Śmierć arywisty

Wśród wielu pytań, niekiedy bardzo skomplikowanych, jakie potrafi stawiać nasze kino przed swymi widzami i interpretatorami, pojawia się od czasu do czasu, z regularnością refrenu, jedno niezmiernie konkretne, jasne i proste: dlaczego znowu nie udała się ekranizacja kolejnej znakomitej książki.

Granica" Zofii Nałkowskiej jest powieścią o tym, jak odmienna może być prawda wewnętrznego doświadczenia od stereotypów i schematów, w które zastyga nasze życie oglądane z zewnątrz: film natomiast ukazuje właściwie tylko ten zewnętrzny pozór. W powieści trywialne fakty są jedynie modelami do subtelnego rysunku; na ekranie subtelne rysunki zamieniają się z powrotem w trywialne fakty. Książka pokazuje, jak skomplikowane są związki łączące w płaszczyźnie życia psychicznego politykę, kwestie społeczne, problemy moralne; film - że w psychice jednostki sprawy te współistnieją, ale jak się łączą, nie wiadomo. A przy tym za prawie każdą istotną zmianą wprowadzoną przez scenarzystę i reżysera odnaleźć można logiczną motywację, która skłoniła autorów adaptacji do wyboru określonego rozwiązania. Nie jest to więc casus „Doktora Judyma"; a mimo to się nie udało.

Najistotniejsze konsekwencje pociągnęła za sobą decyzja spowodowana zapewne przeświadczeniem, że pozostałe problemy po latach straciły coś ze swej odkrywczości - by na plan pierwszy wysunąć sprawy polityczne, a w rezultacie postać Zenona Ziembiewicza, najpierw obiecującego młodzieńca, potem redaktora naczelnego „Niwy", wreszcie prezydenta miasta. Ziembiewicz jest w powieści postacią mniej wyrazistą niż obie kobiety: Elżbieta i Justyna. Słaby i dosyć bezwolny, właściwie pozbawiony poglądów, zgadza się na popychające go w pewnym kierunku wydarzenia nie dlatego, że czegoś specjalnego od nich oczekuje; po prostu tylko suma faktów może mu objaśnić sens i porządek własnego życia. Pod koniec powieści, kiedy rozwój wypadków stawia go przed koniecznością jasnego samookreślenia, zaczyna uprzytamniać sobie, ile wybrał za niego przypadek, a jak niewiele chciał on sam. I to jest początek jego klęski.

Taka postać, uwikłana przede wszystkim w działania polityczne, byłaby dosyć nieprzekonywająca. Na ekranie Zenon Ziembiewicz, obdarzony w książce jedynym wyrazistym rysem: jezuicką twarzą o ascetycznej szczęce - zmienia się więc w tryskającego energią, pazernego arywistę, który wie doskonale, czego chce. Otóż chce mieć wszystko. Władzę i pieniądze, odpowiednią żonę i konkubinę, a także złudzenie, że jest przyzwoitym człowiekiem, które funduje sobie, opiekując się chorą Justyną i usiłując zbudować osiedle dla robotników. Przekształca się w takiego człowieka nie bez podstaw: w powieści mówi się, że w pewnym okresie swego życia, po osiągnięciu stabilizacji na nowym stanowisku, bohater zaczął coraz bardziej przypominać ojca. A ojciec był hedonistą ze specjalną słabostką: żeby oprócz przyjemności mieć spokojne sumienie.

W filmie o polityce, a ściślej: o polityce przede wszystkim, rozgrywającym się w nie najlepszych latach naszej historii, Ziembiewicz-polityk, który od początku wiedziały na co się decyduje wybierając karierę polityczną, jest zapewne bardziej prawdopodobny. Taki Ziembiewicz nie powinien, kiedy zaczną się kłopoty, zacząć się zastanawiać, czy to, co się rozgrywa wokół niego, jest może konsekwencją faktu, że nie potrafił nigdy powiedzieć sobie: nie. Bardziej prawdopodobne będzie, jeśli wybuchnie wściekłością jak ktoś, kto zrozumiał, że jednak wszystkiego mieć nie można. I w filmie tak się właśnie dzieje. W takiej sytuacji staje się logiczne, że osądu moralnego jego czynu dokona nie on sam, lecz ktoś inny: żona Elżbieta. Tak bowiem chyba należy rozumieć jej decyzję zaangażowania i opłacenia adwokata, który będzie bronił morderczyni jej męża. Wszystko to jest logiczne (może z wyjątkiem zdumiewającej postaci, dodanej przez twórców filmu: policjanta z nieodłączną trzcinką pod pachą, który okazuje się bezkompromisowym miłośnikiem prawdy) - ale dla takiej „Granicy", jaką napisała Nałkowska, zabójcze. Znikają problemy moralne, czyli to, co rozgrywa się w sumieniu osądzającego swoje czyny człowieka, ich miejsce zajmuje moralizatorstwo.

Podobnych konsekwencji tej pierwszej decyzji jest więcej. Jeśli Ziembiewicz stał się na ekranie człowiekiem pożądliwym i zachłannym - jego namiętność musi się zamienić w proste zaspokajanie popędu. To jest w filmowej „Granicy" najbardziej zdumiewające: że mimo hojnego szafowania nagością nie udało się w filmie pokazać ani namiętności, ani miłości. Amant zrywający z siebie w gwałtownym pośpiechu ubranie i amantka wyrażająca swoje doznania poetycznym baletem rąk uniesionych nad głową - tak wygląda na ekranie to, co Nałkowska opisała jako jego dłonie błagalne, rozbrajające i jej ślepe, nieprzytomne uniesienie. Jedna namiętność zgrubiała do groteskowej wulgarności, druga ulotniła się w obłoku poezji.

Najgorzej wyszedł na ekranizacji wątek społeczny, mianowicie zniknął zupełnie. Świat Elżbiety, czyli świat parterowego mieszkania właścicielki kamienicy, podszyty jest w powieści sutereną. Jest obecna stale, losy jej mieszkańców toczą się równolegle do przebiegu życia tych z parteru. W filmie raz się o suterenie mówi i tylko raz pośpiesznie pokazuje. Znów nietrudno się domyśleć dlaczego. Społeczne wyczulenie Elżbiety, spowodowane egzystowaniem tuż obok niej tych najbardziej nędzarskich, miejskich „ludzi stamtąd", wydało się zapewne autorom ekranizacji, z perspektywy lat, naiwnie populistyczne. Być może; ale w powieści nie chodzi tylko o oskarżenie społecznej krzywdy ustami filantropijnej panienki. Dla Nałkowskiej tematem jest moralny niepokój człowieka, który żyje w określonej rzeczywistości i nie potrafi na nią zamknąć oczu; więcej - rozumie, że godząc się na nią właściwie jest współwinny. Bez tej opozycji, na której rozpięta jest fabuła powieści: życie, a właściwie stopniowe wymieranie ludzi spod podłogi i dostatnia egzystencja tych z parteru - świat „Granicy" staje się skłamany, bohaterowie moralnie okaleczeni, a cały rozległy obszar problemów po prostu znika. Niewykluczone, że zapytani o motywy usunięcia tej warstwy powieści autorzy odpowiedzieliby najprościej: z czegoś trzeba było zrezygnować. Zapewne; ale trudno oprzeć się podejrzeniu, że zrezygnowali z sutereny również dlatego, że źle śię komponowała z urokami stylu retro, które dały się wydobyć z mieszczańskich, ziemiańskich i arystokratycznych salonów...

Jaki więc, generalnie rzecz biorąc, obraz okresu międzywojennego rysuje się na ekranie w porównaniu z książką? W sprawach politycznych - a dokładniej mechanizmów sprawowania władzy - ostrzejszy, acz zarysowany o wiele grubszą kreską. Już nie: „Zenon robił nie to, co chciał, i inaczej" - lecz po prostu udział w czymś bardzo niedobrym. W sprawach społecznych - o wiele bledszy. Pozbawiony wątku niesprawiedliwości społecznej, a także niuansów w opisie warstw średnich. Sielankowy dom rodziców Ziembiewicza jest przecież w powieści nie tylko zapełniony komodami z piękną bielizną, ale również brudny, pozbawiony kanalizacji, a ojciec, któremu na ekranie użyczył swej szlachetnej prezencji Zdzisław Mrożewski, był u Nałkowskiej obleśnym lubieżnikiem i nierobem.

W jakim stopniu odpowiadają swoim pierwowzorom inne postacie? Aktorstwo jest mocniejszą stroną tego filmu, z wyjątkiem Ziembiewicza - Andrzeja Seweryna, budującego swoją rolę środkami dosyć forsownymi, zupełnie innego również fizycznie, chyba trudnego do zaakceptowania. Elżbieta Krystyny Jandy jak w powieści niespokojna, nerwowa, z początku niepewna siebie, potem wewnętrznie coraz silniejsza. Pozbawiona dużej części swych przeżyć, niepokojów, fascynacji i refleksji, które określają ją również jako kobietę - mimo to bardzo dobra. Łączy wdzięk z charakterem, delikatność z siłą. Czechliński Tadeusza Łomnickiego, groźniejszy niż w książce, acz wiernie z jej ducha, konkretyzuje określenie Nałkowskiej „nic serio" jako przyczajony cynizm. Cioci Kolichowskiej dodano klasę Zofii Jaroszewskiej, której w powieści nie miała. A Justyna? Ma wdzięk i słodycz tej z powieści, jej żywość i naturalność, wreszcie jej „nie umotywowane zaufanie do losu". Poetyzuje swą namiętność dość nieprzekonywająco, ale to już sprawa niefortunnego pomysłu reżysera, nie aktorki.

Może więc należałoby zaakceptować taką „Granicę", jaką proponuje Rybkowski, sprowadzoną do osób i zdarzeń, do tego, co można zobaczyć i usłyszeć, rezygnując z reszty, zgadzając się, że zapewne tej reszty w ogóle pokazać się nie da? Może; mam jednak za sobą pewne doświadczenie, które kazało mi ostatecznie uwierzyć w klęskę filmu. Otóż poobejrzeniu ekranizacji sięgnęłam po książkę, a nie zaglądałam do niej od kilku lat. W trakcie lektury obraz filmowy zaczął się zacierać, słabnąć i blednąc. Pozostała wizja Nałkowskiej, stworzona środkami na pozór o tyle uboższymi, bo tylko słowem.

I jej pytania, jako jedynie ważne w tej opowieści: gdzie przebiega „granica, za którą nie wolno przejść, za którą przestaje się być sobą"? „Nie można człowieka sądzić z czynów, ważniejszy jest niepokój towarzyszący uczynkom" - czy też „jest się takim, jak myślą ludzie, nie takim,jak myślimy o sobie my sami"? I czy naprawdę „można być tylko tym, czym się jest - nic więcej nie można"?

Bożena Janicka