Zmowa kobiet

Zmowa kobiet

40 KARATÓW (40 Carats). Reżyseria: Milton Katselas. Wykonawcy: Liv Ullmann, Edward Albert, Gene Kelly, Binnie Barnes, Deborah Raffin, Billy „Green“ Bush i inni. USA, 1973.

Kiedy nazwisko Liv Ullmann stało się głośne w świecie dzięki „Personie” Bergmana, można było przewidzieć, co będzie dalej. Oczywiście, kontrakt hollywoodzki. Jak pięćdziesiąt lat temu. Wprawdzie wiele nazwisk aktorskich uzyskuje sławę w świecie, ale do Hollywood porywa się z Europy głównie Szwedki, wierząc, że powtórzy się cud Grety Garbo. To, że Liv Ullmann jest w rzeczywistości Norweżką, a próby amerykańskiej kariery innych gwiazd Bergmana — Bibi Andersson i Ingrid Thulin zdecydowanie się nie powiodły, niczego nie zmieniło. Tak więc Liv znalazła się w Hollywood i oszołomiona ciągle jeszcze jaskrawym blaskiem podupadającej fabryki snów — oświadczyła: „What a fun!” (Ale zabawa!).

Wystąpiła w pięciu amerykańskich filmach, niedobrych filmach — choć wskrzeszono dla niej gatunki niezawodnie kasowe: musical, wielkie widowisko kostiumowe, sofistyczną komedię... Najgorszy był podobno film o papieżycy Joannie („Pope Joan”), a drugie od końca miejsce na tej liście zajmuje wyświetlana właśnie u nas komedia Miltona Katselasa „Czterdzieści karatów”. Co nie znaczy, że nie ma w tym filmie nic na swój sposób interesującego.

Dialog przeniesiony wprost ze sceny (jest to ekranizacja sztuki Pierre Barilleta i Jean-Pierre Gredy'ego cieszącej się powodzeniem na Broadwayu) ma sporo dowcipu, a sama Liv Ullmann zdołała zachować urok w otoczeniu amerykańskich partnerów, na ogół niemiłosiernie szarżujących. Tylko młodziutka Deborah Raffin w roli córki wytrzymuje konkurencję. Świeżość, młodość — to się liczy na ekranie nawet w zestawieniu z wysokiej klasy aktorstwem. „Czterdzieści karatów” jest opowieścią o samodzielnej, 40-letniej kobiecie, która przeżyła romantyczną przygodę na wakacjach z chłopcem znacznie od siebie młodszym (22 lata), a po powrocie do domu przekonała się, że jest to kolega jej córki. Konsternacja — chłopiec pragnie jednak małżeństwa z mamą, a bohaterka zaczyna przeżywać duchowe rozterki: zgodzić się, czy nie. W ten sposób wkraczamy do prawdziwie amerykańskiego domu kobiet.

Wiadomo, że najmniej nawet wymyślnie bulwarowe farsy stanowią jednak źródło wiedzy o obyczajach swojej epoki: tak więc i ta komedia, z pretensjami do paradoksów w stylu mistrza Lubitscha z lat trzydziestych, zawiera nieco spostrzeżeń słusznych. Trzeba tylko pamiętać, że — jak to sformułował pewien XVIII-wieczny myśliciel — „nie kłamstwa, lecz bardzo subtelne fałsze wstrzymują pochód prawdy”.

Amerykański dom kobiet: średnie mieszczaństwo, klasa ludzi niezależnych finansowo, chociaż pracujących. Babka, matka i córka. Matka prowadzi byznes: agencję wynajmu mieszkań. 17-letnia córka nie poszła jeszcze na studia, póki co intensywnie udziela się towarzysko. Babcia zajmuje się głównie śledzeniem koneksji towarzyskich i rodzinnych znajomych wnuczki. Te trzy kobiety rywalizują ze sobą, choć wobec intruza z zewnątrz są znakomicie solidarne. Babcia podkrada wnuczce co modniejsze ciuchy; jest typem tej strasznej amerykańskiej mieszczki, która w starszym wieku, pochowawszy męża, odbywa z nudów podróże dookoła świata i niszczy otoczenie swoją wieczną energią. Córka podkrada mamie coś cenniejszego: amanta po czterdziestce, w dodatku z pieniędzmi. Ale matka odpłaca jej przecież pięknym za nadobne, nie ma więc mowy o niesnaskach w rodzinie. Zamiast konfliktu — problem „prawdziwego szczęścia”. — Czy naprawdę go kochasz? — zapytują się wzajemnie matka i córka. Prawdziwa miłość, własne, prawdziwe szczęście to jedyne kryteria postępowania. Hedonistyczne hasła z postępowych kobiecych magazynów. Nikogo już nie bulwersują, to przecież nie radykalizm pań spod znaku Ruchu Wyzwolenia Kobiet.

Ten kobiecy światek jest, oczywiście, pułapką na mężczyzn. Biada klientowi w spodniach, który trafia do agencji mieszkaniowej pani Stanley. Mało, że wmawia mu się sześciopokojowy apartament zamiast żądanych dwóch pokoików. Sekretarka bystrym okiem szacuje jego kabzę i błyskawicznie aranżuje lunch z chlebodawczynią, aby sprawy handlowe wprowadzić w sferę prywatności. To przecież poczciwy brutal z Teksasu, gdzie mu tam do damskiej przebiegłości.

Inna odmiana mężczyzny: żałosny, nieodpowiedzialny — wieczny dzieciuch — były mąż Anny. Pojawia się strojąc śmieszne minki, aby dostać banknot w nagrodę. W dodatku przychodzi mu spełnić dość dwuznaczną rolę; rolę — nie owijajmy w bawełnę — rajfura wobec swej byłej żony.

Wreszcie mężczyzna-przedmiot To nieszczęsny dwudziestolatek, który zaoferował miłość kobiecie dwakroć od siebie starszej. Rozważając widoki przyszłego małżeństwa pani Anna trapi się przede wszystkim, czy Peter nie zacznie oglądać się za młodszymi. Ależ nie, raczej za starszymi — uspokaja ją były mąż.

Tak więc wszystko zmierza ku prawdziwie hollywoodzkiemu happy-endowi. A subtelne fałsze tylko wygładzają obraz. Choćby to, że czterdziestoletnią Annę gra Liv Ullmann, która ma naprawdę lat 33. Deborah Raffin w roli siedemnastolatki ma za to lat 20. Takie drobne retusze, dzięki którym wszystko wygląda bardziej prawdopodobnie. Pełno ich na każdym kroku. I tu rzecz ciekawa, przyjmujemy je z dobrodziejstwem inwentarza. Nie tylko dlatego, że nietaktem jest zaglądanie w metryki pań. Istnieje wieczna potrzeba świata piękniejszego niż rzeczywistość. Świata, w którym kobieta czterdziestoletnia tak piękna i młodzieńcza jak Liv Ullmann może spokojnie pójść za głosem serca, nie troszcząc się o nic. Na tym przecież opiera się odwieczne działanie kiczu — literackiego czy filmowego. Obowiązkiem recenzenta jest jednak przypominać, że ten kolorowy i szczęśliwy świat na ekranie jest nieprawdziwy. Stanowi projekcję marzeń z ogłupiających nowelek pisanych, jak to się zazwyczaj mówi — „przez kobiety i dla kobiet”. Czasem nawet — jak i w tym przypadku — przez mężczyzn. 

ANDRZEJ KOŁODYŃSKI


Białe autobusy

Białe autobusy

Zanim o filmie — coś z życia, z wędrówek po kraju.Gospodyni w polu. Dzidek w polu, Tereska doi krowę i tylko tatka niewiele co robi, psa najwyżej zgromi, ale głównie tatka siedzi na werandzie i tak sobie patrzy, od morza idzie świeży wiatr. Tatka niewiele liczy się w tym gospodarstwie, siły nie ma, głowa go wciąż boli. Ten ból głowy to wędrujące odłamki.

Wzięli go do Wehrmachtu, w drużynie było czterech Polaków. Pierwsza próba ucieczki do Anglików skończyła się na minie. Szpital, znów front i znów ucieczka i już potem tatka wojował u Maczka na czołgu.

Dwa domy dalej osiedlił się tu przed laty ukochawszy córkę piekarza młody podoficer, też czołgista, radiotelegrafista z ośmioma orderami bojowymi. Miły człowiek, porządny, ale małomówny. Ale też kiedyś przy kieliszku opowiedział to i owo. Jego dom kwitnie, to już wczasowisko pełną gębą. Niedaleko stąd jest były obóz koncentracyjny Stutthof. Wokół tego obozu rosną piękne jeżyny, całymi bańkami się je stąd wynosi.

Kiedyś, w Zakopanem, taki sobie pensjonacik miły, prywatny, prowadzony przez starsze małżeństwo. On poszedł do wojska we wrześniu 39 roku, wracał do Zakopanego przez Monte Cassino. W ich domu był punkt przerzutowy, meta niby się nie spaliła, ale komuś z ocalonych i przerzuconych przyszło do głowy przysłać kartkę z pozdrowieniami z Jugosławii. Tę kartkę pokazano jej w gestapo. Z Ravensbrück wracała do Zakopanego przez Szwecję.

Nie mogę nie pamiętać o tych — przypadkowo spotkanych — ludziach, których losy wciąż jeszcze w różnych wariantach powracają na ekrany dokumentalnego kina. Oto nowość, film Tomasza Pobóg-Maiinowskiego „Białe autobusy.

Obóz w Ravensbrück został wyzwolony przez wojska radzieckie 1 maja 1945 roku. Ale zanim dotarły tu czołgi z czerwonymi gwiazdami, na krótko przedtem pojawiły się białe autobusy ze znakami czerwonego krzyża; poszły pierwsze transporty do wolności — przez Danię do Szwecji.

„W Danii witano nas z wielkim entuzjazmem. Domy przy peronie były ozdobione flagami polskimi, chociaż przecież jeszcze Niemcy byli w Danii” — mówi była więźniarka, Felicja Panek.„...odpłynęliśmy statkiem do Szwecji. W pewnym momencie zaproszono nas na posiłek, na obiad. Myśmy wyglądały okropnie, byłyśmy w ubraniach, jakieśmy otrzymały w obozie. ...Wchodzimy do sali jadalnej, która jest normalną piękną restauracją, poza tym kelnerzy w smokingach, w białych koszulach, w muszkach" — wspomina b. więźniarka Ravensbrück, Lucyna Długosz.

Tak witała Szwecja swoich gości — polskie więźniarki, narodzone w obozie dzieci. Niemcy — w czasie akcji ewakuacyjnej — nie pozwolili wykonywać żadnych zdjęć fotograficznych, przecież członkowie ekip robili je z ukrycia. Ale już wyfraczeni kelnerzy obsługujący wydobyte z piekła kobiety zostali zarejestrowani na taśmie filmowej, są kroniki powitania, pierwszych łaźni, pierwszych chwil wolności.

Powiecie, wolność i tak już była za progiem, ale przecież wtedy liczyła się każda minuta: „w bloku rewirowym, w maleńkim pokoiku przebywało przeciętnie 50 noworodków — w ciągu doby notowano do ośmiu zgonów.

Dowódca kolumny samochodowej Czerwonego Krzyża Gösta Hallquist dostał w czasie transportu postrzał w głowę, pocisk przebił czaszkę na wylot. Ale żyje. Zginął natomiast jego kierowca.

Film „Białe autobusy" został zrealizowany przez „Interpress-film“, scenariusz — Stefan Czarnecki i Tomasz Pobóg-Malinowski — reżyser. Film był już w początkach czerwca emitowany w telewizji, myślę, że będzie powtarzany. Po raz pierwszy ten temat, po raz pierwszy te bohaterki, po raz pierwszy miast czołgów — białe autobusy. Unikalne materiały filmowe. I ten niesłychanie rzeczowy ton dokumentu, te wzruszające, piękne, choć pozbawione cienia histerii relacje — Polek i Szwedów. Ratowanych i ratujących.

Czasem by się chciało powiedzieć — dość już tych filmów, tej wojny, martyrologii, tych wspomnień, ale jakże się od nich uwolnić. Czy można żyć tylko tym, co jest i będzie? Gdy jeszcze komuś do tej pory wędrują po głowie odłamki?

Pamiętam taki piękny ślub w Zamościu, w 1946 roku. Oboje wysocy, przystojni, jak to się mówi — piękna para. Poznali się w Szwecji. Była więźniarka Ravensbrück i internowany na czas wojny — marynarz z polskiego okrętu podwodnego. Pamiętam ich radosnych i roześmianych.

A pamiętam też jej łzy, kiedy dotarła do Polski wiadomość o zamordowaniu w Jerozolimie mediatora ONZ, bratanka króla Gustawa V, hrabiego Folke Bernadotte. Bo była jedną z tych, którym wolność niedawno przyniosły nie alianckie czołgi, ale właśnie białe autobusy hrabiego Bernadotte.


Trzej uczeni, trzy losy

Trzej uczeni, trzy losy

Na tegorocznym festiwalu kinematografii radzieckiej w Kiszyniowie główna nagroda przypadła filmom „Premia" Siergieja Mikaeliana i „Wybór celu" Igora Tałankina. Pierwszy z nich przedstawiliśmy przed dwoma tygodniami; dziś korespondencja z Moskwy na temat drugiego.

Tematem filmu „Wybór celu” jest historia wynalezienia i konstrukcji bomby atomowej — w Niemczech, USA i ZSRR. Pierwsza część filmu rozpoczyna się w roku 1939, kończy zaś — eksplozjami w Hiroszimie i Nagasaki; druga — próbnym wybuchem radzieckiej bomby atomowej w 1949 r.

Gigantyczne, purpurowo-czarne grzyby, które wyrosły w sierpniu 1945 roku nad dwoma japońskimi miastami, obwieściły światu początek ery atomowej. Wkrótce jednak rząd radziecki wystąpił z oświadczeniem, iż nadszedł kres amerykańskiego monopolu na bombę; pojawienie się radzieckiej broni atomowej spowodowało krach imperialistycznej polityki szantażu atomowego z lat „zimnej wojny”.

Film śledzi historię odkrycia, które stało się punktem zwrotnym nie tylko w rozwoju nauki, lecz także całej naszej cywilizacji; wybuchy atomowe przed trzydziestu laty zmusiły miliony ludzi do przemyślenia losów pokoju na ziemi, losów całego świata.

W filmie Igora Tałankina — gdy wieść o tragedii Hiroszimy i Nagasaki dociera do Igora Kurczatowa (Siergiej Bondarczuk), kierującego radzieckimi badaniami atomowymi, uczony mówi: „Krwawy początek. Obawiam się, że wiele będzie zależeć od tego, czy zdążymy wyprodukować bombę”. Obecny przy tym pracownik KC partii Zubawin (Georgij Żżenow) dodaje: „Tak, wszystko zależy od was. Można powiedzieć, iż w pierwszym rzędzie odpowiadać będą uczeni”.

Nad problemem atomowym pracowało bardzo wielu ludzi różnych specjalności. Pod kierownictwem Kurczatowa w kraju zniszczonym przez wojnę, pozbawionym dostatecznego potencjału energii elektrycznej, paliwa, innych, nieraz najbardziej nieodzownych materiałów — rozwiązywano problem atomowy. Siergiej Bondarczuk ukazuje Kurczatowa jako człowieka realizującego postawione przed nim zadania za cenę gigantycznego wysiłku, w poczuciu odpowiedzialności za sprawę o olbrzymim historycznym znaczeniu dla kraju i nie tylko kraju. Film ma ambicje rekonstrukcji historycznej, ale splatają się w nim i dopełniają wzajemnie wydarzenia rzeczywiste i fikcyjne, fikcyjne i autentyczne postaci, inscenizacja faktów historycznie udokumentowanych i rozważania bohaterów. Treść filmu i wiele sytuacji podyktowała niedawna — nie pokryta jeszcze kurzem archiwów — historia. Autorzy uważali jednak, że ich zadaniem nie jest tylko kopiowanie historii, lecz próba odkrywania wewnętrznego sensu znanych wydarzeń i pokazania duchowych przeżyć związanych z nimi ludzi, których nazwiska znają obecnie wszyscy.

— Materiał historyczny — mówi reżyser Igor Tałankin — stanowiący podstawę scenariusza jest na tyle bogaty, niezwykły i pełen dramatyzmu, iż można byłoby opracować bardzo interesującą, niemal sensacyjną opowieść. My jednak od razu odstąpiliśmy od tego pomysłu — i od samego początku odkrywamy wszystkie karty. Interesowali nas uczeni różnych krajów, ci, którzy uczestniczyli w produkcji bomby atomowej i ci, którzy uczestnictwa odmówili. Jeżeli współpracowali — to dlaczego, jeśli się uchylili — to z jakich przyczyn?

Nie wymyślaliśmy zdarzeń i charakterów, lecz staraliśmy się analizować psychikę człowieka w decydujących momentach życiowych. Jako artyści mieliśmy prawo domyślać się przeżyć uczestników historycznego dramatu — osobowości nieprzeciętnych, ludzi o niepowtarzalnych temperamentach i zdolnościach, najwybitniejszych uczonych naszego wieku. Ale nas poruszył najważniejszy problem — jak uczeni określają swoje miejsce we współczesnym świecie, jak oceniają swoją pracę. Nauka jako taka nie stanowi kategorii moralnej, może służyć postępowi i celom barbarzyńskim. Jest rzeczą ważną, kto ją tworzy i kto korzysta z jej odkryć.

Oto i temat główny filmu: wzajemne stosunki uczonego i społeczeństwa, odpowiedzialność uczonych przed współczesnymi i przyszłymi pokoleniami. Przecież każde odkrycie naukowe uzyskuje sens dopiero wtedy, kiedy uczony wybiera cel swej działalności. Nauka stała się potężną siłą, która jest w stanie wzbogacić świat albo go unicestwić. Temat filmu określa więc jego tytuł: „Wybór celu”. Autorów interesuje nie tyle techniczna co polityczna, moralna, etyczna strona problemu, którą prześledzimy w filmie na szerokim tle historycznym, na podstawie analizy losów wielu ludzi w wielu krajach. Akcja toczy się w ZSRR, Niemczech, USA, Danii, Japonii. Wśród postaci filmu mamy Alberta Einsteina (Mark Prudkin), Nielsa Bohra, akademików Wiernadskiego (Nadir Maliszewski) i Joffego (Nikołaj Wołkow), uczonych atomistów Georgija Fiorowa, Wernera Heisenberga (Horst Schulze) i Roberta Oppenheimera (Siergiej Jurski), polityków — Stalina, Roosevelta (Innokientij Smoktunowski), Trumana, Churchilla.

Akcja zbudowana jest na zasadzie kontrastu losów trzech uczonych. Oto Robert Oppenheimer, kierujący tak zwaną grupą manhattańską. W filmie jest to człowiek załamany, uwikłany w tryby polityczno-wojskowej maszynerii, który nie znalazł w sobie sił i męstwa, aby wytrzymać pospolity szantaż. Oto znany fizyk Werner Heisenberg, który stał na czele grupy niemieckich uczonych — atomistów. Miał on stworzyć „cudowną broń”, na której moc liczyli naziści.Ale i losy Heisenberga były bardzo złożone: on sam nie protestował przeciwko stworzeniu niemieckiej broni atomowej, ale także nie forsował szybkiego zakończenia pracy nad nią. Film pokazuje tragedię uczonego w warunkach reżimu hitlerowskiego. Oraz — przede wszystkim — Igor Kurczatow, radziecki bohater narodowy.

— Autentyczny materiał historyczny — mówi reżyser — wymagał określonej stylistyki, określonej koncepcji plastycznej. Jeżeli moje poprzednie filmy wyróżniały się ekspresją, dążeniem do poetyckiej metafory, to tutaj zasady są całkowicie inne: oszczędność środków — w inscenizacji, w ruchu kamery, w oświetleniu, wiele zbliżeń. Przecież tu — jak mówię — interesowali nas przede wszystkim ludzie, ich twarze, oczy, mimika.

Scenariusz do filmu napisał Igor Tałankin wraz z Daniłem Graninem. Zdjęcia wykonał operator Naum Ardasznikow. Oprócz wykonawców radzieckich w filmie grają aktorzy z NRD, Polski i Czechosłowacji.

SIEMION CZERTOK



Magazyn FILM: 28/1975 (1388) Przeczytaj artykuł z tej strony