O satyrze

O satyrze

Śmiech wyzwala, to też lubimy się śmiać, chcemy się śmiać, musimy się śmiać. Śmiech, jak wszystko, może być mądry i głupi. Mądry zdarza się rzadziej, a nawet po prostu rzadko.

Małe dzieci, jak wiadomo, lubią, żeby je łachotać. Dorosłym zabawa w łaskotki nie przystoi, więc swoją potrzebę śmiechu zaspokajają inaczej. Na przykład chodzą do kina. W kinie jednakże dorosłych rzadko traktuje się jak dorosłych, częściej próbuje się ich łachotać jak dzieci. Zwłaszcza film polski celuje w tej trudnej sztuce.

Kiedy nas łachoczą, nie zawsze nam do śmiechu, czasami raczej do płaczu. Oto komedia „Jak to się robi”. Na ekranie literat-kretyn pracuje nad scenariuszem filmowym z reżyserem-idiotą. Aktorzy robią, co mogą, stroją małpie miny, bełkoczą, czekają, a widzowi na płacz się zbiera. Może za wiele tu tragicznej prawdy, jak się w rzeczywistości robi filmy.

Polskie kino łachotało nas już na wszelkie możliwe sposoby. Obyczajowo, absurdalnie, muzycznie, lirycznie, satyrycznie. Trudno powiedzieć, który sposób najgorszy, bo w praktyce każdy okazał się równie zły. To znaczy w każdym stylu udało nam się zrobić skiłądzie wprost nieprawdopodobne. Ja jednak najbardziej nie lubię polskiej twórczości satyrycznej. I gdybym miał filmowców o coś prosić, to prosiłbym ich, by zechcieli nie uprawiać satyry.

Czym jest satyra polska? To się zaraz okaże, kiedy pojawią się przykłady. Pochodzić one będą z ostatniego filmu Stanisława Barei pt. „Nie ma róży bez ognia”.

Najpierw przykład niewinny. Na ekranie z krawatem przytrzaśniętym drzwiami gna za autobusem Jacek Fedorowicz, któremu w sukurs próbuje przyjść Tym, zachęcając grupkę młodych kolarzy, by ruszyli w pościg. Ale kolarze nie chcą. A dlaczego? Bo stoją pod budką i popijają piwo. Jest satyra? Jest, bo jak powszechnie wiadomo w czasie jakiegoś wyścigu jacyś kolarze zatrzymali się przy budce z piwem. Oczywiście, nie było to ładnie z ich strony. Filmowcy słusznie wytknęli kolarzom błędy. Widz gruntownie przemyślawszy sprawę na pewno przyzna rację filmowcom. Jest tylko jedno kłopotliwe pytanie: z czego tu się śmiać?

A oto inny przykład. W tymże filmie w jakiejś luksusowej knajpie pewien pan — prawdopodobnie pijany — wyciąga z kieszeni banknoty tysiączłotowe i pokazuje je siedzącej obok pani, ta wymienia numer banknotu i zgarnia pieniądze. I tu znowu pytanie: co to właściwie jest? Chyba jednak satyra, bo przecież nie komedia.

Przed dwudziestu kilku laty dość powszechnie panowała teoria, że satyra jest potężnym orężem w walce z przeżytkami. Wkrótce jednak zauważono. że to oręż mało skuteczny. Toteż teorię zarzucono. Dlaczego nie zaniechano praktyki?

Satyra, jak wiadomo, winna być ostra. Satyra powinna też być słuszna. Czy możliwa jest satyra, która byłaby i ostra, i słuszna jednocześnie? Gdy godzi się w przeżytki, marginesy, tak zwane błędy subiektywne, na pewno ma się rację. Czy jednak jest to ostra racja? Czy może tylko krzykliwa? Krótko mówiąc, satyra to taki kłąb powikłań, że rozplątać tego nie sposób. Toteż najlepiej dać sobie spokój z tym wszystkim.

Zostawmy urzędników popijających herbatę, zamiast pracować, kolarzy chodzących na piwo, zamiast się ścigać, kelnerów pokazujących palcem na kolegę, zamiast obsługiwać gości. Dajmy im raz na zawsze spokój. Oczywiście, w sztuce, a nie w życiu. Wszystkie te fakty w życiu są dokuczliwe, a i w sztuce nie śmieszą. Raczej pozostawiają niesmak.

Przykłady poczynań satyrycznych zaczerpnąłem z ostatniego filmu Stanisława Barei. W imię sprawiedliwości dodać wypada, że rzecz się nie składa wyłącznie ze scen satyrycznych. Nie, jest tu kilka epizodów naprawdę śmiesznych. Mogłaby to być komedia zabawna i bezpretensjonalna, gdyby reżyser nie wpadł na kilka pomysłów. Kilka pomysłów to niby rzecz drobna, pamiętać jednak należy, że łyżka dziegciu potrafi zepsuć smak beczki miodu.

JERZY NIECIKOWSKI


Z dobrego serca

Z dobrego serca

Oto kończy się główne wydanie dziennika, jeszcze Wicherek, jeszcze zapowiedzi na jutro i... rośnie ciśnienie wody, gazu, rośnie zużycie energii elektrycznej, robi się pusto na podwórkach, mało nas na ulicach. Zaczynają się najlepsze godziny potulnego olbrzyma, czyli telewizji.

Skąd telewizja? Po dwóch latach manipulowania ogniskową w różnych warunkach przyszedł czas stabilizacji. Ustawiam zatem wizjer na ostre widzenie ekranu, ale już domowego i chciałbym wspólnie z Czytelnikami zająć się tym, czym kilkanaście milionów rodaków zajmuje się od lat w najlepszych godzinach telewizyjnego programu.

W tej nowej rubryce, niby-felietonie telewizyjnym, na bieżąco i gorąco spróbujemy oceniać, na ile owe najlepsze telewizyjne godziny są i naszymi najlepszymi godzinami, dobrymi albo chociaż nie straconymi beznadziejnie. Oczywiście pierwszeństwo należy się filmom rodzimej produkcji, zwłaszcza że telewizja polska ma już własną wytwórnię POLTEL, i na swym koncie sukcesy — u publiczności (żywe dyskusje prasowe po emisji filmów „Broda” oraz „Uszczelka” z serii „Najważniejszy dzień życia”) i na pierwszym festiwalu filmów polskich w Gdańsku (nagrody dla „Uszczelki”, „Sędziów”).
Zatem do rzeczy, bo kończy się oto kolejny, a pierwszy w tym roku polski serial telewizyjny „Droga”, nadawany w bezsprzecznie najlepszych godzinach, bo nie tylko wieczorem, ale do tego jeszcze w niedziele. Temat aktualny, współczesny; autorzy uznani, solidni (scenariusz — Andrzej Mularczyk, reż. Sylwester Chęciński); aktorzy popularni i lubiani (Wiesław Gołas, Zygmunt Malanowicz, Józef Nalberczak i inni). Całość? — No właśnie.

Wiadomo, że nie tylko tzw. czynniki odpowiedzialne za politykę kulturalną, ale także statystyczny telewidz złakniony jest filmowego wizerunku prawdziwych, życiowych problemów, spraw Polaka tu i teraz. Film kinowy jakby jąkał się w tym miejscu i nadzieję na realizację tego zapotrzebowania wiązano ostatnio raczej z telewizją. Istotnie, autorzy „Drogi” pomieścili w swym serialu pokaźny bagaż istotnych dziś problemów: alkoholizm (odc. I), zacofanie obyczajowe wsi (II), pokusy życia ułatwionego (III), konflikt pokoleń i konsumpcyjny stosunek do życia (IV).

Wiadomo także, że serial to pewna ciągłość; ktoś, czy coś musi owe odcinki i wydarzenia wiązać w jakąś sensowną całość. Można to robię zupełnie luźno, jak w „Najważniejszym dniu życia” (postać dziennikarza nagrywającego wypowiedzi różnych ludzi); można zaś bardziej ortodoksyjnie, jak w „Drodze”, uczynić głównego bohatera naturalnym łącznikiem dramaturgicznym między poszczególnymi wydarzeniami, w których uczestniczy jako pełnoprawna dramatis persona. Jest to jednak szalone samoograniczenie możliwości narracyjnych, bo nawet przy założeniu, że bohater — Marianek, jako kierowca jeździ często i daleko poznając rozmaite środowiska, trudno uwierzyć w życiowe prawdopodobieństwo tak nadzwyczajnej aktywności bohatera. Dodajmy, aktywności wynikającej z potrzeby serca Marianka, który taki już jest, że wierzy ludziom i gotów im pomagać zawsze i wciąż. A spraw i problemów czekających na interwencję — jako się rzekło — autorzy nie poskąpili. Może zabrzmi to okrutnie, ale nadmierna bezinteresowność wydaje się zawsze podejrzana. O ileż mocniejsze alibi dla podobnej dobroci serca wymyślili autorzy „Ściganego": jego serdeczność i uczynność wobec spotykanych ludzi jest po prostu wymuszona i wykalkulowana — szuka sojuszników, schronienia przed pościgiem. Miał tamten serial jeszcze jeden od razu i organicznie wpleciony w całość wątek — intrygę kryminalną. Nasi autorzy odrzucając podobne ułatwienia, nie rezygnują przecież z analogicznych metod dramatyzowania akcji, ale w tym celu, do każdego odcinka muszą wciąż na nowo wymyślać jakieś kryminalne zasuplenia. Nic tak nie ożywia gazety, jak nekrologi. Ale kryminał po polsku wygląda przeważnie jak księżycowy plan ex narzeczonej Gerlicza, która walczy o ukochanego z takim nakładem środków oraz inteligencji, że diabli biorą wszelkie prawdopodobieństwo. Z kolei, żeby tak skomplikowaną intrygę rozwiązać, Marianek musi działać prawie jak Arsen Lupin, co znowu kłóci się z potoczną realnością. I tak dookoła, co błyśnie tu i ówdzie kawałek realności, problem, sprawa, to już je kunsztowna intryga przysłania, snuta szybko i po łebkach, bo to czasu w jednym odcinku niewiele na pełne jej zawiązanie, wybrzmienie i finał.

Odnosi się wrażenie, jakby autorzy działali przeciw sobie. Chcieliby tej Polski zwykłej łyżkami, garściami nachwytać przed kamerą jak najwięcej, a jednocześnie boją się, że jak tych kęsów nie udramatyzują, nie spiętrzą wedle wszelkich wymogów serialowej poetyki, to widz się zakrztusi. Obeznanie ze stylistycznymi niuansami serialu dobrze świadczy o warsztatowym kunszcie autorów, ale czy warto w imię fikcji gwałcić rzeczywistość?

CZESŁAW DONDZIŁŁO



Magazyn FILM: 4/1975 (1364) Przeczytaj artykuł z tej strony