Czy byliśmy na księżycu?

Amerykański film „Koziorożec-1” odznacza się głupotą wprost zdumiewającą. Oto w czasie nie nazbyt odległym Amerykanie wysyłają na Marsa trójkę astronautów. Rakieta za chwilę ma wystartować, a tymczasem tajemniczy osobnik wywabia z pojazdu kosmicznego dzielnych zdobywców międzygwiezdnych przestrzeni i gdzieś ich wywozi. Nikt tego jakoś nie spostrzega, rakieta startuje zgodnie z planem, widzowie obserwujący odlot popadają w entuzjazm. Natomiast naszym astronautom demoniczny naukowiec tłumaczy, że zamiast lecieć na Marsa, posiedzą sobie spokojnie w telewizyjnym studiu, gdzie się zainscenizuje efektowne lądowanie. Astronauci, jako uczciwi amerykańscy chłopcy, mają rzecz jasna szereg wątpliwości, czy im wypada występować w charakterze gwiazd w spektaklu telewizyjnym, ale ulegają argumentom nie do odrzucenia, które wysuwa nobliwy, choć, jak się rzekło, trochę demoniczny uczony. Jako dzielni amerykańscy chłopcy astronauci, rzecz jasna, bardzo kochają swoje rodziny i bardzo by nie chcieli, by ich żonom i dziatkom stała się jakaś krzywda. Odgrywają więc co trzeba i jak trzeba, cały zaś świat może na ekranach telewizyjnych obejrzeć scenę lądowania na Marsie.

W filmach sensacyjnych tak bywa, że najlepiej przygotowana i wykonana zbrodnia kończy się kompletną klęską przestępców, bo coś spostrzega poczciwa staruszka lub niewinne dziecię. To samo w „Koziorożcu". Wszyscy się nabierają, cały świat śle depesze gratulacyjne i tylko jeden, potulny, nic nie znaczący pracownik NASA odkrywa, że coś tu niezupełnie jest w porządku. Poczciwy chłopaczyna ginie zresztą bez śladu, ale przedtem dzieli się jeszcze swymi wątpliwościami z przyjacielem dziennikarzem. Ten zaś, jak na rasowego amerykańskiego reportera przystało, ma takiego nosa, taką inicjatywę i energię, że widz może odetchnąć i jedząc cukierki spokojnie oczekiwać pomyślnego rozwiązania. Które, rzecz jasna, nastąpi ku powszechnemu zadowoleniu.

Bzdura? Bzdura. Piramidalna? Z całą pewnością. Są jednak idiotyzmy w jakiś sposób pouczające. Kiedy pierwszy człowiek wylądował na Księżycu, nic o tym fakcie nie wiedziała - i zapewne nie wie dotychczas - ponad połowa mieszkańców naszego małego globu. Co ciekawsze, nic o tym nie wiedział co dziesiąty mieszkaniec USA. Co jeszcze ciekawsze - coś 16 procent ankietowanych Amerykanów nie wierzyło, że jakiekolwiek lądowanie w ogóle miało miejsce. Interpelowani w tej sprawie odpowiadali najspokojniej, że nie było żadnego lądowania tylko wielki szwindel. No a transmisja telewizyjna? - pytano. W tym momencie niedowiarkowie najspokojniej odpowiadali, że z całą pewnością rzecz całą zrobiono za pomocą sprytnych tricków.

No i tak. Rzec by można, że autorzy „Koziorożca" wymyślili niewiele. Gdyby tylko każdy amerykański niedowiarek poszedł do kina potwierdzić swoje podejrzenia, film odniósłby oszałamiający sukces kasowy. Co prawda ci ludzie nie próbują potwierdzać swoich podejrzeń, bo i tak wszystko, co wiedzą - wiedzą najlepiej i żadnych argumentowi kontrargumentów im nie trzeba.

Rozumiem doskonale, jaki komentarz narzuca się w tym miejscu. Chciałoby się rzec, że pojęcie ludzkości to czysta fikcja, abstrakcja, która buja sobie w niebiosach humanistów. Jedni ludzie żyją w wieku dwudziestym, inni w piętnastym, a są i tacy, którzy nie wyszli jeszcze z epoki kamienia łupanego. Przy czym należy mieć tutaj jasność - są ludzie, którzy jeżdżą klimatyzowanymi autami, używają komputerów, żeby zliczyć wydatki na zakupy, oglądają na ekranie telewizyjnym wszystko, co się przydarza we współczesnym świecie, a umysłowo dalej żyją sobie w zamierzchłych, archaicznych czasach.

W tym miejscu można by napisać parę strzelistych zdań na temat paradoksów rządzących naszym światem.

Prawdę powiedziawszy, nie mam jednak ochoty pisać tych zdań. Śledzę mniej więcej uważnie, co się na świecie dzieje, i od czasu do czasu zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście człowiek wylądował na Księżycu? A może to wszystko odbyło się właśnie tak, jak pokazano w „Koziorożcu"?

Jerzy Niecikowski