Po debiucie. Rozmowa z reżyserem filmu „Powrót", Filipem Bajonem

Po debiucie. Rozmowa z reżyserem filmu „Powrót", Filipem Bajonem

• Znamy Cię jako filmowca, ale przecież byłeś i jesteś pisarzem. Czy mógłbyś objaśnić powody, dla których pióro wymieniłeś na kamerę? W Twoim pokoleniu jest już kilku pisarzy, którzy przesiedli się na reżyserski stołek.
- To chyba sprawa szalenie indywidualna. Wychodząc tutaj rzuciłem okiem na kawałek wywiadu z Marquezem w „Kulturze” - a tak właśnie przeważnie czytam, dużo i po łebkach - gdzie on mówi, że literatura to delirium. Ja pisząc, niestety, nie osiągałem owych stanów delirycznych. Nie udawało mi się to nigdy. Natomiast kiedy zaczynam robić film, udziela mi się specyficzny nastrój, nieporównywalny z żadnym innym nastrojem. W literaturze nie istnieje jedność mnie i tworzywa literackiego. Działa tu raczej efekt obcości, co na swój sposób może być także fascynujące. Kiedy robię film, kiedy wchodzę na plan, pojawia się moment identyfikacji. Dotąd nie zacznę sceny, dokąd nie zacznę identyfikować się z jej nastrojem. Muszę to czuć w sobie. Tworzywo filmowe jest bardziej plastyczne w moich rękach aniżeli tworzywo literackie...

• Potocznie uważa się - a jest to także stanowisko na przykład Karola Irzykowskiego - że to właśnie literatura stwarza pisarzowi szansę bezgranicznej swobody, boć terenem, na którym się porusza, jest nie skrępowana oporami materii czysta wyobraźnia.
- To znowu sprawa indywidualna, zatrącająca o psychologię tworzenia. Literatura, która mnie fascynuje, jest literaturą, której nie umiałbym zrobić. Nie potrafiłbym jej napisać. Nie potrafiłbym napisać Hessego. On mnie fascynuje i to są moje problemy. Natomiast wydaje mi się, że mógłbym pokazać Hessego, ale w zupełnie inny sposób. To nie byłoby przenoszenie na ekran akcji i faktografii, tylko stworzenie filmowego ekwiwalentu dla prezentowanych tam sytuacji psychologicznych, nastrojów. Jestem nastrojowcem. Piszę, ale nie jestem w stanie stworzyć prozy fabularnej.

• Przecież napisałeś książkę zatytułowaną „Serial pod tytułem".
- Faktycznie napisałem serial telewizyjny dla książki, a nie dla telewizji. Ale po prostu napisałem go wtedy, kiedy nie mogłem robić filmów. Ja nie mam do literatury takiego stosunku, jak do kochanki, która mnie odepchnęła. Chociaż z drugiej strony, nie będę ukrywał, że autentycznie zazdroszczę moim kolegom, którzy piszą i dobrze to robią.

• Z tego wynika, że nie zapisałbyś się pod sztandary scenarzystów, którzy swego czasu upomnieli się o prawa i splendory niesłusznie - ich zdaniem - łączone tylko z nazwiskami reżyserów.

- Chyba nie. Bo nie interesuje mnie scenariopisarstwo jako takie. Podobnie jak nigdy nie chciałbym robić filmu według cudzego scenariusza. Nie jestem w stanie wciągnąć się psychicznie w nie swoje problemy, sprawy, stany. Ja jeszcze przed przystąpieniem do realizacji muszę widzieć swój film. Muszę się położyć na tapczanie, zgasić światło i pod powiekami wyświetlić sobie cały film, od początku do końca. Jeśli jakaś scena jest problematyczna, nieostra, zatrzymuję film i staram się coś tam w niej ulepszyć, poprawić. Tak też powstają dialogi. Ostateczny kształt nadaję im już na planie. Realizacja filmu składa się z wielu etapów. Jest z nią trochę jak z miłością. Najpierw jest zafascynowanie, później zaciekawienie, oczarowanie, fetyszyzacja, idealizowanie, potem wiadomo. Kiedy kończę zdfęcia, natychmiast wpadam w dołek psychiczny. Następuje jakiś moment depresji, niewiary, niechęci. Kończy się ta najwspanialsza zabawa.

• Skoro mówimy tyle o pisaniu dla filmu i robieniu filmu - który pogląd na szkołę polską wydaje Ci się prawdziwszy: ten który sugeruje, że była ta szkoła dziełem scenarzystów, czy ten, który zakłada bezwzględną supremację reżyserów?
- Uważam, że szkołę polską stworzyli Wajda i Munk, a nie Stawiński. To była sprawa temperatury emocjonalnej obu tych panów, ich sposobu widzenia świata. To nie zależało od autora scenariusza. Tworzywo filmowe jest nie tylko plastyczne, ono wyjątkowo łatwo odwzorowuje osobowość reżysera. Przez temat przeziera jednostkowa, reżyserska wizja świata. To tworzenie pewnych skrótów typu symbolicznego, za którymi stoi reżyser, jego sposób myślenia, rozumowania, często nie do wymyślenia przy biurku, rodzące się na planie, zaimprowizowane, przypadkowe. Wracając zaś do pytania. Nie można mówić, że szkołę polską stworzyli scenarzyści, bo gdyby to była prawda, to powinni byli później - kiedy sami zaczęli kręcić - stworzyć kongenialne filmy. A takie się, niestety, nie pojawiły.

• Pozostańmy jeszcze chwilę przy szkole polskiej. Czy interesuje Cię typ problematyki wtedy zainicjowany, problem polskiego losu? Czy te tematy są nadal aktualne, otwarte?
- Krótko. Jeśli sprawę losu Polaka będziemy rozumieli jako sytuację uwikłania człowieka w historię i niemożność wyjścia z tego uwikłania, jeśli będzie to sprawa skazania na historię, to bezwzględnie cała ta tematyka okazuje się aktualna i otwarta. Wszystko zależy tylko od stopnia ogólności, na którym tę problematykę chce się eksplikować. Szkoła polska zaproponowała określoną perspektywę widzenia ludzkiego losu, ale ani to jedyna możliwość, ani - sądzę - nie najważniejsza.

• Chyba Twoją wizytówką uczestnictwa w tych regionach problemowych może być film „Rekord świata", dzieje zmiennych losów rekordzisty świata w pływaniu, który był i fetowany, i pogardzany, zaznał właściwie wszystkiego.
- Historię możemy rozumieć rozmaicie - jako irracjonalną siłę, także jako grę logicznych i przejrzystych sił sprawczych. To zależy od wrażliwości, od punktu widzenia, miejsca, z którego się patrzy. Mego bohatera życie srogo doświadczyło. Znalazł się w sytuacji bez wyjścia, manipulowany i determinowany z zewnątrz, bez możliwości jakiejś sensownej, samodzielnej korekty. Mnie w tej biografii zafascynowała ostra, dramatyczna i wyrazista jednocześnie sytuacja egzystencjalnych wyborów, do których zmusiło go życie. Jest to problem ludzkiej godności. Jak ty, człowieku, zachowujesz się w sytuacji krańcowej, na ile zachowasz wierność samemu sobie, czy umiesz ocalić swoją indywidualność, czy twoje słabości będą twoimi zwycięstwami. Jest to cała studnia problemów ważnych i pilnych, bo dotyczących każdej ludzkiej egzystencji. A kwestie uwikłania w historię widzę fatalistycznie.

• Czy to oznacza, że bliższa Ci jest wizja człowieka zdeterminowanego z zewnątrz i opis jego sytuacji w zastanej i niezależnej od niego rzeczywistości?
- Dramaturgicznie jest to na pewno ciekawsze.

• A czy nie jest to zbyt jednostronny sposób widzenia? Gdzież miejsce na ludzką aktywność?
- Ja widzę aktywność poprzez zmieniające się konwencje.

• Więc wizja człowieka, który dopasowuje coraz to nowe maski, aby udatnie mieścić się w zastanych układach. A gdzie miejsce dla człowieka, który by chciał kształtować tę rzeczywistość, a nie tylko być przez nią kształtowany? Miejsce dla marzeń, optymizmu...
- Ja chyba po prostu nie wierzę w marzenia. Chociaż prywatnie lubię pomarzyć, nie umiałbym tego przedstawić. Nie umiem mówić rzeczy wprost. Szukam dla nich perspektywy, dystansu. A jeśli udaje mi się spojrzeć ironicznie, to jestem szczęśliwy.

• Czy to oznacza, że generalnie w sztuce nie da się pomyśleć postawa aktywnego uczestnictwa w życiu?
- Jest to sytuacja do pomyślenia. Ale jeśli o mnie chodzi, musiałbym zmienić optykę, punkt wyjścia musiałby być inny.

• Patrząc choćby na filmy o problemach młodego pokolenia, zrealizowane u nas w ciągu ostatnich siedmiu, ośmiu lat, można dostrzec symptomatyczną, ewolucję bohatera. Od doskonale plastycznego moralnie bohatera „Trzeba zabić tę miłość”, który wchodząc w świat dorosłych zeszmacał się totalnie i natychmiast - po bohaterów Zanussiego czy chłopca ze „Zdjęć próbnych", którzy zachowują swoją godność, bronią swych racji, mają ideały i nie chcą się dać zepchnąć do roli przedmiotu, który' się ustawia i przestawia.
- Chyba rzeczywiście taki trend istnieje i wypada się tylko cieszyć z tego powodu. Faktycznie w większości filmów o tej problematyce widać wyraźnie zarysowaną perspektywę moralną. Nie sądzę, aby reżyserzy już dawniej nie wiedzieli tego, tyle że dziś nauczyli się pokazywać te sytuacje uwikłania młodego człowieka w zastane struktury. Zaś sprawa moralnych wyborów, których dokonują bohaterowie, jest właściwie inną nazwą dla tego, co określiłem jako posługi wanie.się konwencjami. Ten moralny wybór pojawia się właśnie w trakcie przymierzania owych konwencji, wybierania masek oraz motywowania tych wyborów. Słowa „konwencja” nie traktuję pejoratywnie. Chodzi o pewne sposoby bycia, działania, poruszania się wśród ludzi.

• Skoro złamaliśmy szyfr terminologiczny, na zakończenie dokonam kolejnego nadużycia i stwierdzę, że postawa ironisty patrzącego z dystansu, jaką przyjmuje Filip Bajon, wcale nie eliminuje z jego filmów sekwencji pełnych ludzkiego ciepła, emocjonalnych, chwytających za serce prawdą pokazywanych dramatów i konfliktów. Tak było w filmie „Powrót", tak jest w filmie „Rekord świata”. Czy zgodzi się mój rozmówca z tezą, że Filip Bajon bywa nawet sentymentalny w swych filmach, choć się pewnie do tego nigdy nie przyzna?
- Przecież ci powiedziałem, że najlepszym sejsmografem jest taśma filmowa. Notuje niebywałe czasem drgnienia.

Rozmawiał: Czesław Dondziłło


Wizerunek Garbo

Wizerunek Garbo

Pierwsza informacja o tej książce ukazała się u nas we wrześniu ubiegłego roku: „Jak podaje «The Sunday Times», Greta Garbo, której życie prywatne od chwili wycofania się z ekranu w 1941 roku otacza tajemnica, autoryzowała biografię pióra Antoniego Gronowicza, swego przyjaciela i towarzysza w ciągu trzydziestu pięciu lat. Prawa publikacji zakupiła za wysoką sumę firma Simon and Schuster, z jednym wszakże zastrzeżeniem: książka ukaże się po śmierci aktorki. Dziennik przypomina, że Greta Garbo kończy 72 lata i «cieszy się znakomitym zdrowiem».

W czerwcu tego roku dotarła do nas inna wiadomość: „Greta Garbo nie zaakceptowała projektu Antoniego Gronowicza i przerwała barierę milczenia, aby wystąpić z dementi składającym się z 87 słów. Zaprzeczyła, jakoby kiedykolwiek poznała pana Gronowicza. Francuska firma wydawnicza «Les Editions du Seuil», która zakupiła już prawa publikacji, odstąpiła od kontraktu".

Wkrótce potem otrzymaliśmy lapidarny list: „Szanowny PanieRedaktorze! Pańska notatka o Garbo i mojej książce jest mylna. Serdeczne pozdrowienia - Antoni Gronowicz". Adres zwrotny: Jadwisin nad Zalewem Zegrzyńskim...

★ ★ ★


Wita nas wysoki starszy pan w okularach. Mówi polszczyzną po lwowsku śpiewną, choć pobrzmiewa w niej twardy akcent amerykański. Nic dziwnego: wyjechał w roku 1938 i dopiero po wojnie kilkakrotnie spędził w kraju krótkie wakacje.

Na stole talerz z czereśniami, za oknem piękny widok na Zalew Zegrzyński. Wakacyjna cisza.

- Dla mnie ta rzecz z Garbo jest już zamknięta. Książka została złożona, ja pracuję nad czwartą z kolei...

Pan Gronowicz wyciąga z tekturowej teczki plik fotokopii. Duży tytuł: „Autor dramatyczny przeciwko bombie N". Informacja, że „New York Times" odmówił opublikowania protestacyjnego listu pisarza. Wycinek z „People's Herald": „Mr Gronowicz jest postępowym pisarzem amerykańskim". Informacja, że kończy sztukę „Rocos" na temat bomby neutronowej.

Sztuka jest już gotowa, oglądamy egzemplarz polskiego tłumaczenia dokonanego przez autora. Rocos to dziwna rasa sztucznie wyhodowanych ptaków. W spisie osób łatwe do rozszyfrowania nazwiska znanych przemysłowców i polityków. Krótkie charakterystyki: „Prezydent - zęby wystarczą". Obrazy szokujące: erotyzm, brutalność, farsa i dramat. Rocos mają rzygać ładunkiem neutronowym na świat. Może tak należy pisać, aby wstrząsnąć obojętnymi?

- Chciałbym przedstawić Pana czytelnikom...

Nowe fotokopie: „Gronowicz Antoni, poeta, powieściopisarz, dramaturg, którego książki i sztuki tłumaczone są na 17 języków". Lista publikacji, wśród nich tytuły związane z Polską: „Bolek" z 1942 roku („Życie chłopskie opisane zostało z ciepłem i poezją"), „Chopin", „Polskie refleksje" ...Jest też „Modejska", czyli Modrzejewska.

- To wyszło w 1956 roku. Książka zadedykowana Garbo. Przeczytała manuskrypt i powiedziała: robimy film... To wszystko jest udokumentowane, widzi pan...

Znowu wycinek: „Greta Garbo wystąpi jesienią w sztuce opartej na książce Antoniego Gronowicza «Modejska, jej życie i miłość»". Obok zamazane zdjęcia autora i gwiazdy.

- Napisałem dla niej sztukę, bo powiedziała: jak możemy robić film, skoro nie mam sztuki... Mieliśmy nawet producenta. Nic z tego nie wyszło, ale nic nie wyszło też z wszystkich innych jej projektów...

- Jak poznał Pan Garbo?

- Towarzysko. W lecie 1938 roku. A w Ameryce znalazłem się 1 września 1938.

Kolega pstryka aparatem. Za oknem słońce przebiło się przez chmury.

- Mógłby Pan powiedzieć coś więcej na temat tego spotkania?

- Było przypadkowe. Zaczęło się, że tak powiem, od spraw intymnych. Nie chciałbym o tym mówić...

Zaraz jednak dodaje: - Ale to jest w książce, jako pierwszy rozdział.

Przegryzamy czereśniami. I zastanawiamy się, jak najlepiej przetłumaczyć tytuł „The Image of Garbo”. Chyba - „Wizerunek Garbo”.

- Bo ja lubię tytuły, dobre tytuły. Napisałem po angielsku zbiór wierszy, nazywa się „Cicha zemsta słów”. Dobry, prawda? Teraz Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza wydaje wybór moich polskich wierszy z czterech czy pięciu tomików. „Prosto w oczy” - tytuł mojego pierwszego, z 1935 roku... W księgarniach będzie we wrześniu.

Zwracam uwagę na notatkę o książce „Pomarańcza pełna snów”, bo zapowiada przedmowę Grety Garbo.

- Tak. Miała sny o pomarańczach. Czasami ludzie dochodzą do takiego stanu, że nie odróżniają fikcji od rzeczywistości. Taki sen, że pomarańczę obiera ze skórki i pojawiają się różne postacie... Surrealistyczny. Zapisałem to, spodobało jej się, a wydawca powiedział: dajmy to jako przedmowę... Napisałem potem sztukę, „Greta”.

Okazuje się, że nic wspólnego z życiem Garbo. To sztuka o kobiecie, która nazywa się Greta Galingala - „cierpki korzeń” w starej angielszczyźnie. Sztuka o wielkiej aktorce - nie tylko takiej jak Garbo, ale również Eleonora Duse, Sarah Bernhardt.

- A jak pisał Pan książkę o Garbo?

- Przez trzydzieści pięć lat. Garbo czytała rękopis, zanim oddałem go wydawcy. I właśnie ze względu na pewne szczegóły prosiła, żeby wydać ją po jej śmierci. Przedstawiłem tak rzecz wydawcy - to znana, duża firma - i podpisali ze mną kontrakt.

- Skąd więc protest?

- Protestu żadnego nie ma. Prawda jest taka, że Garbo otacza grupa pewnych ludzi, którzy z różnych względów nie chcą, żeby ta książka w ogóle się ukazała. Oni to czytali... Wie pan, że prawdziwe nazwisko Garbo jest Greta Luiza Gustafsson. A oni spreparowali oświadczenie podpisane Greta Garbo. To nie ma żadnego znaczenia.

- Co na to Garbo?

- Mój wydawca chciał się z nią skontaktować. Tamci ludzie z jej otoczenia zapowiadali konfrontację - cztery razy naznaczali spotkanie i Garbo ani razu nie przyszła.

Pan Gronowicz śmieje się.

- Ale dlaczego Garbo milczy?

- Powiem panu dlaczego. Bo pracowała ze mną nad tą książką. Wszystko, co w niej jest, to prawda Garbo. Nie moja, ale właśnie prawda Garbo. Ja jestem tylko biografem. To poważna książka. Przekrój lat dwudziestych i trzydziestych, przede wszystkim dwudziestych, bo to najważniejszy okres w jej życiu. Dużo jest o Dreiserze, Sinclairze Lewisie, o Chaplinie, O'Nealu... Siedemdziesiąt pięć czy sześćdziesiąt pięć procent to jej słowa, trzydzieści pięć ode mnie.

- Ale poznał ją Pan w 1938 roku?

Oglądamy fotokopie. Dowód szczególnej kurtuazji: list od dyrekcji sztokholmskiego hotelu witającej z zadowoleniem pana Gronowicza, który w 1971 siedział w ich lokalu przy jednym stoliku z Greta Garbo. Jeszcze jedna fotokopia, z 1938 roku, już nie dotycząca Garbo. Karol Irzykowski pisze w „Roczniku Literackim”: „Sztuka Antoniego Gronowicza «Niedroga recepta» jest tak współczesna i pełna fachowych, dokładnych realiów, że aż zakrawa na pamflet. Uscenicznione są w niej dzieje pewnej instytucji zajmującej się dolą bezrobotnych; nadmiar biurokratyzmu, ankiet, planów, nadmiar dobrych chęci, żeby sanację zrobić jak najlepiej (...) Autor wyczuwa dobrze i świeżo mechanizm dziania się społecznego, ma namiętność, humor, werwę - słowem talent, który by się zapewne pokazał i na scenie, gdyby nie rewolucyjne akcenty tej satyry”.

- To dzięki dobrej opinii Irzykowskiego dostałem w roku 1938 stypendium Funduszu Kultury Narodowej i postanowiłem jechać do Stanów Zjednoczonych. Przede mną dostali takie stypendia Wasilewska, Kruczkowski...

Pstryka aparat, Kośnik usiłuje sfotografować papiery rozłożone na łóżku.

- Nie, nie, może je pan ze sobą zabrać...

Wracamy do tematu: jak powstawała książka o Garbo?

- Kontaktowałem się z nią często, a właściwie to ona kontaktowała się ze mną. Jest to taki typ kobiety, że trzeba jej zostawić inicjatywę. Gdyby panu kupiła szklankę herbaty, zaraz by powiedziała, że ją pan wykorzystuje... Jest bardzo prosta, ale jest także fascynująca, ma interesujący punkt wi dzenia ha różne sprawy. Przed spotkaniem określałem temat rozmowy, zaczynałem mówić o sobie, a wtedy się włączała... Po latach złożyłem z tych zapisanych rozmów książkę, zgromadziłem 975 stron...

- Pisze Pan o jej aktorstwie?

- Tak, o wszystkich filmach, ale to jest jej punkt widzenia. Zestawiam jej ocenę z głosami współczesnej prasy. Staram się być możliwie obiektywny, siebie maksymalnie eliminuję. Nie jestem specjalistą od kina, jestem pisarzem.

- Dlaczego, Pana zdaniem, wycofała się z filmu?

- Wszystkiego nauczył ją Mauritz Stiller... także i tego, żeby unikać reklamy, bo wtedy bardziej zwraca się uwagę. Kiedy Stiller umarł w 1928 roku, straciła w jego osobie opiekuna, ojca, brata - została bez oparcia. Starała się żyć według jego wskazówek, ale powoli popadała fizycznie, a bardziej jeszcze umysłowo w marazm... I film „Dwulicowa kobieta” to była jej klęska, dowód, że nie daje sobie rady bez pomocy...

Za oknem pada. Patrzymy na białe żagle na Zalewie.

- To nie jest dla mnie ważna książka. To jest wielomilionowy interes dla wydawcy, dla kompanii filmowych. Książka została sprzedana dwudziestu siedmiu wydawcom, Szwedzi ją kupili. Widzi pan „Svenska Dagenblat” jest wywiad na pierwszej stronie. Wydawca tylko cieszy się z rozgłosu. Mogę pokazać cyfry, żeby pan wiedział, dlaczego się cieszy... Ale ja pracuję nad czymś innym. Chciałbym napisać książkę wspomnień z dzieciństwa. Chciałbym wystawić „Rocos” na całym świecie, zrobić z tego film...

Notował: Andrzej Kołodyński


Małpy

Małpy

Człowiek i małpa. Tę niepokojącą konfrontację podsunęła teoria Darwina, skłoniła do zabrania głosu biologów i humanistów, psychologów i teologów. Bowiem - jak pisał Władysław Tatarkiewicz - teoria Darwina „przełamywała dualizm między człowiekiem a resztą świata. Przedstawiała w innym świetle jego naturę".

Podobieństwo małpy do człowieka wzmagało dociekania przyrodnicze i ogólniejsze, bo o granicach świata człowieczego i zwierzęcego. Małpy były także przedmiotem praktyk rytualnych i magicznych.

Miłośnik przeszłości odnajdzie ślady kultu pawiana w starożytnym Egipcie i kultu hulmana w dawnych Indiach. Miłośnik malarstwa odnajdzie obrazy przedstawiające człekopodobne istoty, których obecność jest czymś więcej niż obecność muła lub psa.

Nie mija to atawistyczne, podszyte lękiem i ciekawością zainteresowanie. Przejawia się między innymi uporczywym poszukiwaniem yeti.

Motyw małpy w kinie to przede wszystkim stwory w rodzaju King Konga lub pocieszne istoty z przygód Tarzana. Ostatnio ukazało się kilka filmów, które inaczej traktują związki człowieka z małpą.

Na zeszłorocznym festiwalu w Locarno można było obejrzeć film z RPA pt. „Gość" (The Guest). Zrealizował go Ross Devish, napisał scenariusz i wystąpił w głównej roli dramaturg Athol Fugard. Filmowa biografia Eugène Nielen Marais, filozofa i poety, narkomana, autora rozprawy „Dusza małpy". Są w tej opowieści misteryjne sceny, jakby przenikania „duszy człowieka" z „duszą małpy".

W tym roku trzy filmy: „Klatka Mafu" (The Mafu Cage, USA) Karen Arthur, „Żegnaj, małpko" (Ciao maschio, Włochy) Marco Ferreriego i „Koko-goryl, który mówi" (Koko le gorille qui parle, Francja) Barbeta Schroedera.

Ten pierwszy film: willa przemieniona w afrykańskie sanktuarium, z totemami i obiektami sztuki Czarnego Lądu; w niej dwie siostry, jedną z nich trawi szaleństwo. Związek - osobliwy i chorobliwy - między siostrami i między Cissy a Mafu, siedmioletnim orangutanem. Sugestywna muzyka Rogera Kellawaya, wykorzystująca murzyńskie instrumenty i odgłosy dżungli. Tropikalna kolorowość i złowróżbna atmosfera.

Ten drugi film - motyw małpy w trzech planach: jako gigantyczne monstrum na tle panoramy Nowego Jorku; jako wątek przyjaźni między mężczyzną a szympansiątkiem; jako antropologiczny stwór w Muzeum Historii, ni to protoplasta ludzi, ni to „ojciec" przyszłych panów ziemi. Mówi Ferreri: „W momentach głębokiego kryzysu lub przemian historycznych jawi się przed nami obraz czegoś w rodzaju małpoluda, ponieważ właśnie wtedy aktualizuje się odwieczne pytanie - kim jesteśmy, skąd przyszliśmy, dokąd zmierzamy?"

Ten trzeci film: zapis eksperymentu naukowego. W czołówce długa lista uczonych i instytucji naukowych. Psycholog Penny Patterson nauczyła siedmioletnią samicę goryla posługiwać się rozumnie 350 słowami (za pomocą gestów głuchoniemych). Fragment komentarza z filmu: „Czy byłby mordercą ten, kto zabiłby Koko? Od zarania cywilizacji zachodniej towarzyszyło nam przekonanie, że człowiek jest obrazem Boga, że różni się zasadniczo od wszystkiego co żyje. Po teorii ewolucji Darwina ostatnim wyróżnikiem człowieka był język. Koko potrafi mówić..."

Dwa z tych filmów - „Gość" i „Klatka Mafu" - są równaniem w dół: ludzi do małp; dwa pozostałe - „Żegnaj, małpko" i „Koko...” są tak czy inaczej równaniem w górę: małp do ludzi.

Rzecz jest godna uwagi z jeszcze jednego powodu. Wstępem do tych filmów jest napisana w roku 1952 powieść-rozprawa Vercorsa „Zwierzęta niezwierzęta". Motto tej książki: „Wszystkie nasze nieszczęścia pochodzą stąd, że ludzie nie wiedzą, kim są, i nie mogą się pogodzić, kim chcą być".

Można z tych filmów wyprowadzić kilka wniosków:

że są dobre dwadzieścia pięć lat spóźnione wobec literatury;

że - jako „dzieła filmowe" - nie poddają się tradycyjnym kryteriom sztuki i estetyki;

że właśnie dziś stawiają ten problem egzystencjalny o różnych rozgałęzieniach.

Cokolwiek wynika z tych filmów lub z pochodnych domysłów, nie należy tracić z pamięci pięknych słów Williama Temple'a: „Człowiek jest większy od gwiazd, bo wie, że one są tam - w górze, gdy gwiazdy nie wiedzą, że człowiek jest tu - w dole".

Aleksander Ledóchowski



Magazyn FILM: 33/1978 (1549) Przeczytaj artykuł z tej strony