Rysownik Fellini

Na francuskim rynku księgarskim ukazały się dwie książki poświęcone Felliniemu. Pierwsza z nich, z przedmową Georgesa Simenona, jest antologią. Jej tytuł „Czterysta najpiękniejszych fotosów z 15 i pół filmów autora »8 1/2«”. Druga - to „Sto osiemdziesiąt szkiców bohaterów, dekoracji i kostiumów, projekty i bazgraniny przy telefonie”. Pięćdziesiąt rysunków z tej drugiej książki wystawia paryska galeria Facchetti. O tym i nie tylko o tym czytamy w wywiadzie Danièle Heymann w tygodniku „L'Express”.

O tych książkach, projektach rozmawiam z Fellinim w jego biurze w Cinecittà, rzymskiej wytwórni, która niegdyś była słynnym, pełnym życia miasteczkiem filmowym, a teraz przypomina na wpół wymarłe miasto, dotknięte kryzysem. Tylko koty włóczą się wśród krzewów laurowych i różanych.

Biuro Felliniego to prawdziwy apartament, ostentacyjnie anonimowy: pokój, jadalnia, kuchnia i mały pokoik do pracy. W tym pokoiku wszystko ustawione jest we wzorowym porządku, jakby to była cela mnicha. Na stole czyste kubki, zatemperowane ołówki, sukna w pastelowych kolorach. Przy ścianie półki, na nich teczki i skoroszyty. Także we wzorowym porządku, jak w podręcznym archiwum notariusza z prowincji. Na teczkach i skoroszytach odpowiednie objaśnienia: „Karły", „Olbrzymy", „Tłuste kobiety", „Bardzo grube kobiety”, „Opadające biusty", „Małe tyłeczki”, „Wielkie tyłki”. I zielone tablice. Puste. Tylko na jednej przypięty pineskami rysunek. To autoportret Felliniego. Spokojnego, odprężonego. Nosi tytuł „Spensieratezza”, co oznacza beztroskę, niefrasobliwość.

• Kiedy Pan zaczął rysować?

- Rysowanie wynika z mojego temperamentu, zamiłowania do groteski, karykatury. W liceum, w przeddzień matury, zrobiłem całą serię kukieł przedstawiających nauczycieli. Wielki skandal i wielki śmiech. Później szedłem dalej tą drogą. Kiedy zostałem dziennikarzem, zarabiałem na życie szkicując przechodniów na placach, gości na tarasach kawiarń. Na ramieniu miałem przewieszone pudełko z farbami. A zaraz po wojnie otworzyłem kramik pod szyldem „Funny Face Shop”. Robiłem w nim karykatury amerykańskich żołnierzy.

• A jednak książka z Pana szkicami i rysunkami świadczy o głębszych zainteresowaniach.

- Właściwie nie wiem, jak powstała ta książka. Zawdzięczam ją cierpliwości (godnej mnicha) mego przyjaciela, szwajcarskiego wydawcy Daniela Keela. Bo ja niczego nie przechowuję ani nie gromadzę. Prawdziwa klęska dla archiwistów... Gdyby moi energiczni, skrupulatni asystenci nie przeszukiwali koszy, do których wyrzucam szkice i pomięte, pogryzmolone w czasie rozmów telefonicznych kartki, nic by nie zostało. Zresztą muszę przestrzec, że na tych bazgrołach z obsesyjną regularnością pojawia się pewien szczegół anatomiczny. Dlatego najczęściej nie nadają się do publikacji.

• Niektóre z Pana rysunków zadziwiają precyzją. Szczególnie te, na których można „rozpoznać" Casanovę, zanim za pomocą charakteryzacji nie przemienił Pan Donalda Sutherlanda w wymuszonego bałwana.

- Zawsze rysowałem moich bohaterów. Przede wszystkim chciałem samemu sobie narzucić ich istnienie. Czymże bowiem jest film, jeśli nie materializacją marzenia, snu, fantazji. Nie istnieje żaden system, metoda, nie ma sklepików, w których można by było kupić bohaterów, jacy są właśnie potrzebni. W tym magicznym zawodzie ma się w głowie tylko cienie jakichś pomysłów. Najsubtelniejszym aspektem twórczości jest materializacja tego, co zrodziła wyobraźnia. Trzeba nieustanie chodzić po linie, starając się zachować równowagę między wiernością temu, co się zamierzyło, a zgodą na to, co możliwe jest do zrobienia. Kiedy film jest już skończony, nie pamiętam, co zamyśliłem sobie na początku. Nie pamiętam już, jak ten film miał wyglądać. Stał się bowiem po prostu tym, czym jest. Kiedy ktoś pyta mnie: „Czy dzisiaj mógłby pan znów tak samo zrealizować tę czy inną scenę?”, nie wiem co odpowiedzieć. Przecież już zupełnie zapomniałem, jak ja rzeczywiście chciałem ją nakręcić. Tak więc moje rysunki to właściwie skóry, które się zrzuca, dokumentalne świadectwa krótkiej chwili w moich wędrówkach.

• Przed wystawą w Paryżu Pana rysunki były już eksponowane na początku 1977 roku w jednej z galerii w Zurychu. Jakie były Pana wrażenia z tamtej wystawy?

- Uczucie absolutnego wstydu. Naprawdę. To straszne, kiedy widzi się własne rysunki porozwieszane na ścianach oświetlone reflektorami, jak cenne motyle. Jakież to śmieszne, ba, wręcz bezwstydne, pokazywanie własnych intymnych, osobistych prac. To tak, jakby stolarz ni stąd, ni zowąd urządził wystawę kawałków drewna, które służą mu do robienia krzeseł.

• Jest Pan chyba mniej zażenowany oglądając książkę z reprodukcjami fotosów z własnych filmów?

- Hm... Mam wrażenie, że oglądam album rodzinny. Tak, tu tata, matka, ciotka, która umarła... Jest w tym wiele melancholii. Nigdy nie oglądałem na nowo żadnego z moich filmów. Nigdy. Nie chcę tutaj zgrywać się na wyrodnego ojca, ale jestem zakłopotany, kiedy spotykam kogoś, kto w najlepszej wierze mówi mi: „Ach, wie pan, wczoraj w Monachium, w telewizji, widziałem »Słodkie życie«!”. W pierwszym odruchu odpowiadam: „Obiecuję panu, że już nigdy czegoś takiego nie zrobię”.

Tak, to pewne, że z moją pracą łączą mnie kontakty pełne poczucia winy. Oto skutki katolickiego wychowania! Ale kiedy wracam do tego, co zrobiłem, mam uczucie czegoś bolesnego, mrocznego. Być może to świadomość mijającego czasu... A tymczasem wielu moich kolegów kolekcjonuje własne dzieła: na taśmie 16 mm, 35 mm. Własne dzieła lub filmy innych reżyserów. Wiem, że na przykład Ingmar Bergman ma wszystkie moje filmy. To mi schlebia, ale jednocześnie czuję się jak więzień na jego wyspie. Ma cząstkę mnie, może nią manipulować. A ja za żadną cenę nie chcę się znaleźć w sytuacji więźnia samego siebie!

• Pana plany?

- Przybywało mi lat, ale nie mądrości. Abym mógł coś stworzyć, aby wyzwoliła się we mnie odpowiednia doza energii, muszę się znaleźć w sytuacji przymusowej. A więc podpisuję. Podpisuję kontrakty. A później muszę się wreszcie zabrać do roboty. Podpisałem kontrakt z Amerykanami, z CBS na półtoragodzinny specjalny program telewizyjny oraz kontrakt na realizację dwóch filmów. Pierwszy to „Podróż Mastorny”. Projekt, który biorę na warsztat już po raz czwarty czy piąty z rzędu. Sam nie wiem dokładnie. Z nieprawdopodobną natarczywością, uporem przetrwał wszystkie filmy, które robiłem. Ciągle mi towarzyszył, dręczył, chociaż był ofiarą nie wyjaśnionych trudności: podejrzliwości, zabobonnego strachu, choroby...

• O co w nim chodzi?

- O podróż. Mężczyzna zasypia, budzi się. Nic się nie zmieniło, ale wszystko jest inne. Wie, że żyje własnym życiem, ale nie może go rozpoznać. Jest martwy. Ale nie chcę o tym za wiele mówić. Znów wokół tego projektu tworzy się atmosfera dziwnego zwątpienia.

• A drugi film?

- Zacznę od niego. Będę go robił najpierw. Nie wiem jeszcze, gdzie i kiedy. „Miasto kobiet” to niefrasobliwa błazenada o skomplikowanych więzach i przeciwieństwach typowego włoskiego samca i kobiet. Mojego bohatera zagra Dustin Hoffman, którego krucha sylwetka przypomina Bustera Keatona. A więc mały, śmieszny, roztargniony człowieczek. Film sfinansują, oczywiście, Amerykanie.

• Pan żałuje, że Amerykanie?...

- Kino włoskie miota się. Musimy przebrnąć. Ale to wszystko narzuca mi najbardziej szaleńczy warunek: film będzie realizowany w angielskiej wersji językowej! Gdybym się nie zgodził, oznaczałoby to banicję z szerokiego rozpowszechniania. Amerykańska publiczność nie znosi bowiem dubbingu. To dla niej bluźnierstwo, świętokradztwo... Dla mnie natomiast kręcenie filmu w innym języku niż mój oznacza ciężar nie do zniesienia. Bo przecież język to nie tylko słowa, ale także określony rytuał, pewne mity, pewne rytmy. To idiotyczne, aby spodziewać się, że komuś, kto miał trudności wyrażenia swoich związków z rzeczywistością przez idiomy własnego, ojczystego języka, uda się wyrazić je w innym, obcym języku. Oczywiście, oznacza to, że mogę angażować tylko aktorów angielskich lub amerykańskich, że muszę pogodzić się z „systemem gwiazd”, który jest godny szacunku, ale stanowi zupełne przeciwieństwo moich metod pracy. Jakież to ciężkie, trudne... W gruncie rzeczy jestem tylko wykwalifikowanym mistyfikatorem