Gadget za 24 miliony

Nie widziałem pierwszej wersji „King Konga”: nie chodziłem wtedy jeszcze do kina. Nie podzielam też mniemania mistrza Karola Irzykowskiego, który twierdził, iż „w kinie zamienia się życie w cyrk, a cyrk w życie”. Zwłaszcza po obejrzeniu „King Konga” Dino De Laurentiisa, producenta, którego natchnął do realizacji „giganta z małpą” plakat wiszący w pokoju jego córeczki. Oczywiście, w daleko lepszej sytuacji są moi starsi koledzy, którzy snuć mogą, a za granicą nawet już snują subtelne dywagacje na temat fenomenu dawnego „King Konga”, jakoby lepiej rysującego się na tle pokracznej próby naśladownictwa z lat siedemdziesiątych. „«Kong» - czytam u recenzenta «Timesa» - jest dziełem onirycznym, symbolem pewnych głęboko ukrytych niepokojów człowieka - i jedynym, które stworzone zostało w kinie bez korzeni w literaturze i folklorze. Toporność, enigmatyczność wyrazu dawnego Konga była jego siłą”. Być może.

Cóż powiedzieć o „King Kongu” reżyserii Johna Guillermina, który kosztował 24 miliony dolarów, a przygotowania wielkiej małpy, wysokiej na 40 stóp i ważącej trzy i pół tony, poruszanej przez 20 operatorów, stanowiły przez jakiś czas pożywkę prasy na Zachodzie? Chyba najfortunniejszym wyjściem z sytuacji byłoby przytoczyć wszystkie ciekawostki techniczne dotyczące gigantycznego gadgeta i kłopotów z nim związanych (panna Jessica Lange, „kreująca” rolę jasnowłosej wybranki Konga, została podobno zbyt mocno „pogłaskana” małpią łapą). Wydają się być najbliższe materii cyrkowego spektaklu, który trudno odbierać serio, niezależnie od przyjętego punktu widzenia. W nowym „King Kongu” sami twórcy nie mają zresztą odwagi namawiać nas no poważne traktowanie „egzotyczno-fantastycznej” fabuły odziedziczonej po pierwowzorze. Stawiają na „dowcipno-aktualne” glossy, którymi nafaszerowane są dialogi dystansujące się od tzw. sprawy. Padnie więc przestroga przed zakłócaniem równowagi środowiska naturalnego, krótkowzrocznością naftowych monopoli i koncernów, skutkami młodzieżowych aktów kontestacji etc. Czyli - nie sądźcie, byśmy identyfikowali się z tą bzdurą, której to wy, widzowie, pragnęliście.

Nie zasmakowałem „onirycznej poezji”, pierwszego „King Konga” (cała nadzieja w programie filmowymi TV): nie wierzyłem w motywację przeinwestowanej nowej wersji, która miała olśnić dzisiejszymi możliwościami technicznymi i scenograficznymi kina. Rzeczywiście: „King Kong” Johna Guillermina jawi się jako gigantyczna plajta takiej kalkulacji. Pozostaje gadget, plastikowa małpa inspirująca samą tylko sylwetką i scenerią, w której ją umieszczono. Zdyskontował to dopiero Marco Ferreri w „Żegnaj, małpko”. Tam jednak wybryk natury to pretekst; bohaterem jest zagubiony i zdegradowany współczesny człowiek.

Wojciech Wierzewski

KING KONG (King Kong). Reżyseria: John Guillermin. Wykonawcy: Jeff Bridges, Charles Grodin, Jessica Lange i inni. USA, 1976.