Barrandov nie pauzuje

Barrandov nie pauzuje

Miejskim tramwajem można dojechać pod skaliste wzgórze wznoszące się nad Pragą, na którym usytuowano przed czterdziestu czterema laty Studio Filmowe Barrandov. Była to wówczas jedna z największych inwestycji filmowych w Europie, konkurująca z rzymskim Cinecittà nowoczesnością wyposażenia, rozległością terenów zdjęciowych. Same ateliers dysponowały powierzchnią 10 tysięcy m², a usytuowanie Barrandova stwarzało nieograniczone możliwości uzupełniania pomieszczeń zamkniętych budowlami na wolnym powietrzu. Jak mówią sami gospodarze Barrandova - nie ruszając się z miejsca, można tu mieć Góry Skaliste i nieprzebytą dżunglę, biegun północny i piaski pustyni.

Szansę tę wykorzystuje Barrandov nie tylko na użytek własny: szereg filmów zleconych bądź realizowanych we współprodukcji z krajami zachodnimi i socjalistycznymi zawdzięcza wytwórnia właśnie znakomitej lokalizacji. „Niedawno - mówi dyrektor barrandovskiego studia František Marvan - pojawili się u nas Jugosłowianie realizujący batalistyczne widowisko o przeprawie partyzantki Tito na wyspę Brač pod potężnym ogniem powietrznych i morskich sił Wehrmachtu. Długo nie mogli znaleźć kooperanta, który byłby zdolny zapewnić trudnym scenom batalistycznym właściwy techniczny standard. I oto wzgórza Barrandova były atakowane przez wiernie skopiowane stare modele maszyn, zaś dramatyczną przeprawę morską inscenizowano w całości w basenach naszej wytwórni. Nakręcony materiał nie zdradza zupełnie lokalizacji, prawie półtora tysiąca kilometrów na północ od jugosłowiańskiego wybrzeża". Tak, to interesujące, że w praskim ośrodku filmowym każdego roku w trybie koprodukcji powstaje 5-7 filmów, a z pakietem propozycji pojawiają się nie tylko producenci z Europy, ale i z dość odległych, egzotycznych krajów.

Produkcyjne możliwości Barrandova są bowiem imponujące. W jedenastu halach zdjęciowych realizuje się trzy czwarte całej rocznej produkcji czechosłowackiej (która ma wciąż skromnego konkurenta w bratysławskiej Kolibie, wypuszczającej 8-10 tytułów). Tutaj powstaje nie tylko 32-35 pełnometrażowych filmów rodzimych reżyserów i dramaturgów, ale także mniej więcej tyle samo filmów telewizyjnych. I są jeszcze „luzy” zezwalające na przyjmowanie zagranicznych zamówień. Barrandov jest dziś jedną z najbardziej intensywnie pracujących wytwórni w Europie, a może i na świecie. To obliguje: ofensywa kina jest czymś obecnie tak rzadkim, iż trzeba zrobić wiele, aby utrzymać prosperity barrandovskiego studia.

Rządzący na Barrandovie od dwóch lat František Marvan, który przyszedł tutaj z czeskiej telewizji, przedstawił mi racjonalne przesłanki, na których ludzie tu pracujący opierają swój optymizm. Jest ich niemało: dwa tysiące czterystu pracowników technicznych, specjalistów różnych profesji, filmowców. Bo też Barrandov to fabryka wyspecjalizowana w kilku (również i nieoczekiwanych) dziedzinach. Przykładowo, kosmetyki produkowane tutaj na skalę przemysłową stanowią podobno największą konkurencję dla naszej „Polleny” na rynku czechosłowackim. Usługi budowlane i techniczne wzmocniły w potrzebnej chwili załogę praskiego metra. Innymi słowy, Barrandov sam zdobywa duże środki finansowe i zaskarbia sobie dobrą pamięć nie tylko produkcją filmową. Te niespodziewane „odnogi” usług Barrandova biorą się stąd, iż wytwórnia zatrudnia wielu wysoko wyspecjalizowanych ludzi, a nie zawsze jest w stanie zagwarantować pełne wykorzystanie ich umiejętności i gotowości. Włączenie się w produkcję kosmetyków, materiałów światłoczułych, chemikaliów fotograficznych czy w sferę usług budowlanych wynika z dążenia do pełnej gospodarności i jednocześnie zatrzymania niezbędnej kadry u siebie.

Specjaliści są zresztą dumą wytwórni. Pracują tu najczęściej od lat, są przypadki pokoleniowej „sztafety” w pewnych zawodach, mimo że pokusy lepszych zarobków w określonych profesjach oczywiście istnieją. A jednak udało się wytwórni zapobiec odpływowi techników i całego sztabu pomocniczego, bez którego nie można byłoby myśleć o podejmowaniu większych przedsięwzięć. Najważniejsze, że pozostali na swych stanowiskach majstrowie o złotych rękach, gotowi w każdej chwili zrobić to, co już nie istnieje bądź przekracza zwykłe możliwości. Przykładowo, Barrandov specjalizuje się tradycyjnie już w finezyjnej sztukaterii, ozdobach i detalach odtwarzanych często z historycznych rycin i fotografii. Tak jak i dysponuje doskonałym studio trickowym, gdzie nie ma, istotnie, „rzeczy niemożliwych”. Stąd względna łatwość w realizacji widowisk kostiumowych i baśniowych, batalistycznych i pirotechnicznych. I nieprzypadkowo przy naszych przedsięwzięciach typu panoram dziejowych (casus „Kazimierza Wielkiego”) musieliśmy również udać się po pomoc do mistrzów i techników barrandovskich.

Przy tak rozbudowanej produkcji nieodzowna staje się zegarmistrzowska precyzja działania kolejnych ogniw produkcyjnych. Jak synchronizuje się pracę takiej fabryki? Patrzę na wielkie białe diagramy wiszące w gabinecie dyrektora Marvana i pytam o kolorowe znaczki umieszczone przy tytułach filmów i nazwiskach reżyserów związanych na stałe z Barrandovem. Tych ostatnich jest przeszło 50, co oznacza, iż tylko niewielu pauzuje bądź nie pojawia się systematycznie w studiu. Najciekawsza wydała mi się procedura organizacji materiału literackiego, scenariuszowego dla prawdziwego molocha kinematograficznego. Jak sprostać zapotrzebowaniu na kilkadziesiąt tekstów w każdym sezonie, z których co najmniej drugie tyle odpaść musi w ramach odsiewu?

Tajemnica praskiej wytwórni jest dość prosta: jej ogniwami organizacyjnymi nie są zespoły realizatorów, lecz dramaturgów obligowanych w pierwszej kolejności do zdobywania propozycji scenariuszowych, w drugiej zaś do „prowadzenia” filmu aż do chwili jego kolaudacji. Mamy tu do czynienia z ogromnie istotną różnicą funkcji zespołu filmowego: jest on nie tyle kolektywem twórczym, co biurem literackim „wynajmującym” potrzebnych reżyserów. Ta procedura zmienia zupełnie uprawnienia tych ostatnich. Mogą oni, rzecz prosta, składać własne scenariusze, lecz kto będzie je realizować, decyduje dyrektor studia. Przeciwdziała się w ten sposób „przypisaniu do tekstu”, nie zawsze gwarantującemu właściwy poziom jego realizacji, czy też ewidentnym nieporozumieniom związanym z gatunkiem, w którym dany reżyser może się okazać bezradny. System potokowy, narzucony niejako przez konieczność sprawnego funkcjonowania całej machiny filmowej, wymaga z drugiej strony indywidualizacji przypadków i konkretnych przedsięwzięć. Dlatego też każdy film przypisany jest jednemu dramaturgowi sprawującemu pieczę nad nim od strony literacko-artystycznej.

Jakie przynosi to rezultaty? Odpowiedzią są same filmy studia na Barrandovie, z których znaczną część oglądamy także na polskich ekranach. Nie wdając się w jakąś generalną ich ocenę, która nie należy do niżej podpisanego, trzeba zauważyć co najmniej trzy widoczne efekty. Po pierwsze - programową troskę o równowagę pomiędzy twórczością o określonych aspiracjach społecznych i politycznych a produkcją relaksową. Tej ostatniej patronuje oddzielny zespół i to widać, że z pozytywnym skutkiem. Po wtóre - znaczny udział w generalnej puli produkcyjnej filmów dla dzieci i młodzieży. Znów jest to rezultat wydzielenia zespołu dramaturgicznego, koncentrującego wyłączną uwagę na potrzebach młodszej widowni (notabene, filmy o tym profilu mają zbyt w 90 procentach - i to w krajach dosłownie całego świata). I po trzecie, niemałą różnorodność produkcji barrandovskiej, świadczącą o trafnym wyczuciu dyspozycji i możliwości zatrudnionej tam kadry twórczej.

Tak wygląda dziś wielka wytwórnia. A jutro? Przygotowuje się Barrandov do bezprecedensowego „skoku” w swych dotychczasowych dziejach. W ciągu najbliższych lat stan posiadania studia znacznie powiększy się. Wybudowane będą, kosztem 130 milionów koron, nowe, odpowiadające współczesnym standardom technicznym hale zdjęciowe. Przeprowadzi się na Barrandov Krátký Film i Kreslený Film, czyli dwie znane wytwórnie filmów dokumentalnych i animowanych. Ta koncentracja, przy nowych technicznych możliwościach obu studiów, ułatwi też funkcjonowanie fabularnego Barrandova. To jednak nie koniec: za 117 milionów koron stanie nowe studio dźwiękowe, dysponujące 12 pomieszczeniami technicznymi i dwoma muzycznymi. Pojawią się hale rekwizytorni i magazyny dekoracji, gdyż istniejące „pękają w szwach”. No i oczywiście szeroki program socjalny: poliklinika, przedszkole, lokalny hotel, restauracja i kompleks wodno-rekreacyjny, aby pracownikom wytwórni stworzyć korzystniejsze warunki pracy i wypoczynku.

Wizyta na Barrandovie dobiega końca. Zaglądam do kolejnych hal, gdzie zatroskany reżyser Vorlíček kręci kostiumowy film z Vladimírem Menšíkiem w stroju monarchy, uwijają się stolarze i cieśle wznoszący wielki blockhaus dla zachodnioniemieckich kontrahentów, którym taniej i lepiej kręcić właśnie tutaj. Żegnam się z dyrektorem Marvanem, nadchodzi bowiem chwila wcześniej zapowiedzianej wizyty hinduskiego producenta. Jeszcze rzut okiem na wielki diagram, z którego wynika, iż jednocześnie pracuje się teraz, w różnych stadiach, nad prawie dwudziestoma filmami. Dobra organizacja, przemyślany system budowania zaplecza programowego, a ponadto zachowana w całości, patriotycznie wierna wytwórni, stara i młodsza kadra techników i specjalistów każe z uwagą przyglądać się doświadczeniom czeskiej kinematografii. Koprodukcyjne przedsięwzięcia i usługi pozwoliły wytwórni zmodernizować ekwipunek techniczny i uniezależnić się od dostaw kapryśnego producenta „Orwo”. Kręci się na barwnym materiale z Zachodu, sprzętem i kamerami pozwalającymi bez kompleksów oferować usługi najpoważniejszym kontrahentom z tego i nie tylko tego kręgu. Perspektywy rozbudowy i modernizacji zaplecza technicznego, a także powiększenia substancji hal zdjęciowych i dźwiękowych każą już dziś w Barrandovie upatrywać wielkiego rywala największych. Jutro Barrandova okazać może się jeszcze bardziej interesujące.

Wojciech Wierzewski


„Wokulski to właśnie sam Prus”

„Wokulski to właśnie sam Prus”

Kończący się właśnie serial według „Lalki”, w realizacji Ryszarda Bera, wywołał ogromną falę zainteresowania zarówno powieścią, jak i jej autorem, Bolesławem Prusem. Zamieszczony przez nas szkic jest odpowiedzią na liczne listy czytelników. 

„Literatura nie jest stosem bibuły - ale cudowną panoramą, w której można widzieć obrazy wszystkiego, co ludzie kochali, pragnęli, podziwiali...”.

(Bolesław Prus o zadaniu pisarza)

„Kiedyś powieści jego będą przyczynkami o charakterze naukowym; jak Dickens w Anglii. Balzac we Francji, tak Prus u nas stanie się świadectwem, natury historycznej, świadectwem, które dalekim pokoleniom opowie, jak ludzie żyli życiem powszednim w Polsce w drugiej połowie wieku XIX”.

(Ludwik Krzywicki o Prusie)

„Prus nie ma biografii, należy do najszczelniej zakonspirowanych pisarzy” - stwierdził Boy. Rozszyfrujmy nieco tę konspirację. Bowiem wieloletni przyjaciel pisarza, publicysta Adam Breza, powiada krótko: „Wokulski to właśnie sam Prus. Niewątpliwie!”

„...ani żyć
z uśmiechem, ani ginąć
z honorem”


„Co uważam za piękne? Poświęcenie dla osób ukochanych. Wspieranie nieszczęśliwych. Panowanie rozumu i serca nad instynktem i nałogami. (...) Miłość czysta”. To nota z zapisków dwudziestodwuletniego Aleksandra Głowackiego.

Oboje rodziców stracił jako dziecko. Miał tylko brata. Leona. Do niego był adresowany pierwszy utwór poetycki trzynastolatka bez interpunkcji i dużych liter, ale za to z czternastoma bykami ortograficznymi. Leon Głowacki - według kronikarza powstańczego, Przyborowskiego, był to „...wychowaniec Uniwersytetu Kijowskiego, przesiąknięty na wskroś rewolucyjną atmosferą tej szkoły, która wydała najczerwieńszych (...), chłopoman, radykał z przekonań, ale cichy, małomówny, skromny (...) Kulawy, szczupły (...) miał jednak wiele odwagi gardzącej wszelkimi niebezpieczeństwami...”.

Oto mistrz młodości Prusa.

Jesienią 1862 obaj bracia znaleźli się w Kielcach. W „Aktach miasta Kielc” znalazłam nazwisko solidnego mieszczanina przy Starym Rynku zamieszkałego. Nazywał się... Wokulski.

W gimnazjum kieleckim Leon Głowacki wykładał m. in. historię Polski. Następnego dnia po wybuchu powstania - jak wspomina kolega Prusa - „pierwsza lekcja miała być u nas łaciny (ale) Głowacki (późniejszy Prus) zawołał: - Moi kochani, teraz nie czas na Eneidę”.

I wszystkie książki wpakował do pieca. W kilka dni później już walczył.

O udziale Aleksandra w powstaniu styczniowym wiedziano więcej niż o „uniesieniach młodości”, które zaprowadziły na Sybir Wokulskiego. Ale - niewiele więcej.

Był w oddziale „Dzieci Warszawskich” pod dowództwem Żychlińskiego. Latem 1863 przeprawili się Wisłą „śpiewając chórem naszego Mazurka” - a „po upływie kilkunastu minut ujrzeliśmy ułanów, uwożących na trzymanej przez siebie desce okrytego ranami i broczącego we krwi naszego dowódcę!”.

Jesienią młody Głowacki będzie już walczył jako „podoficer od prochu” w podlaskich oddziałach Bończy i Krysińskiego, 1 września nieprzyjaciele podejmą go z pobojowiska pod Białką, oślepionego prochem, nieprzytomnego. Więzienie odsiedzi dwukrotnie. Przed Sybirem ocali go wiek. Miał szesnaście lat.

Z gimnazjum siedleckiego napisze 16 X 11 1863 r, że „gdy pewne dość rumiane rzeczy wylazły mi bokiem”, gdy „bez mowy i rozumu dostałem się do szpitala”, przekonał się, iż „tylko mam już przed sobą naukę (...), daj tylko Boże, żeby znowu jaki diabeł nie zakręcił mi ćwieków we łbie...”. W dwa lata potem napisze do przyjaciela z kieleckiej ławy, Mścisława Godlewskiego: „Ja, dawny ja, pochowany jestem razem z nadziejami moimi pod Białką, skąd drugi ja wyniósł dwumiesięczne szaleństwo, zwątpienie w tego rodzaju zabawy i kalectwo”.

Jakże gorzka i spokojna tych słów rezygnacja kontrastuje z tragicznym napięciem listu do tegoż Godlewskiego z maja 1863: „... słowa Brata »może się już nie zobaczymy« wtrąciły mnie w jakiś dziwny odmęt (...) Koło mnie (...) ciemno jak w grobie, przyszłość tak dawniej jasna - dziś tylko przy blasku łez jest dla mnie widzialną (...) List ten (...) kto wie, czy nie będzie ostatnim ode mnie, a jeżeli (...) nie odbierzesz ode mnie wiadomości, to pomódl się za Twojego przyjaciela, który zginął nieznany i nierozpoznany. (...) O, ziemio, jak strasznie i smutno na tobie...".

Brat Leon Głowacki, pełnomocnik Rządu Narodowego, po powrocie z misji specjalnej w Wilnie, przerażony okrucieństwami szalejącego na Litwie Murawiewa - popadł w obłęd. Nie uleczono go nigdy.

Zupełnie sam szedł Aleksander przez miesiące studenckiej nędzy. „A harda to zawsze była sztuka. Mógł zginąć z głodu, a nikogo, nawet najbliższych, o pomoc nie poprosił". Koledzy przepadali za nim. Umiał wszystko. Dyskutować o Darwinie, głodować z humorem i tańczyć fandango. Rzuciwszy po dwóch latach Wydział Matematyczno-Fizyczny Szkoły Głównej, marzył o zawodzie mechanika-konstruktora. Pisze do kochanej kobiety: ,,Otóż jestem literatem! (...) nie myślę jednak robić sobie specjalności z tego rodzaju zajęcia (...) wstępuję na rok do fabryki...". Pracował w fabryce Lilpopa i Raua. W październiku 1872 w „Opiekunie Domowym" pojawia się po raz pierwszy podpis - Bolesław Prus.

„Herkulesem, który nieraz w swych Kronikach musiał obierać kartofle, zamiast skręcać głowy hydrom" - nazwie go Aleksander Świętochowski.

O Wokulskim mówi Prus, że „wychował się i działał w okresie czasu, który zaczął się poezją, a skończył nauką (...) zaczął się rycerskością, a skończył kapitalizmem...". Były to bowiem „czasy pośrednie między sielanką i bitwą, kiedy ani żyć nie można z uśmiechem, ani ginąć z honorem, tylko - pracować, pracować i pracować, jak gromada zasypanych ziemią górników, dla których jedyną nadzieją i troską jest zobaczyć światło...". To samo można powiedzieć o autorze „Lalki".

Kto jest „lalką”?


Zaproszony przez pismo „Kraj" do prowadzenia działu krytycznego, Prus odpowiada: „wolę napisać kilka powieści z wielkich pytań naszej epoki...". W „Notatkach o kompozycji" pojawia się uwaga: „Temat. Posądzenie młodej wdowy o kradzież lalki dla córeczki. Świadectwo kupca (Gaz. Pol. 9 II 1887 r.)".

W „Gazecie Polskiej" istotnie znaleźć można sprawozdanie „Lalka w sali sądowej" pisane charakterystycznym stylem epoki. Jest tedy „wysmukła młoda kobieta, na której zajmującym obliczu widać ślady wielkiej boleści", jest „złotowłosa dziecina”, jest opis chwili, gdy „niewinność młodej wdowy została świetnie udowodniona, Klarcia, łkając, zawinęła w chusteczkę szczątki swej ulubienicy, a świadek D. wziął dziecinę za rękę i rzekł: Pójdź, mój aniołku, w zamian za swoją lalkę możesz sobie u mnie wybrać najpiękniejszą".

Z tej podniosłej relacji sądowego sprawozdawcy zrodził się niewątpliwie wątek pani Stawskiej.

„Panna Izabela nie jest »lalką« (lalką jest lalka Heluni Stawskiej)" oświadcza sam autor.

29 września 1887 roku „Kurier Codzienny" rozpoczyna druk powieści. Jednak pan Bolesław przecenił swoje siły. Nie jest Sienkiewiczem rzucającym „Trylogię” z odcinka na odcinek. W druku następują przerwy. Zniecierpliwieni czytelnicy szturmują redakcję.

Stąd zrodzi się żartobliwe powiedzonko Prusa: „Kto Lalkę przeżył - wiele przeżył”, któremu potem tradycja przypisze zupełnie inne znaczenie! Tak jak i tytułowi.

„Stary romantyk Rzecki (...) całymi godzinami przypatruje się z uwagą martwym lalkom, wykonującym bezmyślnie ludzkie ruchy (...) I przychodzą mu wtedy na myśl refleksje, że ten mały światek zabawek dziecinnych (...) podobny jest do wielkiego żywego świata ludzi - pisze Kazimierz Ehrenberg. - Najwięksi, najgenialniejsi, najlepsi - to tylko lalki ponakręcane jak gdyby na żart... I jedną z takich lalek, stanowiących igraszkę losu, jest bohater powieści".

„A przecież - gdybyż wszyscy wiedzieli, jak ta Lalka powstawała! W Nałęczowie, w dawnym pałacu Małachowskich, był mały pokoik o gotyckim sklepieniu, z mocną kratą żelazną w oknie (kiedyś widocznie była tu kasa), które zasłonięto do połowy (okno było niskie) - aby Dziadzio mógł w tym pokoiku »nie być starannie oglądanym przez białogłowy« - zieloną, sukienną firanką... Na słomiance przed oknem legiwał stale jakiś przybłęda - pudel o jednym oku (...)

Mieszkał też wonczas w ostatniej willi w Alei Lipowej samotny stary kawaler sam sobie usługujący i nie szukający towarzystwa - niejaki Bagieński - oficer węgierskiej piechoty. Prus go odwiedzał...".

Oto wiarygodna relacja dr. Konrada Chmielewskiego, brata przyrodniego Oktawii Żeromskiej (Madzi z „Emancypantek”!). Mamy tedy pudla Ira i pokój pana Ignacego Rzeckiego, a także jego samego. Znawcy przedmiotu będą wspominali także „starego kawalera o nieskazitelnym charakterze” - Bolesława Morskiego ze sklepu przy Miodowej. Sam Prus powie: „Znałem osobiście sporo ludzi bez porównania dowcipniejszych od Rzeckiego, było pomiędzy nimi trzech eks-wojskowych, jeden rzemieślnik, a zarazem właściciel posesji, jeden subiekt handlowy, paru lekarzy itp...".

Lekarz Szuman (moje najniższe ukłony panu Boruńskiemu) też ma niejeden rodowód. „Ten dziwak z Lalki to dobry nasz znajomy, Żyd z pochodzenia, który leczył mnie jeszcze, gdyśmy mieszkali na Twardej. Kochał się romantycznie w jakiejś panience, Polce, która umarła na suchoty” - oto relacja Oktawii Głowackiej, żony. Inna wersja powiada, że był nim doktor Słonimski, ojciec Antoniego. „Opowiadał nam kiedyś Prus, że służył mu po części za wzór do postaci dr. Szumana w Lalce i że zawdzięcza mu dowcip, którego użył w jednej z »Kronik tygodniowych«, mianowicie, dlaczego w innych krajach mieszkańców nazywają »citoyen«, »Bürger«, »grażdanin« itd., a w Polsce noszą miano »obywateli«. Bo - rzucił Słonimski - Polacy muszą się obywać bez wielu rzeczy".

„Ochocki to oczywiście Ochorowicz" - informuje żona pisarza. „Uwiecznił Prus Ochorowicza w powieści Lalka - typem Ochockiego" - sekunduje jej Jan Wantuła, „prosty chłop i hutnik", pisarz Cieszyńskiego Śląska.

Nawet imię mu dał to samo - Julian. Z tym docentem psychologii i filozofii przyrody przyjaźnił się Prus od gimnazjalnych lat w Lublinie, gdy jeszcze razem pisywali wiersze...

Potem razem debatowali o przyszłości świata...

„W roku 1885 mocno zajmował mnie fantastyczny temat: Co by się stało na świecie, gdyby wynaleziono metal... lżejszy od powietrza?" - notuje Prus. „Tytuł owej powieści miał być »Sława«, akcja zaś miała odbywać się w Paryżu. U nas bowiem, jak wiadomo, nie rodzą się wielkie wynalazki (...) Zdawało mi się, że pierwszą powieścią, jaką napiszę po Lalce, będzie »Sława«”.

Przyjaciele pisarza podkreślają wręcz „uwielbienie autora »Lalki« dla »wielkich wynalazków«. Prus - jak Wokulski - wyobrażał sobie, że każde nowe odkrycie czy wynalazek uszczęśliwi ludzkość... Nie tylko ludzkość, ale i coś o wiele ważniejszego i większego, bo samą ojczyznę na nowe popchnie tory...".

Kto zaczarował Wokulskiego?


„Skwaśniały malkontent, kończący tragiczną śmiercią zrozpaczonego”, „nieuleczalny maniak”, „chorobliwie niedołężny i niepoprawny mazgaj", „kołowacizna miłosna”, „bywa romantykiem, pozytywistą, wizjonerem, ale nie człowiekiem...”.

Oto mizerna w proporcji do ilości przygarść inwektyw, jakie można wyczytać w opiniach o Stanisławie Wokulskim u współczesnych Prusowi Świętochowskich, Bogusławskich, Chmielowskich. Na nieśmiałe napomknienie Rzeckiego - „mnie się zdaje, że jest to człowiek skrzywdzony przez społeczeństwo...” - parsknie Piotr Chmielowski: „...społeczeństwo chyba nic temu nie winno, że się zaślepił względem panny...”.

Panowie bardzo nie lubią Stanisława Wokulskiego! A raczej - jego uczucia rozsadzającego ramy „pozytywnego” świata, w którym im żyć przyszło.

Żartował Prus: „Pewien tutejszy autor napisał kilka lat temu powieść pod tytułem »Figa z Makiem« czy też »Dziura w Moście« (...) najniecierpliwiej dowiadywano się (...) czy Dziura ożeni się z Makiem, a Figa z Mostem? (...)

Gdyby z góry było wiadomo, kto się z kim ożeni (...) powieść polska nie miałaby czytelników”.

„Wokulski obwinia poezję romantyczną” - dziwi się Chmielowski.

- „Takie deklamacje są właściwe w ustach młodzieniaszka-marzyciela (...) U takich ludzi, jak Wokulski, są one dziwacznym, melodramatycznym wy krzykiem”.

Skąd siła, świeżość, napięcie tego uczucia u czterdziestoparoletniego kupca? Wokulski pochodzi z pokolenia, którego młodości patronowała pieśń Mieczysława Romanowskiego - Baczyńskiego powstania styczniowego:

„Co tam marzyć o kochaniu
O bogdance, o róż rwaniu...
Szczęście, dola? później może...”

Nie było ni doli, ni szczęścia. Trwał tylko potężny romantyczny mit kobiety-niebianki.

„Teraz już wiem, przez kogo jestem tak zaczarowany! (...) Zmarnowaliście życie moje... Oto skutki waszych sentymentalnych poglądów na miłość” - woła Wokulski. Mickiewicz marzy o Maryli słowami Goethego, Wokulski o Izabeli słowami Mickiewicza. Gustaw w IV części „Dziadów” ciska książkę - „ogień i łzy Wertera", Wokulski ciska „Sonety do Laury”. „...Lecz je podniesie - ze czcią dla «spiżowego Litwina», który «o ludzkim sercu mówi jak człowiek do ludzi»”.

Ochorowicz żartobliwie wspomina lubelsko-gimnazjalne czasy, gdy „patria trzeźwa”, na której czele stał Głowacki, lekceważyła poetów jako rozkrzewiaczy sentymentalizmu i marzycielstwa...”.

„Rolety obstalowałem i płótno kupiłem (...) Portiery nie będzie, chcą zbyt drogo (...). Jutro mycie podłóg i zaprawianie. Boże, ulituj się nad grzesznikiem! (...) Rs 15 na część bielizny posłałem (...) A propos. Kiedy nasz ślub naprawdę? 13 czy 14?”. To fragment listu przedślubnego do narzeczonej Oktawii z Trembińskich. Żadnych tam romantycznych wzdychów. Poznali się, gdy on miał lat 18, ona 17.I od tej chwili - „należymy do siebie i basta”. Czekali na siebie lat dziesięć.

Miłość burzliwą i dramatyczną przeżyje Bolesław Prus dopiero w kilka lat po napisaniu „Lalki”. A jednak - krytycy współcześni utworowi są najzupełniej zgodni w twierdzeniu, że „Wokulski jest tą postacią, którą Prus kocha najbardziej ze wszystkich swoich bohaterów”. Krytycy po latach, jak Nałkowska, podkreślą nawet, że ta „solidarność autora z bohaterem jest niekiedy aż rewoltująca...”.

Czymże być musiała dla tych, którzy znali autora! „... i spotykam... Prusa. Idzie sobie bardzo wolno, laskę trzyma w obu rękach i patrzy zza okularów (...) Włosy siwiejące, futro rozpięte, wielkie kalosze zabłocone po literacku. Niepozorna taka kreaturka - a to Prus! (...)

Taki niezdara, podobny do Gogola, w popielatym surducinie, z dwiema parami okularów! Pisze tak cudowne rzeczy!"

To młody Żeromski, który nazywał Wokulskiego „abstrakcją”, jakby nie dostrzegając paraleli między tym „romantykiem pozytywizmu” a samym sobą - „romantykiem w kapeluszu pozytywisty”. Lecz słowa: „To są moi - ci, którzy leżą tam, na śmietniku!” Któż je mówi? Judym czy „wysoce bajeczny", w ocenie autora „Ludzi bezdomnych” - Wokulski?

Kim jest Izabela?


„Izabela jest to w gruncie bardzo miła i dobra panienka, zepsuta nieco dzięki swej atmosferze, obdarzona wykwintnym smakiem estetycznym i która lęka się nędzy tylko przez poczucie estetyczne".

Krytycy, tak dla Wokulskiego nielitościwi, wyraźnie bronią panny Izabeli. Srogi Chmielowski obwini ją tylko o „pewną mglistość fizjonomii duchowej”. Świętochowski wręcz zaatakuje Prusa w obronie „miłej panienki”:

„Kreśląc pierwsze rysy charakteru Izabeli, Prus był pod natchnieniem szczęśliwego pomysłu, chciał przedstawić istotę delikatną, przesłoniętą od świata obłokami swojej sfery (...) później (...) zmienił ją na bezduszną «lalkę», która szuleruje oczami i ustami...".

Młody Kazimierz Ehrenberg, student filozofii i literatury polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, później znany dziennikarz, powiada wręcz: „Jest to osoba nawet do pewnego stopnia rozumna i nie bez pewnych szlachetnych porywów, spaczona tylko nienormalnym, niezdrowym, egzotycznym wychowaniem...”.

Kobiety będą jednak nieprzejednane. Waleria Marrene, nazywając panną Łęcką „bardzo prawdziwą, a niesympatyczną” oświadczy krótko: .... trudno jej przebaczyć, iż zmarnowała takiego człowieka jak Wokulski...”.

„Nie można się dziwić, że ona go nie kocha - perswadował Antoni Lange - choć zdaje się czasem, że autor ma o to pretensję do swej bohaterki”.

Autor nie pozostawia żadnych wątpliwości co do swych intencji. „Panna Izabela jest fizjologicznie kobietą zimną, a w wyobraźni Mesaliną, która jeżeli nie fizycznie, to przynajmniej duchowo oddaje się każdemu mężczyźnie, który się jej podoba: wynalazcom, wodzom, skrzypkom i cyrkowym atletom. Dopóki miała majątek, uważa się za bóstwo; zbankrutowawszy, gotowa była sprzedać się każdemu, kto zapłaci...”.

Oktawia Głowacka indagowana przez dziennikarzy twierdziła stanowczo, że „Kobiet z arystokracji mój mąż nigdy nie znał osobiście...”.

A przecież - jak po latach napisze Boy - przedtem „nikt tak nie wyczuł i nie pokazał luksusowej kobiety w jej uroku czysto fizycznym, w magii jej zbytku i pokusy, w kaprysie jej pragnień, szeleście jedwabi, zapachu perfum i włosów” - jak niepozorny Bolesław Prus, nazywany „Dziaduniem”.

Dlaczego zapłakał?


Tu kontrowersji nie ma. Wszyscy nazywają go „najsympatyczniejszym”, „świetnie nakreślonym”, „najbardziej jednolitą postacią romansu”, nawet Świętochowski dowodzi, że pan Rzecki „tętnami swego serca przypomina ziemię”... Zgodni są też wszyscy w mniemaniu, że „pamiętnik starego subiekta pisany z humorem i dobrotliwością” - nosi te wszystkie cechy, które charakteryzują samego Prusa -....jest to obserwator życia maluczkich, z delikatnością kobiecą i męską trafnością sądu, gorycz łagodzący humorem a la Dickens, bez szarży dowcipny...”.

Tylko jedna jedyna osoba miała do Prusa „osobistą za Rzeckiego pretensję...”. Porucznik kampanii węgierskiej Zygmunt Miłkowski, bardziej znany jako Teodor Tomasz Jeż. „...tego nie rozumiem, jak się mógł spośród nas wziąć bałwochwalca idei napoleońskiej? Nie przyświecała już ona młodości naszej (...) Inna nam przewodniczyła gwiazda...".

I gdy obaj panowie spotkali się osobiście w Rapperswilu (zresztą u przyszłego autora „Popiołów”) - Jeż te zarzuty Prusowi powtórzył... Wieczory przegadali. Jeż wspominał Bema, Dembińskiego, Józefa Wysockiego. Bitwy, zwycięstwa i klęski. Prus „słuchał, słuchał, słuchał”. Żegnając się - „objął mnie i zapłakał. Dlaczego?”

Może „non omnis moriar”?


Swe zwycięstwo odniósł Prus-Wokulski po latach. Jak zwykle.

Stanisław Brzozowski pisał „o tragedii tej najbardziej posągowej postaci, jaką nowoczesna literatura polska stworzyła”. Boy-Żeleński nazwał Wokulskiego „Konradem, który około pięćdziesiątki stał się Gustawem (...).

To jest dosłownie pierwsza miłość z całym kwiatem jej wzruszeń, złudzeń, nawet niezręczności i naiwności. Ten wzgląd czyni »Lalkę« prawie unikatem i daje miarę samodzielności i odwagi artystycznej jej twórcy”.

Nałkowska scenę powrotu Wokulskiego nocą, po odejściu pociągu uwożącego Izabelę ze Starskim nazwała „...wstrząsającym siłą namiętności i męki miłosnej arcydziełem”. Maria Dąbrowska orzekła, iż „jest pierwszym w prozie polskiej «romansem» na wielką miarę, napisanym z siłą, pasją, ze zdumiewającym znawstwem psychologii uczuć, a przecież po stendhalowsku męsko, dyskretnie, oszczędnie, bez krzty sentymentalizmu (...). Że nie godzimy się na miłość Wokulskiego, że nas ona, budząc współczucie, zarazem irytuje, męczy i drażni, to tylko świadectwo niepapierowości tego nieszczęśliwego romansu”.

Jan Lechoń porównał Wokulskiego „łamiącego swą indywidualnością wszystkie ramy społeczne” - do bohaterów Conrada!

„... ten Wokulski, któremu jak Conradowi brakło powietrza w kraju, zdolny jak ludzie Conrada unieść najwspanialsze przeznaczenie i jak oni łamiący je u stóp kobiety - czyż to nie jest opowieść o jakimś bohaterze «Zwycięstwa » czy «Ocalenia» przez ironię zagnanym do warszawskich salonów?”.

Zrodził też kupiec galanteryjny z duszą romantyka potomstwo poetyckie (wiersze o „Lalce” zestawił w swej znakomitej antologii prof Henryk Markiewicz). Stefan Godlewski wędrując z cyklem sonetów „Śladami Wokulskiego” ulicami Warszawy precyzował miejsca akcji - „pod czarem prozy Prusa i nocy gwiaździstej”.

Gdy „w Londynie pod bombami” wracali poeci wspomnieniem do „miłej Warszawy Prusa”, w obozie koncentracyjnym umierała Henryka Łazowertówna, autorka wiersza „Wokulski”.

„Może non omni moriar! a może umarłem?
Może się jeszcze palę w ludzkich dusz iskierce?”

Barbara Wachowicz


Mąż i żona

Mąż i żona

Mąż i żona - Paul Newman i Joanne Woodward, para doskonałych aktorów, wzorowe hollywoodzkie małżeństwo, dwoje ludzi, których zbliżyła do siebie uprawiana przez nich sztuka. Na ekranach pojawili się niemal jednocześnie - ona w dwa lata po nim, a po dwóch dalszych latach zagrali razem w „Długim, gorącym lecie" (1958) i wtedy pobrali się. Wspólne filmy, wspólne sukcesy i po dziesięciu latach on, zafascynowany jej osobowością aktorską, zaczął reżyserować filmy z myślą o niej i z nią w głównych rolach. Z ekranów kinowych widzowie polscy znają jego późniejszy film - „Bezbronne nagietki". Teraz TV zapowiada emisję głośnego kiedyś reżyserskiego debiutu Newmana - RACHELO, RACHELO (Rachel, Rachel, 1968).

Newman, wychowanek nowojorskiego Actors Studio, kursów aktorskich prowadzonych przez Lee Strassberga i Elię Kazana, zasiadając na krześle reżyserskim nawiązał przede wszystkim do twórczości tego ostatniego. Kazan i kultywowany przez niego na ekranie dramaturg amerykański, Tennessee Williams, byli mistrzami Newmana aktora, teraz stali sie patronami Newmana reżysera. Od Kazana przejął Newman realistyczną metodę psychologicznego i socjologicznego analizowania ukazywanych środowisk, od Williamsa - główną ideę jego twórczości: problem walki z samotnością człowieka. Williams widzi otaczający go świat jako teren walki, wzajemnego wyniszczania się ludzi w nieustannych próbach przełamywania barier psychologicznych i społecznych w celu dotarcia do siebie, nawiązania kontaktu. Efektem zetknięć bohaterów Williamsa z innymi osobami jest zawsze klęska (Newman kreował m.in. taką postać w „Słodkim ptaku młodości", w adaptacji ekranowej Richarda Brooksa). Na drodze do realizacji ich pragnień i dążeń stoją inni ludzie, nieubłagany czas lub ich własna natura. Podobnych zawodów doznają bohaterki filmów Newmana (są to zwykle kobiety). Nie są może tak słabe jak nieudacznicy Williamsa, bronią się dłużej i bardziej desperacko, ale nawet tam, gdzie - jak w „Racheli" - sprawa nie zostaje zamknięta, trudno uwierzyć w powodzenie ich rozpaczliwych zabiegów.

„Rachelo, Rachelo" to zaczerpnięta z powieści Margaret Laurence historia 35-letniej nauczycielki z małego miasteczka Nowej Anglii, czyli wzorcowej amerykańskiej prowincji. Rachela tkwi w staropanieństwie skrępowana opieką nad egoistyczną i wymagającą matką. Wegetują w środowisku pozornie życzliwym, przestrzegającym konwenansów dobrego sąsiedztwa, ale marazm tego życia skłania Rachelę do szukania nowych wrażeń i wartości. Rozczarowana do przyjaciółki wyżywającej się w religijnej ekstazie, a jednocześnie przejawiającej skłonności lesbijskie, a także do byłego kolegi szkolnego, kłamliwego uwodziciela, któremu przez pewien czas ufa, ale który rzuca ją, Rachela postanawia zacząć życie od nowa, byle gdzie indziej. Zabiera niechętną matkę i wyjeżdża.

Jak trafnie zauważył jeden z angielskich krytyków, bohaterka Newmana porzuca miasteczko na wzór trojańskiego wodza Eneasza, uchodzącego spośród ruin miasta ze swym starym ojcem i wizerunkami bogów na grzbiecie. Właśnie tę mitologiczną postać uznał za najwierniejszy portret człowieka Andre Gide, który na krótko przed śmiercią oświadczył, iż przestał wierzyć w możliwość pełnego wyzwolenia się istoty ludzkiej od przeszłości. Newman wydaje się podzielać to przekonanie francuskiego pisarza.

Ale głównym bodźcem do podjęcia reżyserii była dla niego - jak sam oświadczył - Joanne Woodward: ...Ma w sobie jakąś magiczną siłę, którą ja osobiście odczuwam bardzo konkretnie, tak silnie, że wydaje mi się, iż mógłbym ją dotknąć palcem. I gdzie indziej: - Kobiety fascynują mnie. Uważam je wszystkie za istoty tajemnicze. Zarówno Rachel... jak i Beatrice z „Nagietek” należą właśnie do tego gatunku. Poza tym lubię pracować z Joanne. Jest wspaniałą, pełną intuicji, doświadczoną aktorką i kiedy robię z nią film, a ona wysuwa jakąś sugestię albo poprawkę - słucham jej. Nie dlatego, że jest moją żoną, a ja mężem pantoflarzem, ale dlatego, że wie, co mówi.

Joanne Woodward, jeden ze „świętych potworów" amerykańskiego aktorstwa, doskonale wczuwa się w gorzki intymizm utworów reżyserowanych przez Paula. Jej zdolność do kreowania postaci nieustępliwych, a jednocześnie odsłoniętych na ciosy sprawia, że bohaterki jej, jeśli nawet nie wzruszają, budzą współczucie widowni.

Udostępnienie polskim telewidzom znakomitego debiutu reżyserskiego Newmana jest kolejną wielką zasługą Redakcji Programu Filmowego TV w jej akcji wypełniania najbardziej jaskrawych luk repertuaru kinowego.

Leszek Armatys



Magazyn FILM: 46/1978 (1562) Przeczytaj artykuł z tej strony