Tren dla stepowego kulona

O ludziach, którzy z dokumentowania ginącego świata przyrody uczynili swą życiową pasję. 

Póki co, rzecz się kotłuje, póki co, trwa wielka wojna o przewartościowanie pojęć z zakresu biologii, cywilizacji i kultury; co komu służy, co komu pomaga, przeszkadza - trudno dociec, nauka nie nadąża... - tak pisał nasz kolegą Arcitenens w jednym ze swoich felietonów.

Rzecz się kotłuje, naukowcy się biedzą, na całym świecie rozwija się ruch ekologów. Nagle gwałtownie wzrosła liczba filmów przyrodniczych lub mających przyrodnicze ambicje. Pojawiły się opowieści o ptakach i ssakach, rybach i owadach z całego świata, barwne, bogate, rzeczowe, opatrzone komentarzami naukowych autorytetów. Przyroda stała się czymś na kształt ,,gadgetu", nowej zabawki - i nowym, wielkim problemem.

Trapimy się, siedząc przed telewizorem, wyniszczaniem czy zanikiem gatunków gdzieś na dalekich kontynentach. Tymczasem wokół nas ginie nasza własna przyroda i często tego nie zauważamy; może dlatego, że jest tak blisko. Czy bardzo przejmiemy się wiadomością, że wyginął kulon stepowy? Smutne, ale do siebie nikt tego nie weźmie. A przecież może to jest pierwszy sygnał, że nam, ludziom, zagrozić by mogło to samo. Tylko czasem znajdzie się ktoś szalony na punkcie ptaków, ssaków i wszystkiego, co oprócz nas żyje z nami na wspólnej ziemi. Ktoś, kto rozumiał i kochał przyrodę, zanim oddano ją jako problem pod rozwagę autorytetom. Ktoś, kto poświęcił jej całe życie.

Jednym z takich ludzi jest Włodzimierz Puchalski, „nieustannie zadziwiony przyrodą, jej nieprawdopodobnym urokiem, cudownością życia”.

- Nigdy jeszcze nie zrobiłem celującego filmu przyrodniczego - mówi sam Puchalski. - Z braku odpowiednich warunków ekologicznych. Musiałbym bowiem znaleźć się w sercu takiego siedliska przyrody, gdzie zwierzęta nie boją się człowieka. Zwierzęta, czy to żyjące dziko, czy nawet w ogrodach zoologicznych, posiadają coś w rodzaju wewnętrznej bariery bezpieczeństwa i płoszą się, gdy człowiek próbuje ją przekroczyć. Ich zachowanie kształtuje się także pod wpływem zdobytych doświadczeń. Gdy tuż po wojnie łosie znajdowały się pod całkowitą ochroną, można było podejść do nich na kilka kroków; obecnie, gdy dozwolony jest ograniczony odstrzał łosi, bardzo trudno zbliżyć się do nich na odległość mniejszą niż 100 metrów. W Polsce nie ma takiego miejsca, gdzie do zwierzyny można by się zbliżyć nie wywołując w niej lęku, dlatego filmowane zwierzęta są zawsze nieco wystraszone, zaniepokojone. Natomiast moi koledzy za granicą mogą realizować swoje filmy w rezerwatach, wśród zwierząt oswojonych z obecnością człowieka. Są ponadto wyposażeni w specjalny sprzęt fotograficzny i filmowy, podczas gdy my ciągle zmuszeni jesteśmy realizować filmy kamerą sprzed 40 lat, dość hałaśliwą, z nieodpowiednią optyką. Technika opóźnia więc realizację, która i tak musi trwać 3-4 lata, bo tego wymaga biologia wielu gatunków. Czasem nie uda się sfotografować istotnego elementu z życia osobnika i już trzeba czekać do następnego sezonu. Także i honoraria powodują, że filmami przyrodniczymi zajmują się wyłącznie zapaleńcy, mający czas i zdrowie, by pokonywać rozliczne przeszkody stające im na drodze. I zapewne również z tych powodów musimy przyznać się do tego, że zabrakło filmu jako dokumentu istnienia wielu gatunków, których dzisiaj już nie ma. A w najbliższych latach zapewne staniemy się świadkami wyginięcia głuszca, orła, dropia, wydry, wilka.

Wskutek zagrożenia całego środowiska, przez zanieczyszczenia, opylanie lasów i pól zostały naruszone łańcuchy ekologiczne i stąd wymieranie najmniej licznych gatunków. Giną również całe populacje, zwłaszcza owadów i ptaków, a to z kolei staje się zagrożeniem dla roślinności pozbawionej swych naturalnych obrońców.

Każdemu z tych ginących gatunków chciałbym poświęcić choć jeden film, ale już pewnie nie zdążę. O niektórych opowiedziałem w telewizyjnym cyklu nazwanym »Przyrodnicze opowieści Włodzimierza Puchalskiego«. Każdy z przedstawionych w nim filmów jest opowieścią nie o jednym gatunku, lecz o całym zbiorowisku. Takie były »Ptaki Arktyki«, »Moich sześć stepowych tchórzy«, »Puszcza«, »Od żaby do krokodyla«. Staram się w filmach pokazywać również wzajemny stosunek człowieka i przyrody. Człowieka - często obojętny, bezmyślny, często okrutny - i przyrody, dla której żadne zjawisko nie jest pozbawione znaczenia”.

Włodzimierz Puchalski poświęcił swej pasji całe życie. Wydawałoby się, że wśród przedstawicieli następnego pokolenia o takich pasjonatów trudno. A jednak co pewien czas przybywa ktoś nowy i zdarzają się tacy zapaleńcy nawet w telewizji.

Telewizyjne filmy Joanny Wierzbickiej, ze zdjęciami Ryszarda Czerwińskiego, to jak gdyby małe poematy na cześć przyrody, a jednocześnie jest w tych filmach jakby ton żałobny; oto człowiek uzbrojony w technikę zostawia za sobą pustkowia pełne powolnego umierania.

Realizacja filmów przy naszych ograniczeniach technicznych i finansowych - mówi autorka - jest możliwa tylko wtedy, jeśli uzna się to za sposób życia. Zdaję sobie sprawę że dysponując jedną kamerą, ograniczonym limitem czasowym i skromnymi środkami finansowymi nie przekroczę nigdy bariery dzielącej mnie od produkcji na poziomie światowym, pokazującej biologię i psychologię gatunku czy osobnika. Muszę to wszystko zastępować »klimatem filmu«, czyli kolorytem, zapachem filmowanego kawałka ziemi. Jest to zwykle jakieś miejsce nad Biebrzą lub Narwią albo w Tatrach;tam ten specyficzny zapach i koloryt jeszcze się zachował. Z realizacji tych filmów mam raczej satysfakcję myśliwego czy sportowca, lub wreszcie czysto prywatną przyjemność, że mogłam spędzić pół roku z dala od miasta. Sama bowiem możliwość posłuchania koncertu bekasów, rycyków i czajek, w kwietniu, na łące, o świcie czy odwiedzenie tokowiska bekasów jest już źródłem chęci do życia. Świat zamknął się dziś dla mnie w rejonie Biebrzy i na obszarze Tatr. Boję się, że życia nie starczy na to, żeby utrwalić na taśmie te dwa kawałki Polski. Na szczęście praca zawodowa zbiega się w moim przypadku z osobistą pasją, przyjemnością, sensem życia i najwspanialszą zabawą. Niczego więcej mi nie trzeba.

Robię również filmy o ludziach - ale zawsze w ich związkach z przyrodą. W przyrodzie i w ludziach interesuje mnie to, co odchodzi w przeszłość, co można jeszcze uratować od ostatecznego zapomnienia przez utrwalenie na taśmie filmowej. Dlatego powstały: »Książę Wisły« - o flisakach z Ulanowa nad Sanem, »Ostatni redyk«, »Orawska wiosna«, »Orawska Góra«, »Hawiarskie drogi«. Kolejny mój zamysł to seria filmów o przyrodzie i kulturze niezwykłego rejonu kraju - Tatr”.

Zarejestrować to, co odchodzi, co staje się już tylko wspomnieniem. Na szczęście znajdują się jeszcze entuzjaści-szaleńcy, zauroczeni życiem, którzy badają je i opiewają, nie ulegając pędowi do pospiesznego wymiatania wszystkiego, co przeszkadza w poprawnym, geometrycznym układaniu świata.

Dzięki temu, co zanotowali na taśmie filmowej, będziemy kiedyś przynajmniej wiedzieć, cośmy stracili.

Andrzej Wojnach