Cnota narażona

Ten film dobrze ogląda się w kinie „Praha”. Ile razy tam jestem, trafiam na dobrą publiczność, która umie się śmiać głośno i niezłośliwie. Nie ma też okropnego zwyczaju trzaskania krzesłami na pięć minut przed końcem. Do „Muranowa" zbyt często przychodzą żule, którzy kinem gardzą i są w stanie zniszczyć każdy film swoimi komentarzami. A znowu do „Warsa” chodzą snobi, którzy liczą tylko na artystyczne pewniaki.

„Joseph Andrews" Tony Richardsona do pewniaków nie należy, jest filmem jakby niewykończonym i świadomie ordynarnym. Richardson w swojej adaptacji XVIII-wiecznej powieści Fieldinga jak zwykle wygrywa kontrast między wulgarnością a niewinną idyllą. Może też ze względu na ten jego ton, a także z powodu skojarzenia z bazarem z „Miłości i gniewu” film ten ogląda się lepiej w okolicach bazaru Różyckiego niż w „Warsie".

Jeden z pierwszych filmów Richardsona, pokazywany w programie Free Cinema dokument „Mama nie pozwala", zestawia naturalność i sztuczność, „państwo” i „lud” (cytuję za książką Marszałka). Klub rockowy na peryferiach Londynu skupia wieczorem młodzież: robotników, ekspedientów, tragarzy. Tańczą. Ich zabawa ukazana jest jako jednoczący żywioł. Bawiących się podglądają rówieśnicy z lepszych dzielnic, którzy wybrali się na przedmieście, aby podpatrzeć coś egzotycznego i zakazanego. Podobnie jak wielcy państwo z „Josepha Andrewsa” i oni nie są w stanie włączyć się w zabawę „ludu”. Richardsona nie interesuje jednak strona społeczna zagadnienia, wydobywa ten kontrast dla innych celów.

Pierwsza scena filmu, przedstawiająca wiejskie święto wiosny, zbudowana jest na kontraście szczerej zmysłowości młodych i skrywanego wstydliwie pożądania lady Booby, która ze swojej karety obserwuje harce młodzieży. To inicjacja. Dziewczęta w wieńcach, chłopcy wspinający się po słupie do monstrualnej kobiety-kukły tworzą obraz niewinności, która pozostaje w zgodzie z naturą. Wśród chłopców jest Joseph Andrews, on zwycięża. Na postaci Josepha skupiają się trzy spojrzenia: lady Booby, zadurzonej w swoim służącym, starej pokojowej Slipslop, równie mocno nim zainteresowanej, oraz zakochanej Fanny. Oboje, Fanny i Joseph, uczestniczą w obrzędzie, który ma unieszkodliwić diabła seksu i oczyścić uczestników. Znajdują się w kręgu niedostępnym dla pań z karety. Ale tak już musi być, że lubieżna starość goni za młodością, a młodość się od niej opędza. Oto właśnie cała treść filmowego „Josepha Andrewsa”, zawarta pomiędzy świętem wiosny a kończącym rzecz weselem Josepha i Fanny. Kochankowie, zanim się pobiorą, zostaną rozdzieleni, będą się szukać, natrafiając na wszelkiego rodzaju wynaturzenia, zboczenia i gwałty, wyjdą z nich jednak cało i niewinnie. Świat nie może znieść ich niewinności. Także i los chce z nich zakpić. Następuje parodia tragicznego „rozpoznania”. Joseph okazuje się bratem Fanny, zamienionym przez Cyganów, potem znów - synem lady Booby.

Czy w tej burlesce zostało coś z ducha Fieldinga? Jednak tak. Fielding, wytrawny autor komediowy, używa w drastycznych momentach subtelnych niedomówień, daje jednak reżyserowi materiał do najdosadniejszych scen. Tylko gdy on powiada, że „pani Slipslop była okropnie niezadowolona z obecności Fanny, bowiem ujrzawszy Józefa powzięła nadzieję na coś, co mogło równie dobrze mieć miejsce w karczmie, jak w pałacu” - to w filmie Slipslop po prostu rzuca się na służącego, Richardson przejął z powieści komiczny kontrast niewinności i zepsucia, ale wyostrzył go i przestawił akcenty. Jego film jest przeniknięty symboliką seksualną. To, co dla Fieldinga było godne śmiechu lub pobłażania, tu wygląda groźnie. Pisano o Fieldingu, że swoją sprośnością działał uzdrawiająco na zastraszone pod względem seksu społeczeństwo. Richardson zwraca się do widzów już bynajmniej nie zastraszonych. Sam chciałby ich trochę zastraszyć.

Na plan pierwszy wychodzi więc nie para młodych, podróżujących z pastorem, ale tłum ciągnących za nimi postaci. Nie zrealizowana namiętność i pościg za łupem jest właściwym tematem tej komedii. Daleko tu do dobrotliwego, sprośnego humoru Fieldinga. Główna postać Fieldingowska, pastor Adams, święty i naiwny, wciąż zdumiony, że ludzie bez opamiętania gonią za doczesnymi przyjemnościami, szkodząc samym sobie, w filmie staje się postacią bez większego znaczenia. A już zupełnie nie w stylu oryginału jest dodany motyw z Sade'a.

Ukazując wszechwładzę seksu, Richardson znalazł się jakby bliżej swego imiennika z XVIII wieku, Samuela Richardsona, autora sławnej „Pameli". Jest to podwójne nawiązanie, bo już „Joseph Andrews” Fieldinga miał być parodią „Pameli”. Joseph jest przecież jej bratem! Richardson parodiuje więc Richardsona parodiowanego przez Fieldinga. Przy czym sam jest bliższy pierwowzoru, to jest owej „Pameli”. Romans ten, pisany w formie listów, relacjonuje przeżycia młodej służącej, która odpiera zaloty bogatego pana B. Pamela broni nienaruszalności swojej cnoty (rozumianej tu, jak zauważono, w sensie raczej technicznym), czym w końcu doprowadza pana B. do ołtarza. Jej listy są pełne obaw. Napaść ze strony mężczyzny grozi w każdym momencie. Powieść, w której seks jest synonimem zła, siłą rzeczy wypełniają wyobrażenia dotyczące tej jednej sprawy. Także dziś odczytuje się „Pamelę” jako wierną analizę obsesji, stłumionego pragnienia. W filmowym „Josephie Andrewsie” seks jest, jak tam, nieokiełznanym potworem. Natomiast Fielding potwora tego obłaskawiał.

Niepełne zaufanie Richardsona-reżysera do Fieldinga-scenarzysty stanowi chyba przyczynę niepełnego powodzenia filmu. Jest on być może bardziej konsekwentny niż „Tom Jones”, ale ma gorsze wykończenie. Nagromadzenie bójek i całusów nuży nieco. Joseph jako typ jest mniej wyraźny od Toma, a w obsadzie nie ma już tak świetnego zestawu twarzy-masek, które w „Tomie Jonesie” wręcz zastępowały Fieldingowskie charaktery. Aktorzy może i nie są gorsi, jednak reżyser ich popędza, chcąc za wszelką cenę dać wrażenie nieustannej pogoni i przesytu. W „Tomie”, idąc krok w krok za pisarzem, zostawiał widzowi czas na popasy, a postacie miały pole działania. Tu zestawia tylko w pośpiechu szkicowane karykatury.

„Joseph Andrews” przynosi więc tylko część tej radości, jaką dawał niezapomniany „Tom Jones”, ale jednocześnie jest to film bardziej w stylu Richardsona. Przypominają się chwilami obrazy złej namiętności z „Mademoiselle” i „Śmiechu w ciemności”. Sielanka dwojga służących stanowi tylko tło dla brawurowej, nonszalancko-wulgarnej komedii. W każdym razie lady Booby i towarzysząca jej jak błazen, niezaspokojona Slipslop tworzą figury bardziej przejmujące niż śliczna mała Fanny.

Tadeusz Sobolewski

JOSEPH ANDREWS (Joseph Andrews). Reżyseria: Tony Richardson. Wykonawcy: Peter Firth, Ann-Margret, Michael Hordern i inni. Wielka Brytania, 1977.