Wojna

Temat wojenny? Niemodny, a przede wszystkim wyeksploatowany... Przekonanie to oparte jest od dawna na mglistym przeświadczeniu, że zrealizowano już mnóstwo filmów o wojnie. Sporządźmy więc inwentarz.

Z miejsca powstaje problem, które spośród pół tysiąca pozycji zrealizowanych od 1947 roku są filmami wojennymi? Czy na przykład „Popiół i diament" to film wojenny? A „Pożegnania" Hasa? Oczywiście są to obrazy związane z wojną, jednak za filmy „wojenne" uważa się tylko takie, których akcja toczy się w czasie wojny i jest bezpośrednio uwikłana w jej przebieg. To ich właśnie jest - jak się wydaje - aż za dużo. Policzmy je zatem.

Otóż filmów w całości poświęconych okresowi wojny (wrzesień 1939 - maj 1945) jest 71, w 25 innych są duże fragmenty lub nowele wojenne. Natomiast blisko 70 filmów zajmuje się różnorodnymi skutkami II wojny i późniejszymi walkami z podziemiem. Tu właśnie znalazł się „Popiół i diament" - obok innych, bardzo różnej zresztą wartości. Jest to duża, bardzo interesująca grupa filmów związanych z wojną, pośrednio na pewno godna osobnego omówienia.

Ale nawet tylko 96 filmów bezpośrednio „wojennych" to prawie jedna piąta całej produkcji; istotnie jest to dużo. Warto jednak rozejrzeć się bliżej w tej pozornie obfitej filmotece.

Rok 1939. 15 filmów, wśród nich kontrowersyjna i oryginalna „Lotna” (1959), rzetelne „Wolne miasto" (1958) i „Orzeł" (1959), niedocenieni „Sąsiedzi" (1969) i nieudane „Ptaki ptakom" (1977). „Westerplatte” (1967) i „Hubal" (1973) były ważnymi wydarzeniami w polskim kinie; uderza jednak, ze nie ma filmu o Wrześniu. Milionowa armia polska walczyła w wielkich bitwach: Kutno, Warszawa, epopeja armii Łódź. Na ekranie nie ma, a raczej aż do teraz nie było nic, na Wrzesień dziesiątki lat patrzymy przez pryzmat faktów bohaterskich, ale o małej skali: Westerplatte, poczta w Gdańsku, oddział Hubala. Dopiero obecnie powstał film o obronie Warszawy - „...gdziekolwiek jesteś, Panie Prezydencie...": jego bohaterem jest co prawda jeden człowiek - prezydent Stefan Starzyński, ale stanowi on jakby ucieleśnienie obrony miasta, która siłą rzeczy wypełnia ekran. Film Andrzeja Trzosa-Rastawieckiego trafia w jedną z najdotkliwszych luk tematu wojennego, prawie 40 lat po Wrześniu. Lecz czy tę lukę wypełnia?

Wrzesień był przez cały naród odczuwany jako katastrofa o olbrzymich konsekwencjach. Na próżno szukalibyśmy na ekranach odbicia tego zbiorowego odczucia. Tak naprawdę potrafiła się zbliżyć do tego dramatu końca II Rzeczypospolitej tylko krótka, ale bardzo przejmująca nowelka „Na drodze" ze „Świadectwa urodzenia" (1961) - nowelka o dziecku i najskromniejszym, bezimiennym żołnierzu-taborycie.

Potem była okupacja. Ukazuje ją aż 46 filmów, w tym 36 to obrazy całkowicie „okupacyjne". Jest to temat obecny w polskiej kinematografii od pierwszego filmu - „Zakazanych piosenek" (1947). Sporo dzieł z tej grupy wyznaczało rangę polskiego kina w różnych okresach, porażek jest zdumiewająco mało. Filmy te zaświadczają wszystkie najważniejsze fakty i cechy „czasów pogardy", masowy opór, równie masowe zbrodnie, koszmar życia codziennego, zagładę Żydów itd. Obok dramatów są filmy psychologiczne („Jak być kochaną" - 1963), udana komedia „Giuseppe w Warszawie" (1964), gorzka satyra „Zezowate szczęście" (1960), absurdalne „Pigułki dla Aurelii" (1958) i niezwykła formalnie „Trzecia część nocy" (1972). Premiera „Pokolenia" (1954 przyjmuje się za początek „szkoły polskiej", „Ulica Graniczna (1948). „Naganiacz" (1964) zdobywały festiwalowe laury, zdobywał je też „Zamach" (1959), a „Akcja pod Arsenałem" (1978) na nowo potwierdza nieustające zainteresowanie okupacyjnymi dziejami. „Świadectwo urodzenia" (1961) i „Ludzie z pociągu" (1961), „Stajnia na Salvatorze” (1967) i „Kontrybucja” (1967), a ostatnio „Opadły liście z drzew” (1975) i „Partita na instrument drewniany” (1976) w wysokim stopniu zawierają artystyczną i rzeczową prawdę tamtych lat. Całą grupę cechują bezsporne wartości humanistyczne, ideowe i dydaktyczne.

Są jednak i paradoksy. Na przykład partyzantka. Wrażenie obfitości wywołuje kilkanaście filmów o późniejszych walkach z podziemiem, ale o partyzantach w czasie okupacji są tylko cztery pozycje (w tym jeden nieudany, dla młodzieży - „Zwariowana noc"), mały fragment „Ciemnej rzeki” (1974) i wesołe „Jak rozpętałem II wojnę światową” (1970). W słabym filmie „Dzień oczyszczenia” (1970) walka z Niemcami znajduje się na drugim planie. Toteż na placu zostaną popularne „Barwy walki” (1965) oraz mniej popularny, choć lepszy „Ranny w lesie" (1964). Narzuca się nieprzyjemna refleksja, że na przykład filmów czechosłowackich o tym temacie jest kilkakrotnie więcej - i lepszych.

A oto sytuacja podobna: kiedy chcemy pokazać synowi lub wnukowi powstanie warszawskie - mamy do dyspozycji tylko „Kanał” (1955) i nieudane, zamknięte w piwnicy „Kamienne niebo” (1959). „Kanał”, choć to jeden z najwybitniejszych filmów polskich, nigdy nie miał być syntezą powstania i od lat pełni w kinie tę funkcję - bo musi. Pierwsza nowela „Eroiki” (1958), prymitywne z konieczności scenki „Zakazanych piosenek", nieudane retrospekcje w „Pogoni za Adamem" (1970), już popowstaniowe okaleczone i stare „Miasto nieujarzmione” (1950) - i koniec. A raczej nie koniec. Epicki obraz niszczonego miasta jest w filmie... radzieckim, w drugiej części „Żołnierzy wolności” Ozierowa (1977 - sekwencje te nakręcono z naszym udziałem w burzonym właśnie mieście Most w CSRS). Ten duży fragment radzieckiej epopei daje sporo do myślenia o polskim filmie wojennym.

Mimo wszystko jednak można powiedzieć, że czasy okupacji są reprezentowane w filmach licznych i różnorodnych, ogólnie na zadowalającym poziomie.

Gorzej, znacznie gorzej jest z resztą. Oto los armii polskich w ZSRR (tej, która wyszła do Iranu i tej, która dotarła do Polski), epopeja wyzwolenia całego kraju i marszu na Berlin - fakty o ogromnej doniosłości dla losów narodu. 16 filmów i trzy fragmenty. Ale próbę czasu jako tako wytrzymuje tylko „Kwiecień” (1961). I jeszcze „Jarzębina czerwona” (1970), nasz najlepszy film batalistyczny, może nawet najlepszy w tej grupie. Osobliwa rzecz - są cztery ciekawe filmy o owej sytuacji, kiedy to kraj był przecięty linią frontu wzdłuż Wisły: „Rok pierwszy” (1960), „Potem nastąpi cisza” (1966), „Nagrody i odznaczenia” (1974) i „Ciemna rzeka” (1974). Ale gdy front ruszył, jest już tylko „Ocalić miasto” z roku 1976 (!), z jedynym epickim fragmentem styczniowej ofensywy. Są jeszcze „Godziny nadziei" (1955) z sentymentem wspominane, zapomniana „Droga na zachód” (1961) i ciągle przypominana komedia „Gdzie jest generał?” (1964), dwie nowele „Krzyża Walecznych” (1959). Jednak naprawdę wybitnego filmu nie ma. I znów to samo: makroskala wydarzeń i mikroskala filmów. „Kierunek Berlin” i „Ostatnie dni” (1969) miały na ekranie ukazać fakt w naszej historii bez precedensu: udział w zdobyciu Berlina. Ich autor skleja z dwóch filmów jeden - ten nazywa się bardzo przesadnie „Zwycięstwo” (1975). I znów Ozierow przybył w sukurs, ukazując w piątej części „Wyzwolenia” Polaków walczących w stolicy Rzeszy. O żołnierzach I armii - „Nieznany” (1964), słusznie zapomniany. Rolę panoramy szlaku Lenino-Berlin pełni zastępczo... sympatyczny serial dla dzieci „Czterej pancerni i pies” (1965). Śmieszne, ale innej nie ma. Ogólny poziom dużo niższy niż w filmach okupacyjnych i wrześniowych. Brak nie tylko kluczowych wydarzeń, ale co gorsza kluczowych problemów, oprócz fascynującego zresztą tematu tzw. Polski lubelskiej.

Jerzy Hoffman realizuje właśnie „Do krwi ostatniej”. Film nie jest jeszcze gotowy, ale nareszcie zobaczymy w nim historię wyjścia do Iranu, rozmowy Sikorskiego ze Stalinem, potem obóz w Sielcach i bitwę pod Lenino. Z lektury scenariusza Zbigniewa Safjana wynika, jak ogromny materiał historyczny, ideowy i emocjonalny leży tu odłogiem: widocznym kłopotem autora była selekcja tego nadmiaru. Mimo dwóch serii filmu konieczna jest ciągła skrótowość, bo wszystko ważne, wszystko niezbędne. „Do krwi ostatniej" zapowiada się jako obraz o dużym znaczeniu dla naszego filmu, zwłaszcza wojennego. Ale żeby był najlepszy - nie wyrówna dotychczasowych braków.

Polacy walczyli nie tylko na Wschodzie. Narvik, pola Francji 1940 roku, bitwa o Anglię, Afryka, Włochy, znów Francja, Holandia, konwoje... Trzy filmy: przygodowy „Agent nr 1” (1972), popularny film o bohaterskim, ale pojedynczym agencie w Grecji; „Historia jednego myśliwca” (1958) - o bitwie o Anglię, rzecz, oględnie mówiąc, nieudolna; „Na białym szlaku” (1963), istne curiosum - Polak i Niemiec walczą na... Grenlandii. Epizod - retrospekcja o bitwie pod Monte Cassino w „Pięciu” (1964), nieudany film o żołnierzach I Dywizji Pancernej „Daleka jest droga” (1963), dziejący się zresztą już po wojnie (problem powrotu do kraju), ale z fragmentami dokumentu o bitwie pod Falaise i... „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Los tej komedii Tadeusza Chmielewskiego jest absurdalny, ponieważ - znów wbrew wszelkim zamiarom autorów - jest ona jedyną namiastką panoramy losów polskiego żołnierza w czasie II wojny, co - nie uwłaczając sympatycznemu filmowi - jest równie żenujące, jak reszta „zachodniego” zestawu. Nie jest to sprawa jakichkolwiek ograniczeń, powstały liczne, rzetelne filmy dokumentalne, na przykład „18 maja na Monte Cassino”, „Skok na Arnhem”, „Bitwa o Anglię”, „Drogi do ojczyzny" i sporo innych.

Osobne miejsce zajmuje temat obozów śmierci: „Ostatni etap” (1948) ujawnił światu istnienie polskiej kinematografii, a „Pasażerka” (1963), choć nie dokończona, pozostaje dziełem wybitnym. „Koniec naszego świata” (1964) i „Twarz anioła” (1971) były nieco mniej udane, podobnie jak obozowa sekwencja „Krajobrazu po bitwie” (1970). Ale radziecko-polskie „Zapamiętaj imię swoje” (1974) kontynuuje ten temat, który, jak widać, powraca co kilka lat, co zapiszemy po stronie aktywów. Brak jednak filmu o losach ponad miliona Polaków wywiezionych do Rzeszy na niewolnicze roboty. Jedyna pozycja, która próbowała podjąć ten temat - „Kiedy miłość była zbrodnią” - była, niestety, nieudana. Ostatnio wyręczył nas Zoltan Fabri w dużym epizodzie wyświetlanych właśnie „Węgrów”.

Specyficzny temat wojenny to jeńcy: wszystkie nacje pamiętały o swoich jeńcach, a my? Druga nowela „Eroiki” (1958), fragmenty „Zezowatego szczęścia” (1960) i... „Jak rozpętałem II wojną światową". Bardzo mało, mimo niewątpliwej znakomitości „Ostinato Lugubre”.

Bilans nużący być może, ale jednoznaczny: obfitość polskiego filmu wojennego jest mitem.



„Film wojenny” kojarzy się z epopeją wojenną, widowiskiem w stylu „Wyzwolenia” lub choćby „Bitwy o Midway”, z pewnością chociaż jeden gigant (np. o styczniowej ofensywie) bardzo by podniósł filmowe efektywy gatunku. Ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: chyba go już nie doczekamy. Ogromne koszty, ogromne trudności z odtworzeniem sprzętu; tylko największe kinematografie mogą temu sprostać finansowo i produkcyjnie. Bo skąd by na przykład wziąć sprzęt Września, którego prawie nie ma nawet w Muzeum Wojska? Skąd wziąć np. powstańczą Warszawę? To nie jest „Potop", nasz produkcyjny rekord, w którym broń mogli jednak wykonać rzemieślnicy artyści, a konie wystarczyło wypożyczyć ze stadnin.

Nie została też napisana żadna polska epopeja wojenna; scenariusz musi zatem być oryginalny. Również dlatego o wiele łatwiej było zrobić epopeję o wojnie szwedzkiej sprzed 300 lat.



Jednakże film wojenny to nie tylko batalistyczny gigant. Co więcej, te dzieła, którymi światowa sztuka filmowa zmierzyła się z II wojną światową, wcale nie są gigantami. Ani „Rzym, miasto otwarte" lub „Paisa" zaraz po wojnie we Włoszech, ani jeszcze wojenna „Pani Miniver" i powojenni „Żołnierze" lub „Najlepsze lata naszego życia" w USA, ani francuskie „Zakazane zabawy" lub japońska „Harfa birmańska", ani wreszcie „Dziecko wojny”, „Ballada o żołnierzu", „Lecą żurawie" lub „Los człowieka" - nie są gigantami. A przecież to właśnie wymienione tytuły pozostaną artystycznym, wstrząsającym świadectwem tamtych czasów. Albowiem istota rzeczy to przecież nie autentyczność czołgów i samolotów (choć nie trzeba ich lekceważyć: dramat ludzi i narodów to także sceneria, w której rzecz się dzieje). Zapewne mamy na naszym koncie kilka filmów wybitnych. Ale żaden nie stanowi artystycznego uogólnienia polskiego dramatu lat 1939-45. Chodzi o film, w którym byłaby wielkość, tragizm i złożoność największej wojny w dziejach, a my przecież byliśmy w oku tego cyklonu. Zadaniu może sprostać tylko wielka synteza lub wielka metafora. Jeśli na przykład „Popiół i diament" jest taką syntezą - to jednak nie wojny. Wiem, że film taki nie może powstać na zamówienie, ale jego brak wśród półtorej setki obrazów związanych z wojną jest dojmujący.

Ważne miejsce w filmie wojennym zajmuje problematyka ideowa. Nie znajdziemy w naszym kinie dwuznaczności „Nocy generałów" lub skrytej fascynacji niemiecką siłą w „Taksówce do Tobruku" (umyślnie wymieniam te wątpliwe ideowo filmy, które kiedyś zabłąkały się na polskie ekrany). Ale istnieje przecież coś więcej poza osądem hitleryzmu: skomplikowane sprawy polskie spiętrzone w czasie wojny są tematem zawsze ogromnie żywym i ważnym. Słabością naszych filmów wojennych nie jest zatem ucieczka od tej problematyki, lecz często płytkość ujęcia, schematy ideowe i myślowe - słowem, zbytnia symplifikacja tej problematyki. Są to sprawy znane, ciągle powracające, jednakże przy próbie bilansu nie można ich pominąć, bo klęski filmu wojennego najczęściej wynikają z tych właśnie powodów.



Wiele białych plam, brak filmów o wielkich wydarzeniach wojennych, wśród setki obrazów ani jednej próby syntezy, kilkanaście filmów wybitnych i sporo miernych, obraz wojny w mikroskali: nie jest to rejestr sukcesów. Jednakże chyba żadna kinematografia (może tylko włoska) nie potrafiła tak trafnie przekazać zbrodniczej istoty hitlerowskiego „ładu" dla podbitych narodów jak Polska. Wartości moralne i wychowawcze nawet miernych filmów są poza dyskusją ideowe bywają powielane, ale nie fałszywe. Filmowemu obrazowi wojny można zarzucić duże luki faktograficzne i brak dzieła uniwersalnego, ale nie jest to sytuacja na przykład kina francuskiego, w którym temat wojenny jest zupełnym marginesem.

Niemniej dużo zostało do zrobienia; polski film wojenny ciągle jeszcze czeka na swoich autorów, na swoją „Balladę o żołnierzu".

Cezary Wiśniewski