Striptiz jeszcze mało znany

Striptiz jeszcze mało znany

Na początek serdeczne podziękowania za życzenia świąteczne i noworoczne, które otrzymałem od swoich Czytelników i Przyjaciół. Nie było tego dużo - trzy do czterech kopert - więc są tym bardziej sympatyczne; utwierdziły mnie nadto w przekonaniu, że „żyć warto i warto pracować" (Majakowski). I ja też - Paniom i Panom - z kraju i zagranicy życzę pomyślności, zdrowia i nadziei, i przekonania, że żyć warto i warto pracować.

Piotr Andrejew - wzruszony najprawdopodobniej sprostowaniem zamieszczonym w FKiO („Film" nr 52) pyta mnie wprost: „Kiedy Pan zagra Hamleta?".

Jest pytanie, jest odpowiedź: 

Panie Piotrze, jestem gotów w każdej chwili. Mój warunek - tylko w przekładzie Paszkowskiego. Warunek nieduży, ja jestem gotów w każdej chwili przedzierzgnąć się w królewicza duńskiego. Zgolić brodę albo tę brodę zapuścić do pasa. I błąkać się, błąkać po ruinach zamku w Chęcinach z bagnetem piechoty wzór „98a", który to bagnet dostałem od Krzysztofa Kreutzingera w zamian za hełm Wehrmachtu, z którego jeszcze pięć lat temu pies Szarik w Sztutowie pijał wodę z kluskami. „Jestli w istocie szlachetniejszą rzeczą znosić pociski zawistnego losu czy też stawiwszy czoło morzu nędzy przez opór wybrnąć z niego? Umrzeć, zasnąć. Może śnić?". Dobry jestem. To wszystko z pamięci. Więc drobna powtórka tekstu, ten bagnet, oczu mrużyć nie muszę bo mam zawsze jakby zmrużone, chodzę po rozsypujących się głazach i szarpią mną wewnętrzne sprzeczności rozmaite i kiedy zasypiam to chcę się obudzić, a kiedy się budzę, to chciałbym zasnąć i tak wkoło Macieju. Może śnić? Może. Kawałki żelaza godzą w tych, którzy nie mają na to ochoty, omijają zaś niezdecydowanych, by ich niezdecydowanie pogłębiać. Błyskiem sztyletów nasycamy swoje oczy w kinie i w telewizorze i to nam wystarcza za wszelkie rozterki. Więc ja Panie Piotrze mogę zagrać Hamleta w każdej chwili. Ale - nie mam propozycji. I w tym sęk.

★ ★ ★

Więc zamiast w próbach scenicznych brałem niedawno udział w dyskusji na temat rozpowszechniania krótkich filmów. Znowu to trucie: pokazywać wszędzie we wszystkich kinach. Znajdą się wszak w Polsce mądrzy ludzie, którzy to kupią, przeżyją, wyciągną wnioski, czegoś się nauczą. Niby prawda, a nieprawda. W Polsce za mało jest różnych towarów i to się nazywa, że popyt jest większy od podaży. W Polsce jest innych towarów w bród i nie ma na nie nabywców. Podaż jest większa niż popyt. Jedną z dziedzin naszego życia ekonomicznego, gdzie popyt jest mniejszy od podaży jest kinematograf i telewizor i w ogóle wszelka twórczość, bo twórców jest dużo a odbiorców mało, każdy by chciał coś powiedzieć od siebie, a nie każdy chce słuchać tego, co chcą mu powiedzieć inni. Hasło wszystko dla wszystkich w dziedzinie twórczości jest hasłem demagogicznym i nieekonomicznym, a uszczęśliwianie wszystkich widzów filmem krótkim przypominać tylko może uszczęśliwianie wszystkich słuchaczy polskiego radia muzyką ludową.

Ja rozumiem twórców krótkiego metrażu, że chcieliby swoją twórczością zabezpieczyć cały czas wolny wszystkim Polakom. I jeśli zagram Hamleta, to też bym chciał, żeby tego Hamleta obejrzeli wszyscy, na całej kuli ziemskiej. I też bym chciał, żeby FKiO był lekturą obowiązkową w przedszkolach, szkołach i klubach złotego wieku. I żeby ze znajomości problematyki i warsztatu FKiO były obowiązujące egzaminy w technikum samochodowym, i żeby głównym motywem debat w ONZ były felietony Arcitenensa. Ale, do licha, mam tę świadomość, smutną świadomość wąskiego przeznaczenia i - ograniczonego rozpowszechniania.

Niektóre filmy - przeznaczone do wąskiego rozpowszechniania - zrobiły wielką karierę (że przypomnę „Życiorys" Kieślowskiego) i zdobyły widzów i ich umysły. Wiele filmów rzuconych na głęboką wodę szerokiego rozpowszechniania tonęło w wodnej otchłani, co najwyżej wypuszczając bańki na powierzchnię świadomości społecznej.

Przypominam: wąskie rozpowszechnianie - to szkoły, organizacje społeczne i polityczne, kluby różne. To widownia zorganizowana, która wie czego chce, która powinna wiedzieć czego chce, albo która się dowiaduje z ekranu czego powinna chcieć albo co powinna wiedzieć. Szerokie rozpowszechnianie: to tylko kino i bilet i pragnienie dwugodzinnego snu - o swojej potędze, o swojej miłości albo o swoim smutku i o swoim strachu.

Mówi to Wam Trzeci Prorok Krótkiego Metrażu w Polsce. Trzeci - po Jerzym Giżyckim i Alicji Iskierko ze specjalnością dokument społeczny. Trzeci w Polsce fanatyk krótkiego metrażu; mówi to Wam Wasz Arcitenens. Nie dajmy się zwariować „szerokim rozpowszechnianiem", napnijmy się w sprawie sensownego „wąskiego rozpowszechniania". To naprawdę gra warta świeczki.

★ ★ ★

„Szołbiznes" nr 4/5 ze „Szpilek" nr 51/52 z ub. roku. Idzie cytat, skróty redakcja „FKiO": 

„Mówią organizatorzy życia kulturalnego w Zakładach Przemysłu Bawełnianego w Fastach: «Estrada», choć odpłatność wynosi tu pełne 100 procent, cieszy się znacznie większym powodzeniem niż film; (...). Przyjechała Operetka Lubelska - z największym trudem rozprowadziliśmy 140 sztuk, a już np. na Ewę Demarczyk sprzedaliśmy 300 biletów, na „Rytmy południa" 500. Największe powodzenie miał Prutkowski - poszło 1000 biletów, ale to głównie z tej racji, że w programie był striptiz u nas jeszcze mało znany".

Ano właśnie.

Wyobraźmy sobie wielką scenę. Prutkowski w jednym kącie gra „Hamleta" w przekładzie Jerzego Stanleya Sity. W drugim kącie Arcitenens w przekładzie Paszkowskiego.

Ale to, co w środku - najważniejsze. Ofelia, której tekst nie wymaga przekładu. Ofelia jest jeszcze u nas mało znana.

Zaspokajanie głodu wiedzy jest naszym największym obowiązkiem.

Arcitensens


Deser jako obiad

Deser jako obiad

Filmem „Rozumiemy się bez słów" Jaroslav Papoušek kontynuuje ciągle żywy w kinie czechosłowackim gatunek rodzinnej komedii obyczajowej. Przeszła ona w tej kinematografii znamienną ewolucję, której najlepszym zaświadczeniem jest właśnie twórczość tego reżysera, pisarza, scenarzysty, malarza i grafika w jednej osobie. Opowiadanie Papouška „Czarny Piotruś" posłużyło za podstawę głośnego filmu Formana w roku 1964. Potem były m.in. scenariusze „Miłości blondynki" i „Intymnego oświetlenia". Filmy te ukazywały rodzinę w specyficzny sposób: skrajny, paradokumentalny; realizm był jakby wzięty w cudzysłów przez gorzkie i ironiczne spojrzenie na w istocie daleką od dobrego humoru rzeczywistość. Niebawem Papoušek sam stanął za kamerą i po „Niebezpiecznym wieku" zrealizował trzy filmy o rodzinie Homolków. I znów śmialiśmy się, ale szyderstwo autora było tak jawne, celne i jadowite, że „hogo fogo Homolka", drobnomieszczański groteskowy troglodyta wywoływał wesołość swoiście odpychającą.

I oto „Rozumiemy się bez słów". Znów rodzina: tęgawy tata-mechanik i mama z nabytą przez lekturę tamtejszej „Kobiety i Życia" nowoczesnością, a głównym bohaterem jest ich syn, czternastolatek Pavel; jego szkolno-miłosne kłopoty stanowią akcję filmu. I jeszcze kochający wnuka, dziadek, trochę śmieszny dandys uprawiający swoje „podboje". Tym razem jednak autor wystrzega się jakiegokolwiek dramatu, nie szydzi i nie ironizuje, a drobne zmartwienia familii pokazuje z lekkim i dyskretnym humorem. Humor ten tu także stwarza pewien dystans wobec potocznych wydarzeń, czasem trochę je przerysowuje (dyskusja rodzinna nad amorami Pavela), ale najczęściej pozwala uniknąć czegokolwiek, co mogłoby być smutne: zamiast zaostrzać perspektywę - łagodzi ją.

W rezultacie powstał obraz skromny i budzący nie tyle śmiech, co uśmiech sympatii, obraz przeciwstawny wobec wszystkich dramatów nastolatków z rozbitych rodzin i ze środowisk przestępczych, wszystkich dramatów niezrozumienia i brutalnego dławienia przeżyć i uczuć czternastoletniego człowieka. Rozterki Pavela porzuconego przez Zuzanę wywołują serdeczną troskę tej tylko trochę śmiesznej rodzinki i odrobinę zwariowanych nauczycieli; kończą się też powszednio: Pavel po prostu poznaje Pavlę.

A zatem miły, wychowawczy, z dużą kulturą wyreżyserowany film, bez frazesów, lekko i zabawnie nasuwający każdemu refleksje o jego własnym gnieździe. A jednak pozostawia wyraźne uczucie niedostatku. Trudno jest, bardzo trudno, obejść się bez konfliktu, bez jakiegoś rzeczywistego starcia racji lub uczuć. „Rozumiemy się bez słów" to jakby smaczny deser, który musi zastąpić obiad.

Podziwiać trzeba artystę, że z tak nikłego materiału wykroił jednak film pełen delikatnego wdzięku i pogodnego optymizmu.

Cezary Wiśniewski



O naprawie Rzeczypospolitej

O naprawie Rzeczypospolitej

W roku 1551 ukazało się dzieło Andrzeja Frycza Modrzewskiego „O naprawie Rzeczypospolitej”. Traktat o całości spraw państwowych - jeden z pierwszych w literaturze europejskiej - cieszył się uznaniem w kraju i za granicą, był tłumaczony na francuski, hiszpański i niemiecki.

Juliusz Kleiner poczynił następujące spostrzeżenia o rozprawie Modrzewskiego: „Wywody autora, dyktowane bystrym zrozumieniem wad w ustroju Rzeczypospolitej i lękiem o jej przyszłość, zmierzają do umocnienia powagi państwa i do poddania mu wszelkich dziedzin życia. A że góruje u niego ideał cnoty, że traktat jego polityczny jest zarazem wielką rozprawą o moralności, czyni on państwo szkołą i stróżem etyki. Chce uzależnić od niego jednostkę... Ująć mu każe ster wychowania i pierwszy wśród pisarzy nowożytnych uważa szkolnictwo za instytucję państwową... rozumie doskonale sprawy gospodarcze; zwalcza nadmierny wywóz zboża «żeby nasze pola nie były komu inszemu rodzajne, a nam płonne», i tłumaczy, jak «drogość zboża czyni też wszystkich inszych rzeczy drogość»; zwalcza skupienie pewnego towaru w jednym ręku; nie pomija kwestii monety; pragnie opieki państwowej nad ubogimi. Kreśli znakomity projekt organizacji sądownictwa. Gorąco zwalcza prawa niesprawiedliwe”.

Traktat Modrzewskiego jest godłem tej pięknej tradycji w literaturze polskiej, której troską była racja stanu, postawa obywatelska i kwestia moralności. Pierwszym świadectwem tych starań były „Kazania świętokrzyskie”, spisane około roku 1300, w sto lat później - „Kazania gnieźnieńskie” i jeszcze w sto lat później - „Dialog mistrza ze śmiercią”. Przyszło Odrodzenie, był rok 1543, Mikołaj Rej wydał „Krótką rozprawę...”, po niej „Żywot człowieka poczciwego” i „Spólne narzekanie wszej Korony na porządną niedbałość naszą”. Mógł pojawić się Andrzej Frycz Modrzewski; polską myśl polityczną związał z myślą pisarzy starożytnych. Tak powstało dzieło niepospolite.

Grunt był dobry i nie brakło następców: Łukasz Górnicki napisał „Dworzanina”, Jan Kochanowski „Odprawę posłów greckich”, Piotr Skarga „Kazania sejmowe”. Ten wątek podejmowali, rozwijali i dostosowywali do potrzeb inni: Wacław Potocki, Stanisław Konarski, ks. Franciszek Bohomolec. Adam Naruszewicz, Stanisław Staszic, Hugo Kołłątaj, Julian Ursyn Niemcewicz.

Potem przyszły rozbiory, powstania, I wojna światowa, II wojna światowa. Z tymi wydarzeniami współbrzmiały inne, równie doniosłe: Rewolucja Francuska, rewolucja przemysłowa. Rewolucja Październikowa, rewolucja technologiczna. Zdawać się mogło, że w takich właśnie sytuacjach myśl polityczna będzie rozświecać kamienistą drogę Polski. Stało się jednak inaczej: przycichł głos myślicieli, rozbrzmiał głos artystów; ujęcia całościowe zastąpiono ujęciami szczegółowymi. Czy bolesne doświadczenia historii nie sprzyjały takim rozważaniom, czy też pilniejszą sprawą była ekspresja niż argumentacja?

Więc Fredro kreśli pyszne satyryczne wizerunki Polaków, więc Mickiewicz łączy patriotyzm z mesjanizmem, więc Prus realizuje program pozytywistów, więc Wyspiański odwołuje się do wizji przeszłości. Głosem społecznego sumienia jest Żeromski, epicką obserwatorką życia - Dąbrowska, zależność jednostka-społeczeństwo-państwo obnaża Parnicki. Inni pisarze nie pozostają obojętni. Ale zawsze przeważa analiza nad syntezą, emocja nad rozumem.

A film powojenny? Miał wszystkie atuty w ręku, które rozmienił na drobne. Bliższa mu była dziennikarska interwencja, choć dezaktualizuje się prędko: gromadził fakty i fakciki, niekiedy je wymyślał, nie obejmował wzrokiem szerokich widoków i nie stawiał drogowskazów; najsilniej dał znać o sobie nurt „obrachunkowy”, był jednak zwrócony wstecz i obliczony na uczucia, co nie wyklucza, że spełnił ważną rolę.

Tylko niektóre filmy przybliżały się do spraw państwowej i narodowej racji, jednak nie zdobyły się na zabranie głosu „o naprawie Rzeczypospolitej”, nie podjęły oceny dnia dzisiejszego z myślą o przyszłości w pełnym uwzględnieniu postaw ludzkich, konfliktów ideologicznych, kulturowych i moralnych, zjawisk społecznych i jednostkowych. Z dawniejszych filmów wstępną próbą było „Zezowate szczęście” Andrzeja Munka. Z najnowszych - choćby „Linia” Kazimierza Kutza, zepsuta jednak konsekwencjami westernu i melodramatu, w warstwie myślowej - buchalteryjna. Nie lepiej poszło Bohdanowi Porębie; film „Gdzie woda czysta i trawa zielona” mógł być analizą postaw obywatelskich, ale właściwy problem zmalał do spekulatywnych rozgrywek. Najdalej posunął się Jerzy Kawalerowicz, bowiem „Śmiercią prezydenta” dotknął zagadnień odpowiedzialności państwowej. Nadmierna faktografia, zbytnia „kronikarskość” przysłoniły sam rdzeń sprawy: czym jest w danej sytuacji racja nadrzędna i jaki jest ogólniejszy sens tych wydarzeń.

Niepełność tych filmów można by tłumaczyć naturą kina, jego ograniczoną zdolnością do dyskursu, gdyby nie zaprzeczyła temu telewizja. Filmowy poemat Grzegorza Królikiewicza „Konstytucja 3 Maja” jest głęboką refleksją nad historią Polski i postawami obywatelskimi, zrealizowaną w niebanalnej formie. Niezwykły, piękny i mądry film Stefana Szlachtycza „Tylko Beatrycze” oparty na prozie Teodora Parnickiego jest najpełniejszą wypowiedzią.

Tak więc mamy długą tradycję w przedmiocie, której godłem jest dzieło „O naprawie Rzeczypospolitej”, mamy współczesną literaturę, która przynajmniej penetruje ten obszar; mamy dużej miary osiągnięcia telewizji. Tylko kino milczy.

Aleksander Ledóchowski



Śmierć jest moim rzemiosłem

Śmierć jest moim rzemiosłem

Najpierw ukazały się pamiętniki Rudolfa Hössa, pisane w celi krakowskiego więzienia, gdzie były komendant Oświęcimia czekał na wykonanie wyroku śmierci. Ich autor potraktował „spowiedź życia" jako swoistą ekspiację, nie szczędził więc szczegółów ani osobistych wyznań. Ten pozorny obiektywizm i dwuznaczność wymowy przytaczanych przez niego faktów, od woli Hössa, kreującego się na ofiarę mechanizmu dziejowego, jakby całkowicie niezależnych sprowokowały francuskiego pisarza Roberta Merle do podjęcia wątku „pewnego niemieckiego życiorysu". Książka wyszła przed dwudziestu pięciu laty i wywołała sensację. Merle zrezygnował z wszelkiej tendencyjności, pozwalając mówić „samym faktom". Zmienił nazwisko Höss na Lang; powiódł natomiast swą intrygę powieściową zadziwiająco zgodnie z linią biografii zbrodniarza wojennego. Tylko że w książce „Śmierć jest moim rzemiosłem" argumenty Hössa obróciły się jawnie przeciwko niemu - i linii obrony, jaką w pamiętnikach usiłował przyjąć.

Mamy oto trzecią „wypowiedź" na ten sam temat. Tym razem film Theodora Kotulli, zrealizowany przez dwie zachodnioniemieckie firmy z Kolonii i Monachium, noszący tytuł - w dosłownym tłumaczeniu - „Z pewnego niemieckiego życiorysu". I jest to zarazem trzecia interpretacja faktów składających się na dossier „buchaltera śmierci". Przypomnijmy ważniejsze tylko daty: rok 1916, spotkanie w szpitalu wojennym z kapitanem Güntherem, uświadamiającym podrostkami, „czym jest misja Wielkich Niemiec”. Rok 1917, okopy, wolontariusz Franz Lang styka się po raz pierwszy z masowym zabijaniem. W rok później, zdemobilizowany i bezrobotny, usiłuje popełnić samobójstwo, nie znajdując dla siebie życiowych perspektyw. Zatrudnienie w szeregach Freikorpsów okazuje się tylko przejściowe, dźwiga go materialnie pomoc kompanów nakłaniających do włożenia brunatnej koszuli NSDAP. Udział w jednej z akcji kończy się dla Langa wieloletnim więzieniem za współudział w zamordowaniu komunisty. Rok 1934: uwolniony od odpowiedzialności karnej Lang znajduje życzliwego protektora, pułkownika von Jeseritza, który przyjmuje go do siebie na służbę, a następnie daje szansę usamodzielnienia. Franz zagospodaruje zrujnowaną fermę na Pomorzu i ożeni się z wyznaczoną mu „dobrą Niemką". Wówczas otrzyma „partyjną misję" do spełnienia - nadzór nad obozem koncentracyjnym.

Tak jak w powieści Merle'a i w pamiętnikach Hössa - dramaturgia filmu ma charakter otwarty. Oglądamy migawki z życia Franza Langa przypominające ożywione fotografie z albumu. Nie ma w nich nic nadzwyczajnego poza akcentami charakteryzującymi sytuację pokoleniową Hössa, generacji, która „spóźniła się" na I wojnę, dotkliwie odczuła natomiast skutki gospodarczego chaosu powojennych Niemiec. Beznamiętny ton relacji, który towarzyszyć będzie filmowi do samego końca, nie jest tożsamy z brakiem stanowiska. Kotulla zrozumiał doskonale skuteczność przyjętej przez Roberta Merle techniki „samodefiniowania" sytuacji przez bohatera. Tym sposobem uzyskał pisarz, a w znacznej mierze także twórca filmu, niejako wewnętrzny punkt widzenia na ewolucję Niemiec i samych Niemców pomiędzy dwiema światowymi wojnami. Losy Langa-Hössa tłumaczą z perspektywy indywidualnej, a tym samym prościej i bardziej przekonywająco, dlaczego ideologia brunatnych koszul stała się tak atrakcyjna dla tego społeczeństwa i dlaczego zaaprobowano ją tak bezkrytycznie.

Przewrotność tego posunięcia ujawniła już książka; film ją tylko dyskontuje. To, co stanowiło alibi dla Rudolfa Hössa w jego wyznaniu - składanym przecież po upadku Trzeciej Rzeszy, jawi się dla nas jako koronny argument oskarżenia. Wykonywał obowiązki, jakie postawiła przed nim sytuacja historyczna, a następnie „misja" Rzeszy. Jego „czyste sumienie bierze się z poczucia „rzetelnie wykonywanych zadań". I nie widzi on jakiejkolwiek różnicy pomiędzy spełnianiem życzeń swego pracodawcy, który zlecił mu zmeliorowanie łąk na Pomorzu, a rozkazem führera, który powierzył mu zarządzanie obozami masowej zagłady.

Brak moralnej skali wartości, przesłoniętej całkowicie ślepym imperatywem respektowania poleceń władzy, rysuje się w biografii Langa-Hössa nadzwyczaj instruktywnie. Bohater przedstawia siebie na marginesie zdarzeń historycznych. Był kimś w tłumie, żołnierzem wykonującym na małym odcinku frontu rozkazy niewidocznego, Najwyższego Autorytetu. Swoje życie wiódł natomiast w sposób uczciwy i uporządkowany. Nawet w oświęcimskim mieszkaniu panowała atmosfera wzorowej rodziny niemieckiej. Żona nadzorowała postępy dzieci i podlewanie kwiatów, humanitarnie odnosząc się do przydzielonych jej do prac domowych ludzi w pasiakach. On sam wizytował obóz tak, jak wcześniej obchodził swoje pomorskie gospodarstwo. Co prawda rozlegały się raz po raz za jego plecami jakieś strzały, jednak nie widząc sytuacji, miał prawo sądzić, iż wiążą się one z utrzymywaniem dyscypliny w bądź co bądź karnym obozie. Istotnie, podsunął Himmlerowi sposób na szybsze rozwiązanie „kwestii eksterminacji żydowskiej", jednak obowiązek ten powierzony mu został jako rzecz „szczególnej wagi". I dlatego co wieczór skrupulatnie podliczał słupki cyferek przekazywanych mu na biurko, jak również strofował poszczególne sekcje krematoryjne, iż nie osiągnęły tego dnia przewidywanego planami pułapu.

Jedynym momentem konfrontacji Langa z rzeczywistością, uzmysławiającym mu kruchość posiadanego na własny użytek alibi, jest rozmowa z żoną, która zaczęła się domyślać szczególnego charakteru kombinatu powierzonego opiece jej męża. Na pytanie „czy zabiłbyś także własne dzieci, gdybyś otrzymał taki rozkaz?" Lang zapewnia ją usilnie, że dowództwo nigdy nie wydałoby takiego polecenia, co wywołuje jednak odwrotny od zamierzonego skutek. Lecz „przeczulenie kobiece" nie wpływa na styl myślenia Niemca, który pamięta wciąż o słowach führera: „zwycięzcy nikt nie pyta o prawo". I kiedy za Langiem-Hössem zamkną się zakratowane drzwi alianckiego więzienia, będzie to jeden z nielicznych w jego życiu momentów konsternacji. Nie dlatego, że upadła „tysiącletnia Rzesza", lecz że ma odpowiadać za wykonywanie służbowych instrukcji.

Zapewne zabrakło filmowi Theodora Kotulli drapieżności przypisanej tematowi, stanowiącemu jakby drugą połowę relacji o fenomenie funkcjonowania obozów zagłady, zwyczajności faszyzmu i potworności jego zbrodni, jaką znajdujemy w prozie Tadeusza Borowskiego. Merle ujawnił styk tych szkół myślenia, czyniąc z beznamiętnej relacji Hössa uogólniający wywód o nie kontrolowanym ubezwłasnowolnieniu, moralnym upadku i znieczuleniu na sens własnego działania, zapisanego w historii zagładą milionów ludzkich istnień - dotyczący całej formacji, nie tylko jednego jej przedstawiciela. Lecz utwór Kotulli przynosi coś nie mniej ważnego: rekonstrukcję alibi pokoleniowego Hössa, która dziś jeszcze musi dawać wiele do myślenia - przede wszystkim współczesnym Niemcom.

Wojciech Wierzewski




Magazyn FILM: 4/1978 (1520) Przeczytaj artykuł z tej strony