Hollywood bez szminki

Marian Podkowiński drukuje w Nr 201 „Przekroju" interesującą korespondencję z Hollywood, byłej stolicy filmowej świata, której rozreklamowana sława zapada w coraz głębszy cień.

25 milionów obywateli USA — czytamy — chodzi tygodniowo do kina ale najchętniej na filmy starej produkcji, lub produkowane w Europie. Dlatego bezrobocie panuje w Hollywood. Małe wytwórnie plajtują. Wielkie borykają się z trudnościami. Znany producent filmowy David Selznick ogłosił niedawno, że sprzedaje swe studio i przerzuca się na zawód kupca korzennego. Prawie 60%. pracowników branży filmowej jest bez zajęcia. Płace pozostałych spadły o połowę. Oczywiście, że „gwiazdy" ekranu zarabiają olbrzymie sumy. Ale można je policzyć na palcach.

W praktyce — 10 tysięcy aktorów rozmaitego kalibru, 3 tysiące scenarzystów i setki reżyserów czekają od dwóch lat na „telefon". Telefon to bowiem upraktyczniony cud. Telefon oznacza, iż człowiek otrzyma pracę w filmie. Ludzie ratują się jak mogą. Pracują w knajpach lub w sklepach — w oczekiwaniu na „telefon". Inni biorą się do bardziej konkretnych zajęć.

Gdybyśmy zechcieli poznać Amerykę wedle tematyki współczesnych filmów, doszlibyśmy do wniosku, że USA jest małym krajem, składającym się z Kalifornii i Texasu, a ponadto może jeszcze tylko z Far Westu i miasta New York. W Kalifornii mieszkają tylko gwiazdy filmowe, a w Texasie żyją tylko rośli cowboye, którzy żują tytoń. Nic przy tym nie robią, nie wiadomo zupełnie z czego żyją te dryblasy, które cały dzień wałęsają się konno po górzystych terenach. Od reszty ludzi odróżniają się poza tym skórzanymi spodniami, szytymi na sposób indyjski oraz kapeluszami „Stetsona" o szerokich kresach. Ameryka natomiast pełna jest jeszcze Indian, którzy walczą zatrutymi strzałami i nawołują się ptasim gwizdem.

Olbrzymia większość filmów w ten sposób ogłupia ludzi. Czyż należy się dziwić, że w Hollywood panuje kryzys?