Uśmiech spod cylindra

Mówi się, że gwiazda nie wybiera ról: to role wybierają gwiazdę. Ta zasada najlepiej określa karierę Freda Astaire, karierę, która jest jedną z najpogodniejszych legend kina.

Mimo 78 lat ma się dobrze. W dniu urodzin grał w telewizyjnym filmie Davida Lowella Richa „Przewrót w rodzinie". Nie, nie tańczył. Grał emerytowanego, chorego na serce malarza, który musi iść do domu starców, ale nie chce rozstać się z żoną.

Kim jest Fred Astaire? Tancerzem, piosenkarzem, aktorem. Napisał bezpretensjonalne słowa kilku piosenek, które były swego czasu przebojami, i dwie autobiograficzne, radosne książki. Cóż więcej można dodać? Slogan, iż wnosił na ekran radość, wdzięk i elegancję. Nieważne, jaki to film. Liczy się moment, w którym Astaire wchodzi na ekran: smukły, z twarzą uśmiechniętego Pinokia, krokiem, w którym czuje się już taniec. I ekranowa rzeczywistość nabiera innego wymiaru, zaczyna jaśnieć blaskiem niezwykłej osobowości. Niełatwo ją zdefiniować. W roku 1935 Graham Greene, uprawiający wówczas krytykę filmową, pisał: „Pan Astaire wydaje się najbliższy ludzkiego wcielenia Myszki Miki; równie dobrze mógłby być wyrysowany w studiu Disneya ze swą sprawnością fizyczną i nieprawdopodobnym witalizmem. Należy do świata fantazji nie podlegając prawom ziemskiego ciążenia, tak jak nie podlega im Myszka Miki".

Niech nas nie zwiedzie lekki ton; w tym porównaniu nie ma ironii. A oto inne zdanie - wygłosił je przed śmiercią piosenkarz Bing Crosby, partner Freda Astaire z filmu „Gospoda świąteczna": „Nie było nigdy większego perfekcjonisty; nie było i nie będzie lepszego tancerza. I nigdy nie znałem kogoś, kto byłby w takim stopniu dżentelmenem. Kocham, podziwiam i szanuję Freda także dlatego, że posiada cechy, które pragnąłbym mieć, a których nie mam".

Dwie opinie: wielki pisarz spogląda z pozycji widza i określa to, co nie przestaje zdumiewać - zjawiskowość ekranowej sylwetki Freda Astaire. Jego kolega aktor podkreśla profesjonalizm i cechy charakteru, objawiające się przede wszystkim za kulisami, w bliskiej współpracy, ale nie tylko.

Wróćmy jeszcze do definicji Greene'a. W następnym zdaniu pisze: „Niestety, Astaire musi występować w towarzystwie innych ludzi i nawet Ginger Rogers nie jest w stanie dorównać mu swobodą, lekkością i radością". Astaire występował zawsze w duecie. Jego talent potrzebował uzupełnienia i kontrastu; co więcej, z formuły duetu zrodził się nowy typ musicalu, istotny dla ewolucji gatunku. Greene krzywdzi trochę Ginger Rogers. Ta blondynka o długich nogach i szelmowskim uśmiechu była niewątpliwie najlepszą z jego partnerek. Spotkali się w r. 1933, kiedy młodziutka tancerka stała się sensacją Broadwayu po występie w rewii „Szalona dziewczyna". Razem nakręcili dwuaktowy test filmowy, który nie zrobił w Hollywood wrażenia. „Nie potrafią grać, trochę tańczą" - brzmiała opinia, cytowana dziś jako kuriozum. Ale kiedy wystąpili razem w filmie „Karioka", nie było już wątpliwości: narodził się najlepszy duet taneczno-aktorski w dziejach. Przynajmniej w dziejach Hollywood. Rozstali się w roku 1939, ponieważ Ginger Rogers czuła się skrępowana rolą partnerki; po latach raz jeszcze zatańczyli w filmie „Barkleyowie z Broadwayu”.

Warto przynajmniej wymienić inne partnerki Freda Astaire. Zmieniający się ich typ urody i ekspresji to żywa wykładnia historii amerykańskiego musicalu, w którym wartością stałą, opierającą się przemianom mody pozostaje tylko sztuka Astaire'a. Pierwsza na tej liście jest jego siostra Adele. Tańczył z nią już mając 5 lat i razem debiutowali na nowojorskiej scenie. Występowali w Kanadzie, Stanach i w Europie aż do początku lat siedemdziesiątych, kiedy Adele poślubiła angielskiego arystokratę, a Fred spotkał Ginger Rogers. Potem były „wampy" ekranu: Eleanor Powell, Rita Hayworth, Jane Powell. Także Cyd Charisse, o której ktoś napisał: „Mówi swoje kwestie, jakby uczyła się ich na pamięć sylabami, ale kiedy Fred Astaire unosi ją w tańcu, wybaczamy wszystko: to żywioł". W latach czterdziestych nastąpiła moda na aktorki z prawdziwego zdarzenia, ze zmiennym powodzeniem próbujące tańca: Judy Garland, Leslie Caron, Audrey Hepburn, Lili Palmer. Wreszcie - już na ekranie telewizyjnym - wystąpił z młodziutką Barrie Chase. To był rok 1959, rekordy powodzenia bił program zatytułowany „Wieczór z Fredem Astaire", ale wielki artysta żegnał się już z karierą tancerza. Od czasu filmu „Ostatni brzeg" przyjmował natomiast role dramatyczne, wciąż zaskakując skalą talentu. I raz tylko uległ namowom młodego, zakochanego w dawnym musicalu reżysera nazwiskiem Francis Ford Coppola. Tak powstał nostalgiczny, jakby zabłąkany w czasie film „Tęcza Finiana" (1968) - opowieść o irlandzkim włóczędze, który odnajduje baśniowy skarb. Tańczył z Petulą Clark, jak zawsze z wdziękiem i lekkością. Ale wielka epoka musicalu była już zamknięta. I wciąż jeszcze nie zaczęła się nowa.

Cofnijmy się raz jeszcze w lata trzydzieste. Początki kina dźwiękowego. Najpopularniejsze filmy tego okresu to wielkie rewie - filmowy teatr, zwielokrotniający możliwości sceny. Choreograf z Broadwayu, Busby Berkeley, wprowadza układy taneczne z niekończącymi się szeregami anonimowych girls, sprawnych jak automaty. Schodzą po schodach, które zdają się sięgać nieba, tańczą na gigantycznych, lukrowanych tortach, na czarno-białych klawiszach monstrualnych fortepianów. Była w tych widowiskach matematyczna precyzja rytmu i ruchu, ale nie było człowieka. Dopiero film „Czterdziesta Druga ulica" przełamał konwencję. Kamera weszła za luksusową dekorację, ukazała z bliska niektóre z tych pięknych dziewcząt, odkryła ich troski i radości.

Ale już wcześniej Fred Astaire zaproponował inną formułę. W jego filmach nie było gigantomanii, nie było ściśle oddzielonych numerów tanecznych i śpiewanych jak w rewii. Ośrodkiem widowiska stała się aktorska osobowość wykonawcy. To bohater filmu wprowadzał taniec i śpiew równie naturalnie jak dialog. Muzyka stała się integralną częścią akcji, a nie dodatkiem, rozbrzmiewała w naturalnej scenerii, która dopiero pod jej wpływem nabierała umowności.

Przyjrzyjmy się bliżej filmowi „Panowie w cylindrach" z roku 1935. Z pozoru wodewil, komedia omyłek z tańcem i piosenką. Bohater, tancerz Jerry Travers, spotyka w londyńskim hotelu modelkę Dale, która sądzi, że jest to mąż przyjaciółki, wyjeżdża więc do Wenecji, aby poślubić innego, tam jednak włącza się do akcji majordomus Bates w przebraniu pastora etc., etc. Perypetie tyleż splątane, co nieprawdopodobne, dialog oparty na nonsensownych odzywkach w stylu braci Marx, Londyn i Wenecja to po prostu dekoracje w hollywoodzkim studiu. Należy dodać, że reżyseria Marka Sandricha nie jest zbyt pomysłowa, a muzyka Irvinga Berlina wydaje się miejscami banalna. Na czym więc polega nieprzemijający urok filmu? Przede wszystkim na idealnym stopieniu wszystkich tych elementów w harmonijną całość. Jefferson Grieves pisał: „Musical zakorzeniony jest w micie. Ukazuje świat niewinności, świat zamieszkały przez czarujących ludzi, których czysta miłość zwycięża w atmosferze ekstatycznej radości". Astaire i Rogers tańczą „policzek przy policzku" (tytuł piosenki, która stała się przebojem), ale nigdy się nawet nie pocałują. Kiedy spotykają się przypadkiem i pada pytanie: „Czyż dzień nie jest śliczny?" - jest to tylko początek muzycznej frazy. Zamiast odpowiedzi - piosenka; spacer przekształca się w taniec, ogród - w salę balową, aby umożliwić swobodne wirowanie zakochanej parze. Przejście od codzienności do tanecznej fantazji odbywa się z pełną wdzięku nonszalancją. I tylko zakończenie ma coś z musicalu w dawnym stylu, kiedy w takt piosenki „Piccolino" do tańca ruszają wszyscy, a dekoracja zmienia się co chwila, zamieniając scenę w serię ożywionych obrazów. „Panowie w cylindrach" i inne filmy z Fredem Astaire i Ginger Rogers z tego okresu dostarczyły rozwiązań prowadzących do wielkiego rozkwitu musicalu na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. To w nich szukać trzeba wzoru „Deszczowej piosenki", „Amerykanina w Paryżu" i „Zaproszenia do tańca". A kiedy Astaire odbierał w roku 1949 statuetkę Oscara, nie była to nagroda za kreację czy film, ale za „unikalną sztukę i wkład w rozwój techniki ekranowego musicalu". Role dramatyczne, które gra do dzisiaj, są tylko dopełnieniem aktorskiej biografii; nawet najlepsze z nich nie przesłonią tamtych dokonań.

Fred Astaire mieszka w spokojnym domu na Beverly Hills w Hollywood i wolny czas poświęca hodowli koni wyścigowych. Było to zawsze jego pasją. Owdowiał w roku 1954, ma syna i córkę, doczekał się wnuków. Nie stroni od kina. Nowe filmy uważa za „wspaniałe". Ale z wahaniem, w którym objawia się takt i delikatność, tak dobrze znane z ekranu, dodaje: „Nie wiem tylko, czy nie za bardzo akcentują wulgarność. Nie czuję się zażenowany językiem. Ale żenujące jest słuchanie tego w kinie, kiedy siedzi się u boku kogoś zupełnie obcego...".

Leila Sorell