Festiwal Wojciecha Pszoniaka

Oglądamy ich od razu w pierwszej scenie „Ziemi obiecanej “ — trzech przyjaciół: Karola Borowieckiego, Moryca Welta i Maksa Bauma; rozbawionych, roześmianych, młodych i spragnionych działania.

I już w tej pierwszej scenie potrafili znakomicie się widzom przedstawić, przekonać, że choć są przyjaciółmi oddanymi jednej sprawie, to poza tym różni ich wszystko: temperamenty, charaktery, stosunek do ludzi, rozumienie kariery. Kiedy Moryc Welt zsiada z tandemu, na którym przyjechał do majątku Borowieckich razem z Karolem i opędzając się od dworskich psów, idzie w stronę zastawionego pod drzewami stołu jakimś dziwnym krokiem-biegiem czuje się w nim przerażenie mieszczucha niepokojonego przez sforę zwierząt, pragnienie sprawienia dobrego wrażenia na ludziach z „towarzystwa”, na których mu zależy, uniżoność biednego Żyda, a przy tym godność człowieka znającego własną wartość. To wejście Moryca na kurowiecki gazon jest prześmieszne i zarazem tak znakomicie zagrane przez Wojciecha Pszoniaka, że — przypuszczam — już w tym momencie widz nabiera przekonania, iż zobaczy kreację doskonałą. I nie myli się.

Mylili się natomiast swego czasu profesorowie warszawskiej szkoły aktorskiej, którzy nie przyjęli go na studia. Ich werdykt, druzgocący i autorytatywny, nie odwiódł Pszoniaka od aktorstwa, jedynie opóźnił jego start. W życiorysie aktora jest kilka zdarzeń, jakby specjalnie zaistniałych po to, by je cytować w momencie, gdy wiadomo, że jest już wszystko w porządku, że przeszkody zostały pokonane, a talent mimo wszystko zdołał się ujawnić i został doceniony.

Tak więc — uczeń liceum muzycznego, grał na oboju; dwa razy próbował zdawać maturę — bez efektu; będąc w wojsku grał w orkiestrze; próbował dostać się do warszawskiej szkoły teatralnej i wtedy właśnie usłyszał, że nie może zostać studentem, bo brak mu wrażliwości i warunków zewnętrznych. Wreszcie, gdy dostał się do szkoły krakowskiej, zrobił widać dość szybko postępy, gdyż niebawem został asystentem.

Potem zaczęły się występy w krakowskim Teatrze Starym. Grał w sztukach takich jak „Anabaptyści”, „Klątwa”, „Sędziowie”, „Pastorałka”, „Poskromienie złośnicy”, „Sen nocy letniej”, gdzie szczególnie podobał się w roli Puka, ale prawdziwe uznanie przyszło chyba dopiero po „Biesach” w reżyserii Wajdy. Pszoniak jako Wierchowieński wydał się wspaniały i widzom krakowskim, i warszawskim, a także londyńskim, gdzie przedstawienie Teatru Starego zrobiło ogromne wrażenie.

Stał się aktorem Wajdy. Aktorem jego przedstawień teatralnych i filmów. Pracował i z innymi reżyserami, wydaje się jednak, że współpraca z Wajdą przyniosła jak dotąd efekt najlepszy. To Wajda obsadza go w rolach diametralnie od siebie się różniących, jakby nie uznając ograniczeń psychofizycznych, jakby wierząc, że aktor dysponuje nieograniczoną skalą, bądź też potrafi znaleźć taki sposób na podporządkowanie kolejnej postaci sobie, iż widz to zaakceptuje.

Wierchowieński w „Biesach” pozostał w pamięci jako majstersztyk aktora operującego kontrastami, jako rola zmieniająca się migotliwie, prezentująca bogactwo środków. Jeszcze po paru latach nie sposób zapomnieć zdyszanego, konwulsyjnego rytmu jego gry, rytmu chwilami zamierającego to znów osiągającego przyspieszenie. Pszoniak przydał postaci Wierchowieńskiego nerwowość i ruchliwość, wrażenie działania „w locie”, w pogoni za spełnieniem.

Kolejne role u Wajdy — w filmach: „Weselu” oraz w „Piłacie i innych”. W „Weselu” zresztą aż dwie role: Dziennikarza i Stańczyka, postaci pomyślanych jako nawzajem się uzupełniające. Dziennikarz jest zgorzkniały i sarkastyczny, świadomy własnej niemocy. Stańczyk jest niby głosem sumienia Dziennikarza, echem jego myśli. Gdy tamten przedstawiony został bardzo ekspresyjnie, środkami gwałtownymi — Stańczyk jest znacznie bardziej ściszony, mniej wyrazisty.

Tak się złożyło, że teraz w Warszawie prawdziwy festiwal Pszoniaka: na ekranach dwa filmy, w Teatrze Powszechnym „Sprawa Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej z Robespierrem-Pszoniakiem i jeszcze program kabaretu „Pod Egidą” także z jego udziałem. I, co ważne, widz, który zdobędzie się na uczestnictwo w takim festiwalu, nie przeżyje rozczarowania: spotka się z aktorstwem bogatym, różnorodnym i wciąż świeżym.

Jeszua w „Piłacie” jest postacią pełną prostoty, którą aktor wyposażył w jakąś wewnętrzną intensywność, skupiającą uwagę. Dla mnie osobiście jednak najwspanialszym potwierdzeniem wielkiej skali możliwości aktorskich są dwie wymienione wyżej role: filmowy Moryc Welt i Robespierre ze sztuki Przybyszewskiej.

„Ziemia obiecana” jest tym filmem, który cieszy zwolenników Wajdy znajdujących kolejne potwierdzenie jego ogromnej wyobraźni kreacyjnej, i tym, który może zjednać nawet dotychczasowych jego antagonistów. W tym drapieżnym obrazie kapitalistycznego miasta w momencie rozwoju i zachodzących zmian sprzymierzeńcem reżysera okazał się znakomicie celny w większości dobór aktorów. W trójce wiodących trudno czynić szeregujące rozróżnienia. Nie mamy jednak wątpliwości, że Pszoniak jako Welt wpisał się do złotej księgi polskiego filmu.

Geniusz interesu: czynny, ruchliwy, zwinny, inteligentny i przebiegły, Moryc jest małym człowieczkiem, Żydem, który postanowił „przebić się” poprzez wszelkie przeszkody i przesądy; chce żyć na własny rachunek, żyć z rozmachem i tak, by „zarobić na lepszy pogrzeb niż Bucholc”, który był milionerem wprawdzie ale i człowiekiem bezwzględnym.

W tej pogoni za pieniędzmi, za niezależnością, Moryc nie ustrzeże się drobnych świństewek ale też istnieje sfera tabu, dokąd one nie mają wstępu. Tą strefą jest przyjaźń.

Aktor buduje tę rolę precyzyjnie: widać w niej zarys postaci w jej podstawowych, niezmiennych cechach, jest też mnóstwo szczegółów, którymi wypełnia każdą dosłownie scenę, każdy epizod na ekranie ogromną intensywnością i barwnością; jest technika niezawodna a zarazem świadomość, że pracą tą można się bawić, że materiał, jaki aktor dostał, na taką zabawę pozwala.

Pszoniak rysuje Moryca jakby polifonicznie. Przykładem choćby scena w klubie. Przychodzi tam jak na miejsce mającej się rozegrać bitwy: czuły na wszystko, co usłyszy, co się zdarzy, odpowiadający paru osobom naraz, odgarniający całą skotłowaną salę i nastrój jej bywalców a zarazem skupiony na swojej sprawie, na swoich pieniądzach, to znaczy tych, których jeszcze nie ma, ale już wie, jakim pociągnięciem je zdobyć.

Moryc wśród przyjaciół. Gdy Karol Borowiecki decyduje się podzielić wiadomością na temat zmiany cła na bawełnę, na czym można zrobić spory interes, Moryc ma nadzieję, że ten interes zrobią we dwóch, bez Maksa. Ale skarcony przez Karola, przestawia się natychmiast na inne widzenie siebie: czuje się równie szlachetny. Dlatego tak przykrą mu jest uwaga Maksa, że ma szachrajstwo w twarzy. Doprowadza się niemal do szlochu, przekonany o krzywdzie, jaką wyrządził mu przyjaciel. To przejście od momentu, gdy Moryc gryzie bułkę z twarzą napiętą od obliczeń, jakie w tym momencie przeprowadza, z twarzą rozjaśniającą się ogromnym uśmiechem, gdy te obliczenia wypadają korzystnie, a potem z twarzą biednego, krzywdzonego dziecka, gdy zarzut kolegi godzi w jego mniemanie na swój własny temat!

Kapelusze i ubrania Moryca. Dopowiadają wiedzę o postaci ale też i aktor potrafi się nimi posługiwać w sposób znaczący. Wystarczy wspomnieć scenę mierzenia kapelusza i wybór „maski” przed wizytą u wierzyciela.

Moryc jest dramatyczny, tragiczny nawet, gdy jego zabiegi, jego praca zamieniają się w popiół. Jest też śmieszny a nawet na swój sposób czuły, bywa drapieżny i nieustępliwy. Te wszystkie odcienie charakteru postaci podaje aktor z ogromną swobodą i naturalnością, w której nie czuje się ogromu pracy, jaka została w rolę Moryca Welta włożona.

Teatralny Robespierre jest z gruntu inny. Wykalkulowany, chłodny, monolityczny. Aż trudno uwierzyć, oglądając tę kreację, w wypowiedziane w jakimś wywiadzie zdanie, iż „działanie aktora wynika z emocji a myśl, refleksja, jest dopiero jej następstwem”. Robespierre jest grany po wirtuozersku, ale jakby cały z myśli, z chłodnych obliczeń.

Na ostatni spektakl tego aktorskiego festiwalu warto pójść „Pod Egidę”, by popatrzeć na Pszoniaka jako przezabawnego Ślązaka, na aktora, który potrafi bawić nas gestem, modulacją głosu, potrafi śpiewać i stwarzać atmosferę intymnego porozumienia, jaka jest domeną kabaretu.

ELŻBIETA SMOLEŃ-WASILEWSKA