słowa: hańba, razem, lewica, niepodległość. Dziś taka perora miałaby charakter parodystyczny, w tamtym filmie robi jednak wrażenie jednocześnie lapidarnego skrótu i pewnego zamglenia, niemal baśniowości.

Konwencje tamtego kina, jakie by nie były, odbieramy dziś bowiem tak właśnie, jako swoiście baśniowe. W „Dziesięciu z Pawiaka" baśń splata się z realizmem na wielu płaszczyznach i to dziś jest najciekawsze. Jedzie panicz dorożką, spotkał sierotę i przeżył metamorfozę - to baśń, ale egzekucja za murem to historia. Jur (Józef Węgrzyn) w przebraniu carskiego oficera, uwalniający więźniów na podstawie sfałszowanego rozkazu - to baśń, a jednocześnie prawda. Rzeczywiście przejęto więźniów na podstawie sfałszowanych dokumentów, przecinając jednocześnie telefoniczne połączenie z miastem. Równoległe wątki - czy nasi zdążą, bo policjanci w mieście już się zorientowali, że coś jest nie w porządku - to baśń, ale scena poprzedzająca zamach, kiedy rozstawieni na trasie bojowcy sygnalizują nadjeżdżanie powozu z carskim dostojnikiem uchylaniem czapek to najściślejszy realizm, zweryfikowany wiele lat później przez rzeczywistość i przez kino. I inaczej: to z czego dziś robimy baśń, wtedy przedstawiano bliżej prawdy; nie było jeszcze mody retro, luksusowe mieszkania wyglądają więc w porównaniu ze wskrzeszanymi dzisiaj na ekranie wnętrzami najskromniejszych dworków niemal jak stróżówki...

W tej baśni-niebaśni z pietyzmem i troską o realia pokazano miasto, a przecież wyjąwszy pojedyncze miejsca, nie rozpoznajemy tamtej Warszawy. Ten dzisiejszy rynek, trochę jak ze snu, a trochę jak z Kazimierza w Krakowie - gdzie to jest, a raczej gdzie było? Hobbista starej Warszawy będzie oczywiście wiedział, ale dla przeciętnego widza to ląd zaginiony, choć zdaje sobie sprawę, że leży gdzieś pod jego stopami. I nagle w tym zaginionym świecie jeden drobny realistyczny szczegół, urastający nieoczekiwanie do rangi znaku łączności, symbolu przymierza między dawnymi i nowymi laty: zbliżenie pudełka czekoladek, kryjącego zresztą w swym wnętrzu bombę, a na nim ten sam co dziś napis „E. Wedel"...

Drobiazg, który po latach może nabrać nowego, o wiele większego znaczenia, niż miał wówczas gdy go odnotowano na taśmie; z perspektywy czasu to również część przesłania tego filmu.

Produkcja: „Blok-Muza-Film", 1931. Scenariusz: Ferdynand Goetel. Reżyseria: Ryszard Ordyński. Zdjęcia: Zbigniew Gniazdowski. Muzyka: Władysław Dan i Feliks Rybicki. Dekoracje: Julian Żórawski i Józef Galewski. Obsada: Adam Brodzisz, Bogusław Samborski, Karolina Lubieńska, Zofia Batycka, Józef Węgrzyn, Kazimierz Justian, Franciszek Dominiak, Bronisława Nobisówna, Loda Niemirzanka, Maria Korska, Antoni Bednarczyk, Aleksander Bogusiński, Roman Dereń, Michał Halicz, Jeż Kobusz, Tadeusz Kański, Eugeniusz Koszutski, Witold Kuncewicz, Stanisław Łapiński, Włodzimierz Macherski, Józef Maliszewski, Ryszard Misiewicz, Władysław Neubelt, Stanisław Rogulski, Artur Socha, Jan Szymański, Mieczysław Winkler, Józef Zejdowski, Chór Dana i inni.

Bożena Janicka