Śmierć arywisty

Śmierć arywisty

Wśród wielu pytań, niekiedy bardzo skomplikowanych, jakie potrafi stawiać nasze kino przed swymi widzami i interpretatorami, pojawia się od czasu do czasu, z regularnością refrenu, jedno niezmiernie konkretne, jasne i proste: dlaczego znowu nie udała się ekranizacja kolejnej znakomitej książki.

Granica" Zofii Nałkowskiej jest powieścią o tym, jak odmienna może być prawda wewnętrznego doświadczenia od stereotypów i schematów, w które zastyga nasze życie oglądane z zewnątrz: film natomiast ukazuje właściwie tylko ten zewnętrzny pozór. W powieści trywialne fakty są jedynie modelami do subtelnego rysunku; na ekranie subtelne rysunki zamieniają się z powrotem w trywialne fakty. Książka pokazuje, jak skomplikowane są związki łączące w płaszczyźnie życia psychicznego politykę, kwestie społeczne, problemy moralne; film - że w psychice jednostki sprawy te współistnieją, ale jak się łączą, nie wiadomo. A przy tym za prawie każdą istotną zmianą wprowadzoną przez scenarzystę i reżysera odnaleźć można logiczną motywację, która skłoniła autorów adaptacji do wyboru określonego rozwiązania. Nie jest to więc casus „Doktora Judyma"; a mimo to się nie udało.

Najistotniejsze konsekwencje pociągnęła za sobą decyzja spowodowana zapewne przeświadczeniem, że pozostałe problemy po latach straciły coś ze swej odkrywczości - by na plan pierwszy wysunąć sprawy polityczne, a w rezultacie postać Zenona Ziembiewicza, najpierw obiecującego młodzieńca, potem redaktora naczelnego „Niwy", wreszcie prezydenta miasta. Ziembiewicz jest w powieści postacią mniej wyrazistą niż obie kobiety: Elżbieta i Justyna. Słaby i dosyć bezwolny, właściwie pozbawiony poglądów, zgadza się na popychające go w pewnym kierunku wydarzenia nie dlatego, że czegoś specjalnego od nich oczekuje; po prostu tylko suma faktów może mu objaśnić sens i porządek własnego życia. Pod koniec powieści, kiedy rozwój wypadków stawia go przed koniecznością jasnego samookreślenia, zaczyna uprzytamniać sobie, ile wybrał za niego przypadek, a jak niewiele chciał on sam. I to jest początek jego klęski.

Taka postać, uwikłana przede wszystkim w działania polityczne, byłaby dosyć nieprzekonywająca. Na ekranie Zenon Ziembiewicz, obdarzony w książce jedynym wyrazistym rysem: jezuicką twarzą o ascetycznej szczęce - zmienia się więc w tryskającego energią, pazernego arywistę, który wie doskonale, czego chce. Otóż chce mieć wszystko. Władzę i pieniądze, odpowiednią żonę i konkubinę, a także złudzenie, że jest przyzwoitym człowiekiem, które funduje sobie, opiekując się chorą Justyną i usiłując zbudować osiedle dla robotników. Przekształca się w takiego człowieka nie bez podstaw: w powieści mówi się, że w pewnym okresie swego życia, po osiągnięciu stabilizacji na nowym stanowisku, bohater zaczął coraz bardziej przypominać ojca. A ojciec był hedonistą ze specjalną słabostką: żeby oprócz przyjemności mieć spokojne sumienie.

W filmie o polityce, a ściślej: o polityce przede wszystkim, rozgrywającym się w nie najlepszych latach naszej historii, Ziembiewicz-polityk, który od początku wiedziały na co się decyduje wybierając karierę polityczną, jest zapewne bardziej prawdopodobny. Taki Ziembiewicz nie powinien, kiedy zaczną się kłopoty, zacząć się zastanawiać, czy to, co się rozgrywa wokół niego, jest może konsekwencją faktu, że nie potrafił nigdy powiedzieć sobie: nie. Bardziej prawdopodobne będzie, jeśli wybuchnie wściekłością jak ktoś, kto zrozumiał, że jednak wszystkiego mieć nie można. I w filmie tak się właśnie dzieje. W takiej sytuacji staje się logiczne, że osądu moralnego jego czynu dokona nie on sam, lecz ktoś inny: żona Elżbieta. Tak bowiem chyba należy rozumieć jej decyzję zaangażowania i opłacenia adwokata, który będzie bronił morderczyni jej męża. Wszystko to jest logiczne (może z wyjątkiem zdumiewającej postaci, dodanej przez twórców filmu: policjanta z nieodłączną trzcinką pod pachą, który okazuje się bezkompromisowym miłośnikiem prawdy) - ale dla takiej „Granicy", jaką napisała Nałkowska, zabójcze. Znikają problemy moralne, czyli to, co rozgrywa się w sumieniu osądzającego swoje czyny człowieka, ich miejsce zajmuje moralizatorstwo.

Podobnych konsekwencji tej pierwszej decyzji jest więcej. Jeśli Ziembiewicz stał się na ekranie człowiekiem pożądliwym i zachłannym - jego namiętność musi się zamienić w proste zaspokajanie popędu. To jest w filmowej „Granicy" najbardziej zdumiewające: że mimo hojnego szafowania nagością nie udało się w filmie pokazać ani namiętności, ani miłości. Amant zrywający z siebie w gwałtownym pośpiechu ubranie i amantka wyrażająca swoje doznania poetycznym baletem rąk uniesionych nad głową - tak wygląda na ekranie to, co Nałkowska opisała jako jego dłonie błagalne, rozbrajające i jej ślepe, nieprzytomne uniesienie. Jedna namiętność zgrubiała do groteskowej wulgarności, druga ulotniła się w obłoku poezji.

Najgorzej wyszedł na ekranizacji wątek społeczny, mianowicie zniknął zupełnie. Świat Elżbiety, czyli świat parterowego mieszkania właścicielki kamienicy, podszyty jest w powieści sutereną. Jest obecna stale, losy jej mieszkańców toczą się równolegle do przebiegu życia tych z parteru. W filmie raz się o suterenie mówi i tylko raz pośpiesznie pokazuje. Znów nietrudno się domyśleć dlaczego. Społeczne wyczulenie Elżbiety, spowodowane egzystowaniem tuż obok niej tych najbardziej nędzarskich, miejskich „ludzi stamtąd", wydało się zapewne autorom ekranizacji, z perspektywy lat, naiwnie populistyczne. Być może; ale w powieści nie chodzi tylko o oskarżenie społecznej krzywdy ustami filantropijnej panienki. Dla Nałkowskiej tematem jest moralny niepokój człowieka, który żyje w określonej rzeczywistości i nie potrafi na nią zamknąć oczu; więcej - rozumie, że godząc się na nią właściwie jest współwinny. Bez tej opozycji, na której rozpięta jest fabuła powieści: życie, a właściwie stopniowe wymieranie ludzi spod podłogi i dostatnia egzystencja tych z parteru - świat „Granicy" staje się skłamany, bohaterowie moralnie okaleczeni, a cały rozległy obszar problemów po prostu znika. Niewykluczone, że zapytani o motywy usunięcia tej warstwy powieści autorzy odpowiedzieliby najprościej: z czegoś trzeba było zrezygnować. Zapewne; ale trudno oprzeć się podejrzeniu, że zrezygnowali z sutereny również dlatego, że źle śię komponowała z urokami stylu retro, które dały się wydobyć z mieszczańskich, ziemiańskich i arystokratycznych salonów...

Jaki więc, generalnie rzecz biorąc, obraz okresu międzywojennego rysuje się na ekranie w porównaniu z książką? W sprawach politycznych - a dokładniej mechanizmów sprawowania władzy - ostrzejszy, acz zarysowany o wiele grubszą kreską. Już nie: „Zenon robił nie to, co chciał, i inaczej" - lecz po prostu udział w czymś bardzo niedobrym. W sprawach społecznych - o wiele bledszy. Pozbawiony wątku niesprawiedliwości społecznej, a także niuansów w opisie warstw średnich. Sielankowy dom rodziców Ziembiewicza jest przecież w powieści nie tylko zapełniony komodami z piękną bielizną, ale również brudny, pozbawiony kanalizacji, a ojciec, któremu na ekranie użyczył swej szlachetnej prezencji Zdzisław Mrożewski, był u Nałkowskiej obleśnym lubieżnikiem i nierobem.

W jakim stopniu odpowiadają swoim pierwowzorom inne postacie? Aktorstwo jest mocniejszą stroną tego filmu, z wyjątkiem Ziembiewicza - Andrzeja Seweryna, budującego swoją rolę środkami dosyć forsownymi, zupełnie innego również fizycznie, chyba trudnego do zaakceptowania. Elżbieta Krystyny Jandy jak w powieści niespokojna, nerwowa, z początku niepewna siebie, potem wewnętrznie coraz silniejsza. Pozbawiona dużej części swych przeżyć, niepokojów, fascynacji i refleksji, które określają ją również jako kobietę - mimo to bardzo dobra. Łączy wdzięk z charakterem, delikatność z siłą. Czechliński Tadeusza Łomnickiego, groźniejszy niż w książce, acz wiernie z jej ducha, konkretyzuje określenie Nałkowskiej „nic serio" jako przyczajony cynizm. Cioci Kolichowskiej dodano klasę Zofii Jaroszewskiej, której w powieści nie miała. A Justyna? Ma wdzięk i słodycz tej z powieści, jej żywość i naturalność, wreszcie jej „nie umotywowane zaufanie do losu". Poetyzuje swą namiętność dość nieprzekonywająco, ale to już sprawa niefortunnego pomysłu reżysera, nie aktorki.

Może więc należałoby zaakceptować taką „Granicę", jaką proponuje Rybkowski, sprowadzoną do osób i zdarzeń, do tego, co można zobaczyć i usłyszeć, rezygnując z reszty, zgadzając się, że zapewne tej reszty w ogóle pokazać się nie da? Może; mam jednak za sobą pewne doświadczenie, które kazało mi ostatecznie uwierzyć w klęskę filmu. Otóż poobejrzeniu ekranizacji sięgnęłam po książkę, a nie zaglądałam do niej od kilku lat. W trakcie lektury obraz filmowy zaczął się zacierać, słabnąć i blednąc. Pozostała wizja Nałkowskiej, stworzona środkami na pozór o tyle uboższymi, bo tylko słowem.

I jej pytania, jako jedynie ważne w tej opowieści: gdzie przebiega „granica, za którą nie wolno przejść, za którą przestaje się być sobą"? „Nie można człowieka sądzić z czynów, ważniejszy jest niepokój towarzyszący uczynkom" - czy też „jest się takim, jak myślą ludzie, nie takim,jak myślimy o sobie my sami"? I czy naprawdę „można być tylko tym, czym się jest - nic więcej nie można"?

Bożena Janicka



Sport na głównym torze

Sport na głównym torze

Od blisko dwu lat Zespół Filmowy „Tor" pracuje nad cyklem średniometrażowych filmów fabularnych poświęconych wybitnym polskim sportowcom i sportowi polskiemu w ogóle.

Projektodawca tego cyklu jest Witold Zalewski, kierownik literacki zespołu, pisarz mający w dorobku jedną z najlepszych napisanych po wojnie powieści sportowych - „Splot słoneczny" - osnutą na wątkach zaczerpniętych z biografii boksera Antoniego Kolczyńskiego.

Filmy te realizują młodzi stażem i wiekiem reżyserzy. Do tej pory powstało lub znajduje się w różnych stadiach realizacji siedem tytułów: 

„Ostatnie okrążenie" reż. Krzysztofa Rogulskiego według scenariusza Jerzego Górzańskiego i Krzysztofa Wągrodzkiego, film historyczny poświęcony Januszowi Kusocińskiemu;

„Powrót" według scenariusza i w reżyserii Filipa Bajona, osnuty na tle losów bokserów Jana Szczepańskiego i Jerzego Kuleja (Jan Szczepański grał w nim główną rolę);

„Rekord świata" według scenariusza i w reżyserii Filipa Bajona, którego bohater przeżywa dramat podobny temu, jaki stał się przed laty udziałem najwybitniejszego pływaka w dziejach naszego sportu, Marka Petrusewicza;

„Poza układem” reż. Jana Rutkiewicza według scenariusza Wiesława Saniewskiego, którego bohater ma swój pierwowzór w osobie żużlowca Jerzego Szczakiela;

„W biegu" według scenariusza i w reżyserii Krzysztofa Rogulskiego, który zapewne będzie się widzom kojarzyć z epizodami z biografii Ireny Szewińskiej i Teresy Sukniewicz.

„Gra o wszystko” reż. Andrzeja Kotkowskiego według scenariusza Jerzego Górzańskiego i Krzysztofa Wągrodzkiego, fabularyzowana biografia piłkarza Gerarda Cieślika, grającego samego siebie; i wreszcie

„Zielona ziemia" według scenariusza i w reżyserii Filipa Bajona, film historyczny o doktorze Jordanie, pionierze rekreacji i sportu dla wszystkich.

Jak widać z tego zestawienia, poszczególne filmy cyklu różnią się bardzo treścią, formą, a nawet gatunkiem. Obok surowej paradokumentalnej miejscami rekonstrukcji historycznej („Ostatnie okrążenie") - filmy posługujące się swobodnie elementami fabularnej fikcji, mieszające postaci realnie istniejące i wymyślone.

Już emisja pierwszych dwu filmów w programie telewizyjnym („Ostatnie okrążenie" i „Powrót") wzbudziła powszechne zainteresowanie cyklem. Pojawiły się głosy, że są to utwory „kontrowersyjne", tu i ówdzie rozległy się protesty, co tylko wzmogło zainteresowanie i całym przedsięwzięciem, i poszczególnymi tytułami.

Największym w tym wszystkim ewenementem jest sam fakt wywołania tego rodzaju dyskusji przez filmy o sporcie i sportowcach. Był to bowiem dotąd gatunek pozostający na marginesie zainteresowań. Parę filmów fabularnych z minionego trzydziestolecia w najlepszych wypadkach można było zaliczyć do tzw. przyzwoitego kina rozrywkowego („Bokser"). Produkowano wiele poświęconych sportowi filmów dokumentalnych, impresji artystycznych i reportaży, często na bardzo wysokim poziomie artystycznym, ale bez głębszych treści publicystycznych.

Cykl filmów „Toru” z miejsca przeniósł rozważania nad miejscem sportu w sztuce na zupełnie inny i o wiele wyższy poziom. Świadczyła o tym między innymi bardzo interesująca dyskusja, którą zorganizował w styczniu w Warszawie Centralny Klub Olimpijczyka przy współudziale Zespołu Filmowego „Tor". W spotkaniu wzięli udział filmowcy, dziennikarze sportowi i grupa krytyków, a dyskusja skupiła się wokół dwu podstawowych zagadnień: treści i formy filmów.

Witold Zalewski, patron tego przedsięwzięcia, tak sprecyzował cele inicjatywy „Toru":

- Chcielibyśmy, aby te filmy ukazywały sport jako element rzeczywistości społecznej, a nie mit. Bohaterowie poszczególnych filmów, aczkolwiek mają realne pierwowzory, funkcjonują na zasadzie archetypów, wzorów. Dzieje się tak dlatego, że szukaliśmy w dziejach polskiego sportu bohaterów autentycznych, których i my sami, i widzowie są w stanie w pełni zaakceptować. I jako sportowców, i jako ludzi. Tylko tacy bohaterowie są dla nas interesujący. Na ich przykładzie chcemy przedstawić także dzieje polskiego sportu. Od doktora Jordana po Irenę Szewińską. Te postacie osadzone są na tle swoich czasów, a więc w różnych zmiennych warunkach. Nadrzędną ideą, jaką wyrazić chcemy poprzez tych ludzi, jest w rzeczywistości sama istota sportu - dążenie do wolności, nonkonformizm w rozmaitych układach, niezgoda na kompromis. Ci ludzie wypowiedzieli poprzez sport nie tylko swe własne dążenia, także i pewną ideę nadrzędną.

Czytelność tego zamiaru staje się oczywista po obejrzeniu już choćby paru pierwszych filmów cyklu.

Ukazanie prawdy o sportowcach nie było możliwe bez ukazania prawdy o klimacie społecznym sportu. Sportu jako wielkiej organizacji wymagającej milionowych funduszy, całych systemów „logistycznych", naukowego zaplecza treningowego, rozbudzającego namiętności nie tylko na stadionach, ale i w zaciszu gabinetów menedżerskich. Sportu, którego uprawianie stało się karierą nie tylko dla zawodników. Reżyserzy od początku zrezygnowali z posługiwania się fikcją i weszli w sam środek problemu. Tytuł „Poza układem" mógłby być hasłem wywoławczym dla jeszcze kilku innych. Zaatakowano ostro przede wszystkim pewien typ „działacza", dla którego liczy się tylko wynik, który zdolny jest poświęcić dla wyniku wszystko, zrezygnować z najprostszych zasad moralnych. A robi to dlatego, po pierwsze, że się boi, bo jest „rozliczany" z wyników, a nie na przykład z efektów wychowawczych swojej pracy, po drugie dlatego, że zawodnik bywa dlań tylko i wyłącznie środkiem osiągnięcia osobistych celów życiowych, po trzecie zaś dlatego, że jest w samym centrum układu, zna zasady funkcjonowania organizacji sportowej w skali międzynarodowej, a skala tej machiny jest tak wielka, że przy niej po prostu mało ważne wydają się takie problemy, jak lojalność wobec poszczególnego zawodnika, jak czystość idei olimpijskiej itp. Czy filmy te pokazują wyłącznie takich działaczy? Oczywiście, że nie. Niemniej jednak ich siła uogólniająca, ich sugestywność, a przy tym szczerość, z jaką podjęły temat przez lata otoczony gęstą zasłoną dymną, są tak wielkie, że niektórych widzów wpędzają w panikę. Dał jej wyraz podczas dyskusji Stanisław Grzelecki:

- Międzynarodowy sport wyczynowy jest także międzynarodowym biznesem, a wobec tego musi zawierać odpowiednią dozę mistyfikacji, może nie tyle, jeśli chodzi o wyniki, ile w dziedzinie organizacji i eksploatacji tych możliwości, które w sporcie tkwią. Miliony ludzi w naszym kraju chętnie poddają się tej mistyfikacji, skłonne są zapuszczać zasłonę na wszystko to, co okrywa etapy przygotowawcze do owych wielkich zawodów, na przykład olimpiad, fascynujących także tych, którzy się sportem bezpośrednio nie zajmują. Te miliony ludzi, jak sądzę, po prostu nie chcą znać prawdy, bowiem znajomość tej prawdy w bardzo wydatnym stopniu zmniejszyłaby ich doznania estetyczne, psychiczne, moralne wynoszone ze stadionów. Na mnie te filmy zrobiły wrażenie przygnębiające. Niebywale przykry był w nich moment manipulacji żywymi ludźmi, ich ambicjami. Wiało z nich cynizmem i ponurą mistyfikacją w owym obrazie „wstępnej obróbki" surowca, z którego potem wytwarza się... wzorce osobowe dla milionów. A chodzi po prostu o sprawy materialne...

Z szacunkiem wysłuchawszy owego nostalgicznego lamentu nad odchodzącym w niebyt arkadyjskim mitem sportu nie skażonego biznesem i układami, dziennikarze sportowi okazali się w o wiele mniejszym stopniu zaszokowani demaskatorskimi momentami filmów Bajona, Rogulskiego i innych. Z dużą siłą podkreślono, że bez ukazania tła społeczno-organizacyjnego, bez rozszyfrowania owych „układów" w ogóle nie ma co brać się za filmy o sporcie. Przypomniano niesławnej pamięci film „Trzy starty" sprzed 25 lat, w którym Nalberczak grał postać kolarza wzorowaną na ówczesnym idolu kibiców, Eligiuszu Grabowskim, ale postać tak uszminkowaną i przykrajaną do teoretycznego wzorca wychowawczego, że nie pozostało z niej nic.

Tadeusz Olszański, dziennikarz sportowy i prezes Klubu Olimpijczyka, zwrócił uwagę na zbieżność spostrzeżeń w tej materii poczynionych przez filmowców i przez publicystów sportowych, obnażających te same schorzenia współczesnego sportu. Mówiąc o sporcie, zawsze trzeba brać pod uwagę, że - po pierwsze - istnieje ogromna społeczna potrzeba sukcesu oraz - po drugie - istnieje odpowiedzialność za wynik, a tą odpowiedzialnością obarczeni są działacze. Jest to więc teren, po którym poruszać się bardzo trudno, wąska ścieżka między prawdami. Czy filmy takie są potrzebne? - spytał Olszański, odpowiadając zaraz: - Moim zdaniem - szalenie. Wzbogacają naszą panoramę kulturalną o pomijaną dotąd dziedzinę sportu, a główną ich siłą jest przeniesienie akcentu z anegdoty na atmosferę. Wszystkim reżyserom udało się bardzo trafnie oddać atmosferę panującą w sporcie, zarówno atmosferę zawodów, jak i atmosferę kulis.

Szeroką dyskusję wzbudził problem moralnego prawa reżysera do posługiwania się autentycznymi biografiami sportowców w filmach obnażających często drastyczne kulisy ich życia. Filip Bajon, po doświadczeniach dwóch filmów związanych personalnie z postaciami żyjących sportowców, ogromnie popularnych, zwrócił uwagę na pewien istotny moment:

- Proszę sobie wyobrazić, że robię film o najlepszym polskim kolarzu lat pięćdziesiątych. Niezależnie od tego, jak ten temat ujmę, widz pomyśli - o kim? O Stanisławie Królaku. Robiłem film o jedynym w dziejach naszego pływania rekordziście świata. Czy jest możliwe, aby nikt nie pomyślał o Marku Petrusewiczu? W momencie, kiedy się zaczyna myśleć o takim filmie. karty już są rozdane. Nie wchodzę w rzeczywistość wielowymiarową, na którą zawsze można spojrzeć z kilku stron, wchodzę w pewną enklawę, w pewne getto - i z góry wiadomo, o kim mogę zrobić film taki albo inny. Dlatego nie mogę uciec od realiów jednostkowych, choć przecież ani w jednym, ani w drugim przypadku nie są to filmy o sportowcach: Marku P. czy Janie S. To są filmy o pewnej wizji wychowawczej właściwej danej epoce i o niemożności jej realizacji, o traktowaniu człowieka jako dodatku do tej wychowawczej wizji, która się nie sprawdza.

Teoretycznie można by założyć możliwość napisania scenariusza tak idealnie podrabiającego epizody wzięte z życia, że stworzyłby artystyczną wizję ściśle do rzeczywistości przylegającą, a nie naruszającą w żadnym momencie prywatnej sfery przeżyć człowieka. Czy jednak takie filmy miałyby równie wielką siłę oddziaływania na widza? Czy fantazja literacka zdołałaby wymyśleć historię bardziej niezwykłą niż sprawa Szczakiela, na którego obrazili się działacze za to, że okazał się lepszy i zdobył mistrzostwo świata, które miało przypaść ich faworytowi? Stracilibyśmy poza tym szansę dotarcia do widza poprzez prawdę tych filmów odwołujących się do sfery faktów znanych widzowi. Od dawna obserwujemy, jak rośnie w kinie zainteresowanie prawdziwymi faktami z historii, jak owo świadectwo naocznego świadka - „tak było" - staje się coraz ważniejszym kryterium oceny. Sportowe filmy „Toru" weszły na ową drogę, która w dzisiejszym kinie nie jest boczną ścieżką, lecz główną magistralą.

Co nie znaczy, oczywiście, że wolno reżyserowi czy scenarzyście w jakikolwiek sposób lekceważyć skutki swego działania. Tadeusz Olszański zwrócił uwagę na to, że w filmie sportowym następuje połączenie dwu wyjątkowo masowych form widowiska: kina i sportu, przez co wielokrotnie wzmaga się końcowy efekt. Kontynuując tę myśl Rafał Marszałek powiedział:

- Kiedyś Wyspiański wsadził do „Wesela” tzw. cały Kraków i wywołał tym słynny skandal. Jakiej jednak skali był ten skandal w momencie, kiedy protestowali Rydel i Tarnowski? Dziś to wszystko rozgrywa się, dzięki telewizji, w zupełnie innej skali. Nie wystarczy napisać na końcu, że przedstawione tu postacie i sprawy nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, bo ludzie natychmiast powiedzą: „aha, jesteśmy w domu...” Gruntem, na którym dokonuje się w tego rodzaju filmach porozumienie autora z widownią, są realne biografie realnych ludzi. Może to być w filmie „Powrót” „bokser Jan Sz.”, może to być w filmie W biegubiegaczka Inga S.” i tak będziemy wiedzieć, kim są pierwowzory. Jeżeli do fragmentów biografii realnej, o której wiemy, że jest realna, dopisze się fragmenty biografii fikcyjnej, to zostanie ona przyjęta także jako biografia realna. Jest to zgodne z prawidłami psychologii odbioru i nie pozwolą nam od tych prawideł uciec ani kamuflaże nazwisk, ani nawet uzyskiwanie od zainteresowanych zgody na korzystanie z ich biografii. Artysta musi dziś w filmie liczyć się z czynnikiem masowości odbioru jak z kategorią estetyczną, kategorią obiektywną. 

Oskar Sobański




Magazyn FILM: 7/1978 (1523) Przeczytaj artykuł z tej strony