Geniusz sceny

W jubileuszowym roku odrodzenia się polskiej państwowości kontynuujemy cykl publikacji poświęconych przedwojennemu kinu polskiemu. W naszych pisanych po latach recenzjach przypominamy najciekawsze filmy dwudziestolecia, próbując na nie spojrzeć z perspektywy dnia dzisiejszego. Za udostępnienie filmów dziękujemy Filmotece Polskiej.

Nigdy nie widziałem Ludwika Solskiego na scenie. Pozostał dla mnie historią i wielką aktorską legendą. Jeszcze wczoraj mogłem o nim powiedzieć kilka stereotypowych zdań. Ze to genialny komik, niezapomniany Wiarus z „Warszawianki", dyrektor krakowskiego teatru, bohater licznych anegdot teatralnych. To prawie wszystko. Ale są przecież książki, wspomnienia, podręczniki. Istnieją tomy recenzji i napisana w 1935 roku monografia Adama Grzymały-Siedleckiego. W końcu najkrótszy i syntetyczny opis tej postaci znaleźć można w opublikowanej ostatnio przez Zbigniewa Raszewskiego „Krótkiej historii teatru polskiego": „W grze Solskiego (...) uderzała cecha równie cenna w odczuciu modernistów, a mianowicie zmysł malarski, wyrazistość konturu. Większej jaskrawości towarzyszyła tu nie mniejsza oryginalność. Solski to przypuszczalnie pierwszy polski aktor, który odkrył artystyczne walory brudu: jako Stary Wiarus w »Warszawiance« wchodził na scenę ochlapany błotem, które chlustano mu na nogi za kulisami”. Cóż można dodać więcej? Zbigniew Raszewski mógł oglądać Solskiego w teatrze, ja widziałem nakręcony w 1938 roku film Romualda Gantkowskiego „Geniusz sceny". Dokumentalny obraz, nagrodzony na festiwalu w Wenecji, pragnie ocalić od zapomnienia postać wielkiego artysty teatru. Oglądany dzisiaj, po latach, ukazuje rzeczywistość w miejscu, w którym rozpanoszyła się już idealizująca legenda.

Film Gantkowskiego był przedsięwzięciem bardzo ambitnym. Po raz pierwszy bodaj kamera zmierzyła się z prawie niewykonalnym zadaniem utrwalenia na taśmie filmowej fenomenu indywidualności scenicznej. Dziś, kiedy prowadzi się nieuwieńczone dotąd pozytywnym wynikiem prace nad opisem dzieła teatralnego, wiadomo, że sfilmowany spektakl sceniczny jest w stanie zachować tylko złudny pozór teatralnego świata. Spektakl teatralny tym bowiem różni się od filmu artystycznego, że teatr stwarza się wobec publiczności, w jej oczach i przy jej udziale, podczas gdy film skleja się na stole montażowym. Podstawą materialną filmu jest celuloidowa taśma, zaś teatru nie ma bez żywego człowieka i wrażliwej widowni. Sztuka aktora scenicznego polega na oddziaływaniu na widza i czerpaniu z publiczności sił do dalszej gry. Owacyjne brawa zatrzymują akcję. Gromkie żądania bisu mogą nawet zmusić bohatera do powtórzenia tyrady. Chłód na sali ziębi przedstawienie, a zapał publiczności udziela się aktorom. Aktor teatralny jest rodzajem medium. Uobecnia bohatera nie przestając być żywą postacią. W filmie zaś aktor stwarza bohatera fikcyjnego, a ostateczny kształt postaci powstaje z kompozycji licznych wariantów tych samych ujęć.

Technika filmowa nie jest oczywiście w stanie stać się wystarczającym środkiem przedłużenia teatralnego żywota. Może jednak jego kształty przybliżyć i uzmysłowić wydarzenia, w których nie mogliśmy uczestniczyć. Film Gantkowskiego z tego zadania wywiązuje się znakomicie. I choć przepadły niektóre fragmenty, z innych zaś ocalały tylko szczątki, ten dokument wciąga dziś jeszcze i fascynuje. Kompozycja filmu jest prosta i naturalna. Kuluarowe dyskusje i zakulisowe rozmowy przeplatają się z komentarzem Adama Grzymały-Siedleckiego, którego słowa ilustruje kilkanaście obszernych fragmentów ukazujących najwybitniejsze spośród z górą ośmiuset ról kreowanych przez Ludwika Solskiego. Kopia jest stara, z lukami. Chwilami nie wiadomo, w jakiej roli znów aktora widzimy. Ale to też ma swoją magię. Czuję się jak archeolog, który bierze do ręki pradawny dzbanek, przygląda mu się uważnie i zaczyna rozpoznawać jego wiek i miejsce skąd pochodzi.

Ludwik Solski, którego role w rok po śmierci artysty zestawił Jerzy Got, grywał wiele w sztukach współczesnych mu modernistów. Liczne sekwencje filmu ukazują go wcielającego postaci Karola Huberta Rostworowskiego, Jana Augusta Kisielewskiego, Adolfa Nowaczyńskiego, Stanisława Wyspiańskiego, ale także epizody z Fredry i Moliera, Słowackiego i - Szekspira. Solski gra! Tryska humorem jako Chudogęba z „Wieczoru trzech króli" lub wstrząsa tragizmem jako Juda w „Judaszu z Kariothu". Nie ma dla niego roli, której nie umiałby ożywić. Nie ma też słowa dla opisania jego talentu. Solski gra! Słychać niemilknące owacje, zapał i poruszenie na widowni. Odgłosy podziwu i uwielbienia. Zdjęcia dokumentalne przedstawiają między innymi słynną garderobę artysty w krakowskim teatrze, której ściany ozdabiają podpisy i rysunki wykonane dlań w hołdzie przez najwybitniejszych ludzi epoki.

Trudno ocenić grę Solskiego siedząc samotnie w projekcyjnej sali. Jego postać działa, lecz doprawdy nie wiem, czy to wrażenie wywołane jest przez rzadką okazję spojrzenia w oczy legendzie, może przez ponadczasową siłę tego aktorstwa, albo tylko dzięki umiejętnemu stworzeniu przez reżysera bohatera filmowego o nazwisku Solski. Z pewnością Solski, którego oglądam, nie jest takim Solskim, jakim widzieli go ludzie w przedwojennych teatrach. Mniejsza, że musiał podczas zdjęć filmowych przed okiem kamery nieco „fałszować", mniejsza, że jednolite z założenia spektakle zostały tu zmontowane w inną całość. „Filmowy" Solski nigdy nie oddziała z podobną siłą, jaką musiał mieć ten artysta w swoim naturalnym otoczeniu. Ale kino stwarza inne swoiste napięcie, relacjonując artystyczną karierę aktora. Więc czekam na „Warszawiankę". Jestem przekonany, że ją zobaczę, chociaż pewności nie ma. Ciekawość... w końcu jest! - to już ostatni fragment filmu. „Oby dniem wskrzeszenia był..." Wchodzi Solski. No cóż - pewnie zbyt mocno czekałem! Zawód? Nie zrealizowany ideał, czy też w tej kulminacyjnej sekwencji obraz odbił się od nieprzekraczalnej bariery rzeczywistości scenicznej? Trudno to wiedzieć. Tym trudniej, że w innych momentach, kiedy na przykład mogłem porównać dzisiejszą kreację Jana Swiderskiego z niegdysiejszą rolą Solskiego w „Wielkim Fryderyku", emanowała z ekranu wspaniała technika i ponadczasowy talent geniusza sceny.

Już po projekcji. W pamięci postać Solskiego, trochę wiadomości, które przecież można znaleźć w podręcznikach, kołacze się po głowie. Po kilku godzinach, kiedy zapomniałem już o filmie, dobiegł mnie czyjś śmiech. Ktoś chichotał jakoś diabolicznie, między wyrazami. - Śmieje się jak Solski, pomyślałem. Poczułem się wiele lat starszy, bogatszy o wiedzę, której nie znajdziesz w żadnym opracowaniu. Legenda Solskiego stała się moją legendą.

Andrzej Tadeusz Kijowski

Produkcja: P.A.T. - Biuro Filmowe, 1938. Scenariusz: Adam Grzymała-Siedlecki. Reżyseria: Romuald Gantkowski. Zdjęcia: Albert Wywerka. Muzyka: Karol Lewicki. Dekoracje: Stefan Norris. Występują: Ludwik Solski oraz Elżbieta Barszczewska, Stanisława Engelówna, Zofia Grabowska, Zofia Kajzerówna, Leokadia Pancewiczowa, Maria Malanowicz, Eugenia Ludecka, Irena Wasiutyńska, Wanda Jarnińska, Stanisława Kamińska, Janina Krzymuska, Józef Węgrzyn, Stefan Hnydziński, Kazimierz Junosza-Stępowski, Wojciech Brydziński, Marian Wyrzykowski, Artur Socha, Mieczysław Milecki, Aleksander Bogusiński, Feliks Chmurkowski, Zbigniew Karpiński, Feliks Żukowski, Edmund Biernacki, Ludwik Ciecierski, Władysław Neubelt, Mieczysław Gielniewski, Ryszard Misiewicz i inni.