Warszawa i jej prezydent

Warszawa i jej prezydent

...GDZIEKOLWIEK JESTEŚ, PANIE PREZYDENCIE... Reżyseria: Andrzej Trzos-Rastawiecki. Wykonawcy: Tadeusz Łomnicki, Jacek Recknitz, Henryk Czyż, Józef Konieczny i inni. Polska, 1978.

„Działalność Stefana Starzyńskiego we wrześniu 1939 roku to temat czekający na osobną monografię” - pisał już 20 lat temu płk Marian Porwit, jeden z dowódców załogi miasta, w swojej książce „Obrona Warszawy”. Ktokolwiek zresztą porusza temat stolicy w pamiętnym wrześniu - nie może pominąć tej postaci, która już wówczas stała się symbolem oporu. Ale sama postać, podobnie jak obrona miasta, obecnie dla przygniatającej większości Polaków jest całkowicie historyczna. Sądzę, że świadomość tego stanu rzeczy dyktowała poczynania autorów filmu.

„...gdziekolwiek jesteś, Panie Prezydencie...” to kino rygorystycznie paradokumentalne, którego siłą jest rzeczowość, skrajna dyscyplina, asceza formy i nieodparta rzetelność faktów.

Pozornie jest to działanie racjonalizujące, antymitologiczne. Pozornie, bo każdy, kto obejrzy film Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego odniesie osobliwe wrażenie, że mglisty cień jego dotychczasowych wyobrażeń o warszawskim wrześniu zyskał krew i ciało. Tak było - powiadają autorzy - oto dokumenty, autentyczne zdjęcia, autentyczne słowa. Ale jednocześnie nie jest to ilustracja historii, ten film przeniknięty jest emocją nie mniej niż zmyślone dramaty - i ta emocja udziela się widzom, pozwala oglądać bez chwili znużenia rzecz bez akcji, bez konfliktu, bez antagonistów; film, w którym mityczny bohater zajmuje się samą prozą, pomocą dla uciekinierów, szpitalami, żywnością, gaszeniem pożarów, łopatami i beczkowozami - a mimo to nie przestaje być bohaterem heroicznym.

Twórcy bez reszty zaufali rzeczywistości. Miasto było oblężone, ostrzeliwane, bombardowane, atakowane i wreszcie z furią niszczone. Połowa rozmyślnie czarno-białego filmu to często wręcz mistrzowska kombinacja zdjęć dokumentalnych z inscenizacją. Wycinki z przedwojennych kronik (jest nawet wejście do sklepu Pakulskich!), bezcenne zdjęcia Juliena Bryana, który zresztą występuje w filmie (aktor Jacek Recknitz) jako anonimowy dziennikarz amerykański, oraz znane na ogół materiały niemieckie dzięki idealnemu zgraniu z nimi znakomitych zdjęć Zygmunta Samosiuka zostały jakby pomnożone i oto walcząca Warszawa wypełnia ekran.

Ale nigdy nie jest to mechaniczny ciąg ilustracji. To skomponowany dramat miasta; od syren alarmowych aż po pierwsze w tej wojnie dywanowe bombardowanie 25 września, od scenek bardzo warszawskich aż po znane, wstrząsające, autentyczne zdjęcie dziewczynki rozpaczającej nad zabitą matką umieszczone tam, gdzie być powinno - w kulminacyjnym punkcie dzieła. Migawkowe wstawki z kampanii wrześniowej dramatycznie informują o rozwoju sytuacji, ale np. ujęcie z nurkującego bombowca jest zwolnione, uporczywie długie: to już nie dokumentalista, lecz artysta wie, że nurkujący Stukas jest dla września tak samo symboliczny, jak pamiętna piękna pogoda. Dokument jest więc w „...gdziekolwiek jesteś...” przede wszystkim tworzywem artystycznym, a dopiero potem materiałem poznawczym.

W tej maksymalnie przekonującej scenerii zbiorowego dramatu prozaiczne zajęcia Starzyńskiego stają się godne bohatera heroicznego, a legenda jego działalności zyskuje codzienną wiarygodność, choć może różni się od potocznych wyobrażeń.

Natomiast sama postać nastręczała wielkie trudności: Stefan Starzyński nie miał w okresie września żadnego życia osobistego; nie zostawił też pamiętników, nie zwierzał się, prawie nie ma już ludzi, którzy go znali. Są dokumenty i czyny - ale ich motywacja często jest niejasna. Pozostaje zatem to, co oczywiste: patriotyzm i niezłomność.

Tadeusz Łomnicki zagrał człowieka skupionego, w którym tkwi siła charakteru nieefektowna, ale niezmożona. Prawdziwy Starzyński był wybuchowy, ale nie w tym rzecz, lecz w tym, że bohater, jedyna postać filmu - wszystkie inne są epizodyczne - w tej interpretacji jakby nazbyt ukrywa swą osobowość. Trzeba jednak wiedzieć, że tylko wybitny aktor w ogóle mógł podołać tej bardzo trudnej roli, której brak tradycyjnie pojmowanej atrakcyjności. Tadeusz Łomnicki może odjął postaci Starzyńskiego wyrazistość, ale przecież jest to niezwykły bohater, jakby idealne przeciwieństwo Kmicica. Niejasność motywów, zaznaczonych tylko hipotetycznie (tu wskazana jest specjalna uwaga), potrafił jednak Łomnicki uczynić też swoją bronią: Starzyński jest nieefektowny, ale intrygujący, niekiedy nawet tajemniczy. Rzadka postać w naszym kinie, choć i kontrowersyjna, bo jej nieokreśloność wynika, być może, z braku jasnej koncepcji lub nadmiernej obawy przed przypisaniem Starzyńskiemu czegokolwiek dowolnego.

Legendę Starzyńskiego umocniły przede wszystkim jego dramatyczne przemówienia radiowe. Cytat jednego z nich posłużył za niefortunny, niestety, tytuł filmu. Myli się on nie tylko ze „Śmiercią prezydenta”, ale w dodatku dotyczy nie prezydenta Starzyńskiego (którego miejsce i okoliczności śmierci w 1943 roku są nieznane), a Mościckiego, nie odgrywającego w filmie żadnej roli.

Występuje sporo postaci historycznych (generałowie, politycy); rozpoznanie ich jest trudne, ale też właściwie zbędne, bo ważne są tylko siły, które reprezentują.

Doskonałe są scenki obyczajowe (kuchnia, migawka z jeńcami) i uboczne mini-wątki (harcerka na dworcu), którym zawsze nadaje się charakter kronikalnego autentyku.

„...gdziekolwiek jesteś, Panie Prezydencie...” jest pierwszym filmem naprawdę godnym epopei Warszawy września. Nie ma w nim batalistyki, bo Starzyński nie walczył bezpośrednio - zresztą sama bitwa o miasto i oblężenie to temat na inny film, na który jeszcze czekamy. Ale jest najważniejsze: dramatyczny i heroiczny w swym zgrzebnym autentyzmie obraz miasta nieujarzmionego, jego ludności, jego woli walki, jego nie kwestionowanego przywódcy - przekazany w sposób oryginalny, bo „...gdziekolwiek jesteś, Panie Prezydencie...” nie powiela w konwencji paradokumentalnej żadnych wzorów.

W ostatniej odezwie, już po kapitulacji, Stefan Starzyński stwierdził: „W związku ze zniszczeniem miasta i warunkami bytu ludności wzmagają się zadania (...) jako prezydenta miasta”. Być może również dlatego został z miastem na dole i niedolę, nie zszedł do podziemia, nie odleciał ostatnim samolotem, pracował jeszcze miesiąc, najcięższy miesiąc po oblężeniu, dopóki nie zabrało go gestapo.

Cezary Wiśniewski



W cudzym płaszczu

W cudzym płaszczu

Biały, wymięty prochowiec uczynił sławnym porucznika Columbo i może dlatego Peter Falk nie chce rozstać się z płaszczem detektywa, tym razem na dużym ekranie. Czy wybrał właściwie? Zdania są podzielone. Jako porucznik Columbo potrafił umiejętnie wykorzystać swoją vis comica, nie popadając jednak w groteskę. W filmach kinowych jest przede wszystkim aktorem komediowym, parodiującym świadomie stereotyp Humphreya Bogarta. Takiego Petera Falka widzowie polscy widzieli w filmie „Zabity na śmierć". Formuła nie wszystkim się podobała, ale aktor zdecydował się powtórzyć ją raz jeszcze w filmie „Tani detektyw" (The Cheap Detective). Scenariusz napisał znowu Neil Simon, dramaturg, którego siłą jest przede wszystkim parodystyczny dialog. Odnosi się wrażenie, że oglądał wszystkie filmy z gatunku „czarnego kryminału" jakie kiedykolwiek powstały i potrafi dziś żonglować do woli jego schematami. Jeśli kto lubi zabawę w pastisz, ubawi się oglądając perypetie Lou Peckinpaugha w San Francisco roku 1939; niektórzy krytycy twierdzą, że Simon nie napisał dotychczas dowcipniejszego tekstu.

Ale jest to zabawa dla kinomanów. Akcja toczy się o „7 tysięcy mil od Casablanki". Wiadomo - chodzi o sławny niegdyś przebój „Casablanca” z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman. Lou (Peter Falk) jest pechowym detektywem zaplątanym w dwie sprawy: kradzież diamentowych jaj i ucieczkę francuskiego emigranta DuCharda (Fernando Lamas), którego papiery znajdują się w ręku hitlerowskiego pułkownika (Nicol Williamson). Oczywiście, wszystko koncentruje się w barze, gdzie żona DuCharda imieniem Marlene (Louise Fletcher) rozpoznaje w detektywie swego dawnego amanta. Lada moment pianista zagra „ich” melodię...

Oprócz „Casablanki” znawca rozpozna motywy i postacie z innych filmów, wspominanych dziś z nostalgią. Reżyser Robert Moore zgromadził aktorski zespół złożony bodaj z najciekawszych dziś komediowych indywidualności amerykańskiego kina. Jest tu więc znakomita Eileen Brenan w roli kabaretowej piosenkarki, James Coco jako właściciel baru, Sid Ceasar i Ann-Margret, Marsha Mason i Stockard Channing, wreszcie Madeline Kahn brawurowo grająca „femme fatale”. Ale ten zespół jest siłą i słabością filmu. Za wiele dobrego: talenty marnują się w epizodach, chociaż reżyser ma ucho do dialogu i pozwala właściwie zabrzmieć każdej kwestii. Udało się też stworzyć atmosferę przypominającą do złudzenia tamte stare filmy.

Parodia nie zabija fascynacji - zaleta, którą trzeba docenić. Parodia zrobiona ze smakiem. Wielbiciele Petera Falka z pewnym niepokojem obserwują jednak jego poczynania na dużym ekranie. Kiedy zaproponuje coś oryginalnego?

Leila Sorell  



Bob Dylan

Bob Dylan

Piosenkarz Bob Dylan zrealizował film „Renaldo i Clara".

Bob Dylan to pseudonim, prawdziwe nazwisko brzmi Robert Zimmermann. Urodził się w roku 1941 w Duluth, w stanie Minnesota. Gdzieś od dwunastego roku życia bierze się za gitarę, organizuje szkolne zespoły. W roku 1959 zapisuje się na uniwersytet, ale jest studentem tylko przez dwa semestry. Udaje się do Greenwich Village, tego Greenwich Village, które tak pięknie sfilmował Paul Mazursky.

Pierwszy album płytowy pt. „Bob Dylan" nagrał w roku 1962. Sukces. I jeszcze dwie płyty - „Mixed Up" i „Corinna, Corinna". Bez sukcesu.

Następne trzy albumy: „The Freewheelin' Bob Dylan" (z programową piosenką „Masters Of War"), „The Times They Are Changing" i „Another Side Of Bob Dylan" były muzycznym wyrazem epoki kontestacji i zwątpień, melancholii i nadziei. Wiele piosenek to tzw. protest songs.

Od roku 1965 zmienia się jego styl. Coraz bardziej odchodzi od folksongów, indywidualizuje swój repertuar. Pierwsze występy zagraniczne w Londynie. Powodzenie. Powstaje o nim film „Nie oglądaj się wstecz" (Don't Look Back).

Siódmy album Dylana „Blonde On Blonde" wyszedł w roku 1966, a ósmy - „John Wesley Harding" - w roku 1968. Dwuletnia przerwa; oficjalne wyjaśnienie: Bob Dylan uległ poważnemu wypadkowi drogowemu. Prawdziwa przyczyna była inna, bardziej osobista i dramatyczna.

Do roku 1976 nagrał 19 albumów, ostatnie z nich to „Blood On The Tracks", „The BasementTapes", „Desire" i „Hard Rain". Oprócz tego single i partycypacje w albumach zbiorowych. W tym roku odbywa tournée po Europie, występuje w Paryżu i Londynie.

Należy do najpopularniejszych piosenkarzy świata. Mówi o nim Christian Lebrun, redaktor naczelny „Rock Best": „Tak czy inaczej Bob Dylan nie rozdzielał nigdy poezji od muzyki". I jeszcze słowa Patricka Eudeline'a, autora manifestu muzycznego: „Interesuje mnie tylko Bob Dylan z początków lat sześćdziesiątych... Wszystkie jego wielkie utwory to po prostu trzy akordy, ten »song-book« dylanowskiej gitary".

Rok 1978 jest filmowym rokiem Boba Dylana. W „Powrocie do domu" (Coming Home) Hala Ashby'ego śpiewa zza kadru piosenkę „Just Like A Woman", która koresponduje z przeżyciami Jane Fondy, grającej żonę oficera US Army, uczestnika wojny wietnamskiej. W olśniewającym wirtuozerią filmie „Ostatni walc" (Last Waltz) Martina Scorsese'a występuje w pożegnalnym koncercie zespołu The Band i śpiewa „Baby Let Me Follow You Down". Wreszcie własny film - „Renaldo i Clara".

Osobliwy film. Trwa prawie cztery godziny, składa się z dwóch części. Dokumentacja występów Boba Dylana i zaprzyjaźnionych wykonawców, to znów fabularyzowana impresja.

Dla miłośników muzyki film pasjonujący, dla innych - kuriozalny. Zdjęcia robiło czterech operatorów. Niektóre sceny są inscenizowane przez Dylana, inne puszczone na żywioł, na łaskę kamerzystów. Projekcja materiałów wyjściowych (bez dubli!) zajmuje sto godzin.

Słyszymy i oglądamy 47 piosenek, w tym 22 śpiewane przez Dylana. Są także dawniejsze powtórzenia, na przykład z „Kabaretu", i aranżacje muzyki klasycznej, sonaty Księżycowej Beethovena i Walca opus 69 nr 2 Chopina.

Ten rodzaj filmów paraliżuje większość profesjonalnych krytyków kina; nie ma w nim „sztuki", „dramaturgii", „reguł". Niby prawda. Ale oddajmy głos Dylanowi: „Zrealizowałem film dla pewnej grupy ludzi i dla siebie, to wszystko... Każda scena ma uzasadnienie, choć nie ma logiki... Film mówi o identyfikacji. O mojej wewnętrznej alienacji, którą uzewnętrzniam. I o integracji. O tym, że powinniśmy być wierni podświadomości, nadświadomości, współświadomości, czyli sumieniu. Taka integracja jest sprawą uczciwości".

„Renaldo i Clara" jest filmem o Bobie Dylanie i jego muzyce. „Renaldo i Clara" jest filmem, do którego Bob Dylan napisał scenariusz, który reżyserował i montował. Jest w tym wszystkim jakaś megalomania, która - z zachowaniem proporcji - każe myśleć o pamiętnikach de Gaulle'a i Churchilla, o tym wyeksponowanym „ja".

Nie znam jednak żadnego innego filmu, który byłby tak autorski i osobisty. Filmowo-muzyczny notatnik, kamera-pióro i gitara. Amatorskość, zapewne; pewien ekshibicjonizm, zapewne. Ale lekkość, naturalność i swoboda zapisu, nieliczenie się z regułami sprawiają, że piosenkarz Bob Dylan odryglował drzwi nowego gatunku - pamiętnika filmowego.

Jeden z ciekawszych dokumentów epoki. Pop-kultury. Także tych treści, które przenosi tylko muzyka. 

Aleksander Ledóchowski




Magazyn FILM: 39/1978 (1555) Przeczytaj artykuł z tej strony