Lis w pszenicy

„Mały Książę" nie jest książką dla dzieci, choć w dedykacji autor przeprasza wszystkie dzieci za poświęcenie jej dorosłemu. Nieporozumienie wokół książki zawdzięczamy jakiemuś bardzo dorosłemu krytykowi, który poczuł się bezradny wobec filozoficznego wykładu w ustach małego chłopca, mówiącej Róży, Lisa i Żmii. Odłożył więc ją na półkę dziecięcej literatury, gdzie znajduje się już wiele równie niewygodnych arcydzieł.

Nie trzeba było długo czekać na owoce takiego posunięcia. Tylko w ciągu paru ostatnich lat Mały Książę pojawił się na scenach licznych teatrzyków dziecięcych (grywa go zwykle nie najmłodsza, ale doświadczona aktorka) i w dwóch (na szczęście tylko w dwóch) filmach - również dla dzieci.

Saint-Exupéry - myśliciel, poeta i pilot, który nie powrócił z rekonesansowego lotu w gwieździstą noc 31 lipca 1944 roku - jest wielkim samotnikiem literatury naszych czasów. „Małego Księcia" napisał jako jedno z ostatnich swych dzieł, przekazując na niewielu stronach summę humanistycznego programu: rozważania o moralnej odpowiedzialności, obowiązku działania w warunkach narzuconych człowiekowi przez cywilizację XX wieku, o wartości mądrego poświęcenia, przyjaźni i miłości. To wszystko, co można odczytać z „Nocnego lotu", „Ziemi - ojczyzny ludzi", „Pilota wojennego". Posłużył się parabolą dzieciństwa, bo jak u Lewisa Carrolla, wiktoriańskiego autora „Alicji w krainie czarów" - dzieciństwo „zamieszkało w nim całe i nienaruszone". Przepoił swój traktat oddechem bezkresnej, kosmicznej przestrzeni, którą odczuć mógł tylko lotnik.

Na ekranie naiwne rysunki Saint-Exupéry'ego przekształcają się w obrazy świecące hollywoodzkim blichtrem. Ten paradoksalny pietyzm nie wystarcza do stworzenia filmu uniwersalnego, który mógłby zadowolić dzieci i dorosłych. Róża jest tylko panią w różowym peniuarze, nieprzyzwoicie fikającą grubymi nogami. Wąż niewiele ma wspólnego ze Żmiją tak słodko, tak niepokojąco kuszącą perspektywą śmierci. To tylko kabaretowy numer Boba Fosse’a.

Można, oczywiście, zapomnieć o książce. Wówczas numer Boba Fosse'a okaże się znakomity, jak znakomity jest taniec Lotnika i dziecka w bryzgach wody na zwolnionych zdjęciach. Ale za mało tego. Wątła narracja ledwo łączy epizody utrzymane w różnej stylistyce i piosenki pozbawione wdzięku. Reżyser nie chce zresztą zapomnieć i w jednym przynajmniej miejscu dokonuje cudu. Jakby po wielu próbach udało mu się uchwycić i przenieść na film spojrzenie Saint-Exupéry’ego. To scena spotkania z Lisem wśród róż - spotkania z Gene Wilderem pojawiającym się w tej roli. Aktorowi zawdzięczamy cudowną enigmatyczność postaci leśnego fauna, w której zawiera się także coś z lisa i coś z człowieka. Taniec, piosenka nie przeszkadzają w odczytaniu sensu. I przekonanie o niefilmowości Saint-Exupéry'ego pryska: ile prawdziwie filmowej treści zawiera na ekranie ilustracja słów: „po raz ostatni ujrzałem go w pszenicy". Słów, które nie są dosłownym cytatem, ale w połączeniu z obrazem streszczają subtelnie pewną złożoną emocjonalnie sytuację.

Może właśnie w ten sposób należało odczytać tekst „Małego Księcia"? Ale wówczas powstałby zupełnie inny film.

Andrzej Kołodyński