Z zagadnień filmu: jedni z pierwszych

Za pierwszą poważną pracę krytyczną na temat filmu uważa się u nas — zupełnie zresztą słusznie — „Dziesiątą muzę" Karola Irzykowskiego. Była to jednak praca nie tylko krytyczna, ale i teoretyzująca, niepopularna i nie docierająca szerszych w tym czasie środowisk kinomanów. „Dziesiąta muza" — to książka raczej dla krytyka filmowego i filmowca w ogóle, a nie dla przygodnego czytelnika.

Ponad 35 lat temu, w roku 1913-tym, powstaje pismo (lwowskie), poświęcone już niemal w całości zagadnieniom filmowym. A jeszcze przedtem na łamy niektórych czasopism i periodyków trafiają nieśmiałe recenzje i sprawozdania filmowe. Ich autorzy jakby się nieco wstydzą tego, że zajmują się oto tak bardzo „niepoważną" rozrywką, jak kino. Niektórzy z nich w nadmiarze zażenowania nawet starają się usprawiedliwić przed czytelnikiem ze swoich zainteresowań. „Poważniejsze" czasopisma oczywiście nie tylko nie zwracają na „kinematograf" (czy „bioskop") żadnej uwagi, ale nawet w wypadkach, gdy chodzi po prostu o ogłoszenie — wstrzymują się od podawania do wiadomości programów kin. Niekiedy, na łamach prowincjonalnych dzienników ukażą się drobne sprawozdanka, od których wieje złą polszczyzną i niesmacznym reklamiarstwem.

A owe ogłoszenia kinowe z lat poprzedzających pierwszą wojnę światową są dosyć interesujące. Rzadko można na ich podstawie trafić na ślad producenta, reżysera czy wytwórni. Najczęściej występuje jedynie tytuł z odpowiednio spreparowanym komentarzem.

Z tych właśnie ogłoszeń dowiadujemy się, jakie to arcydzieła filmowe ukazywały się na ekranach warszawskich na otwarcie sezonu jesiennego roku 1912. A były to twory nie lada, „mrożące krew w żyłach" dramaty: „Przekleństwo losu", „Triumf śmierci", „Zemsta uwiedzionej". Jedynie na afiszu tego ostatniego filmu uwidoczniono nazwisko występującej w roli głównej „niezrównanej w swej przejmującej grze i kuszącej, znanej na całym świecie — artystki amerykańskiej — Helen Wolcott". Widzimy jej nazwisko i w innych, granych w owym czasie melodramatach kinematograficznych na warszawskich ekranach — w „Śmierci niewinnej" i „Na progu śmierci",

Jasne, że poważne pisma reagowały na premiery takich filmów wzgardliwym milczeniem. Jakkolwiek już w następnym roku lody zaczynają powoli topnieć. Ówczesny felietonista „Tygodnika Illustrowanego", pisma cieszącego się wielką powagą i wzięciem, Włodzimierz Perzyński, w jednym z numerów (z pierwszego półrocza 1913 roku) bierze kino za punkt wyjścia swego felietonu obyczajowego, tytułując go: „Kinematograf i moralność".

Jeżeli się weźmie pod uwagę, te w tym samym czasie osławiony i ośmieszony przez Boya Prokesch z krakowskiej „Nowej Reformy" aż się zapluwał w swoich wzmiankach o „nędznej imitacji sztuki dramatycznej, jaką jest kinematograf", to wystąpienie Perzyńskiego w obronie filmu uznać wypadnie za bardzo śmiałe. Wystąpienie to zresztą tylko jakby poprzedza i daje placet coraz częściej na łamach „poważnej" prasy ukazującym się sprawozdaniom filmowym. Oto już w tym samym „Tygodniku Illustrowanym" (Nr 16 z r, 1913), ukazuje się r e c e n z j a  f i l m o w a, ilustrowana fotosami.

Cytuję z niej dosłownie:

„Quo vadis" w kinematografie

W zacytowanej notatce sprawozdawczej nie trudno dostrzec elementy, konieczne dla każdego sprawozdania filmowego: mamy już obok tytułu utworu i nazwę wytwórni i reżysera, w ciągu notatki jej autor (nieco naiwnie wprawdzie) poruszył sprawę dekoracji... A i wzór scenariuszowy — choćby tylko dlatego, że było nim dzieło — znalazł się w sprawozdaniu.

Wszystko jedno zresztą, komu zawdzięczamy tę, jedną z pierwszych u nas, recenzję filmową — Sienkiewiczowi, Ordyńskiemu, czy redaktorowi „Tygodnika". Nieważne jest także, że skromny autor sprawozdania nie podpisał swego płodu ani nazwiskiem, ani kryptonimem. Ważne jest dla dziejów filmu i krytyki filmowej w Polsce, że już od roku 1913 mamy recenzje filmowe — coraz częściej i gęściej — na łamach dzienników i periodyków. Bariera pomiędzy elitarnością recenzentów z pism udrapowanych w powagę i — często — nudę, została przełamana. Odtąd obok podobnych do zacytowanej notatek sprawozdawczych (stanowiących także formę recenzji) ukazywać się zaczynają coraz liczniej rzetelne omówienia i sprawozdania z bieżących filmów. Jedno z najobszerniejszych i doskonale napisanych pochodzi z początku roku 1914. Jest podpisane literą "q". Ukazało się w tej samej „Nowej Reformie", która takie gromy ciskała na „nędzną namiastkę sztuki dramatycznej".

Jest to sprawozdanie z wyprodukowanego przez rosyjską wytwórnię filmu „Panienka-chłopka" („Barycznia-krestianka"), osnutego na tle fabuły znanej noweli Puszkina pod tym samym tytułem.

Są to czasy dawne, sprawy także dawne, ale wolno i można o nich przypomnieć chociażby po to, by Klub Sprawozdawców Filmowych mógł uczcić jakoś ten jubileusz jako własny, oczywiście nie pomijając w zaproszeniach na uroczystość osoby autora niniejszego felietonu.

LEON KALTENBERGH