Fedora

Siedemdziesięciodwuletni Billy Wilder należy do coraz szczuplejszego grona żyjących klasyków kina. Pisał scenariusze jeszcze do niemych filmów, zaczął realizować własne u progu ery dźwiękowej. Jego nazwisko wiąże się ściśle z wielkimi sezonami kina hollywoodzkiego - „czarnego filmu” lat czterdziestych, serii krytycznej pięćdziesiątych, neopopulizmu sześćdziesiątych. Jak na przedstawiciela „fabryki snów” przystało, Wilder z równą sprawnością realizował sugestywne „thrillery” typu „Podwójnego ubezpieczenia” jak i nastrojowe melodramaty w rodzaju „Miłości po południu”, nie wyłączając komedii sytuacyjnych spod znaku „Pół żartem, pół serio''. Jednocześnie zapisał się w historii kina co najmniej kilkoma trwałymi pozycjami, by wymienić tylko „Stracony weekend”, „Bulwar Zachodzącego Słońca”, „Wielki karnawał” czy „Garsonierę”. I najciekawsze, mimo zaawansowanego wieku systematycznie pracuje nad nowymi filmami, które kultywując styl „starego Hollywoodu” znajdują wciąż admiratorów nie tylko w kręgach masowej widowni, ale także krytyki. Czym tłumaczyć ten fenomen?

Pomaga go wyjaśnić najnowsze dzieło - „Fedora”, prezentowane na tegorocznym festiwalu canneńskim, gdzie postarano się o efektowną retrospektywę „mistrza Wildera”. Przypomniano tam koleje jego zajmującej kariery: urodzony w Suchej, „w małym miasteczku oddalonym o 100 km od Wiednia”, jak informują zachodnie leksykony, trafił do byłej stolicy Austro-Węgier, gdy nastała epoka jazzu i Glorii Swanson w kinie. Zaczął swoją karierę jako dziennikarz, któremu powiodło się przeprowadzić wywiady, bagatela, z Richardem Straussem, Alfredem Adlerem, Arthurem Schnitzerem i Zygmuntem Freudem. Podróżując za Paulem Whitemanem i jego jazzową orkiestrą, która go osobiście fascynowała, Wilder trafił do Berlina, gdzie znalazł kogoś, kto przeczytał i zainteresował się jego próbami scenariopisarskimi. Współpracował z Robertem Siodmakiem i Erichem Pommerem, wreszcie via Francja, gdzie nakręcił film z Danielle Darrieux, zawędrował do Hollywood. Tu znów pisał dla Lubitscha i Dieterlego, a także dla Hawksa, by samodzielnie wystartować takimi głośnymi pozycjami, jak „Pięć grobów do Kairu”, „Podwójne ubezpieczenie” i „Stracony weekend”. Posypały się Oscary za scenariusze i filmy, co nie znaczyło bynajmniej, że w karierze Wildera nie było krytycznych punktów, konfliktów z Hollywoodem, a nawet koniecznych, dla ratowania własnej pozycji materialnej, kompromisów.

Istotne wydaje się przede wszystkim to, iż Billy Wilder zafascynowany Ameryką Glorii Swanson i Paula Whitemana (którym to pasjom pozostał w całej swej twórczości zadziwiająco wierny, jeśli przypomnieć bodaj „Bulwar...” i „Pół żartem...”) czuł się zawsze przybyszem z Europy; kimś z zewnątrz, kto nie potrafi bezkrytycznie przypatrywać się moralnym i społecznym dewiacjom. Najlepsze filmy Wildera są krytyczną i gorzką analizą „amerykańskiej kariery” i „amerykańskiego stylu”, by powołać się na takie tytuły jak „Wielki karnawał”, „Stracony weekend” czy „Garsoniera", znakomicie rozwarstwiające pozór i realność, mistyfikowane w prawdziwie hollywoodzkiej produkcji. Z dziennikarską intuicją i dociekliwością Wilder obserwował życie, nie poprzestając na naskórkowych fenomenach. Stąd też gwałtowność reakcji, jaka w swoim czasie towarzyszyła „Bulwarowi Zachodzącego Słońca” i „Wielkiemu karnawałowi”, uznawanym przez niektórych za paszkwil na Hollywood i Amerykę. Po prostu Wilder nie tylko naruszył tabu; niebezpiecznie przeniknął także mechanizm kreowania i wszechwładztwa mitu. Było to jednak przed wielu już laty.Powrotem do tamtych wątków jest niewątpliwie ostatni film - „Fedora”. Ale powrotem człowieka i twórcy, którego stać na żartobliwy dystans, stosunek „pół żartem, pół serio” do spraw traktowanych kiedyś daleko pryncypialniej. Stąd pewna umowność, granicząca z baśniowością, a także mgiełka sentymentu, tłumacząca się wiekiem i doświadczeniem twórcy. Bowiem Billy Wilder opowiada historię iście hollywoodzką, ocierającą się o melodramat i retro z łezką, a jeśli ulegamy sami nastrojowi „Fedory”, dzieje się to z racji prostego psychologicznego faktu, świadomości, iż nie ma już takiego kina dzisiaj - i ludzi, którzy mieliby odwagę robić podobne filmy. Zanurzając się w rzeczywistość fikcji fabularnej właściwej dla lat czterdziestych czy pięćdziesiątych doświadczamy dziwnego uczucia, właściwego powrotom do starych, dobrych lektur, gdzie anachronizm i nieprzystawalność do dzisiejszej epoki stają się paradoksalnie zaletami, a nie wadami.

Otóż „Fedora” wciąga w barwny, choć niezbyt prawdopodobny ciąg zdarzeń, związany z tajemniczą izolacją „wiecznie młodej” gwiazdy kina, która odseparowała się od świata na wyspie Korfu, otoczona dziwnym gronem terroryzujących ją najwyraźniej opiekunów i służby. Spod tej kurateli usiłuje uwolnić Fedorę siwowłosy producent filmowy, wiążący z jej udziałem - być może ostatnie w jego życiu - przedsięwzięcie. Próba kończy się tragicznie: gwiazda, starając się wyrwać swym opiekunom, po nieudanej ucieczce - niczym Anna Karenina - ginie pod kołami pędzącego pociągu. Lecz nieoczekiwanie epilog stwarza zupełnie nową wersję wszystkich wcześniej oglądanych zdarzeń i wydobywa motyw właściwy. Jest nim faustowski wątek przedłużenia młodości, za którą płaci się najwyższą cenę. Prawdziwa Fedora pozostała bowiem przy życiu, tyle że przywiązana do inwalidzkiego wózka, napiętnowana przez starość. Zginęła jej dublerka, która przez lata z powodzeniem imitowała styl i osobowość gwiazdy, by przypłacić to utratą własnego „ja" i obłędem...

Poczciwy, stary Billy Wilder? Dobre, stare kino, w którym przeżywać można dramaty gasnących gwiazd i wzruszać się nimi do łez? Otóż nie; gwoli prawdy, Wilder nie to stawia sobie za właściwy cel. Nieprzypadkowo narratorem i postacią główną jest w „Fedorze” starzejący się producent, grany przez Williama Holdena, tego samego, który kreował scenarzystę w „Bulwarze Zachodzącego Słońca”. Dystans i nuta nostalgii za czymś, co w kinie minęło i nie powtórzy się po raz drugi, ale też trzeźwa świadomość nieuchronności przepływu czasu i prymatu chwili bieżącej - nadają filozofii bohatera, a pośrednio i filmowi Wildera, cech mądrej dojrzałości. Staromodny sztafaż inscenizacyjny okazuje się być bardziej pastiszem „starego kina” w wykonaniu jednego z czołowych jego przedstawicieli niż desperacką próbą zatrzymania czasu i obrony przebrzmiałej konwencji. Inteligentne żonglowanie dawnymi motywami kina hollywoodzkiego, dramatami wzlotów i upadków idoli ekranu, aurą romantyzmu i tajemniczości, wreszcie nagromadzeniem efektów deus ex machina sprawia, iż Billy Wilder raz jeszcze zadowala znawców i masowe audytorium.

Ten fenomen wszechstronności i uniwersalizmu kina, właściwy dla jego lat młodych, pozostaje tajemnicą autora „Fedory”. Niczym Hitchcock i Hawks, podobnie jak Ford i Capra, posiadł Billy Wilder sekret prowadzenia intymnego dyskursu ze wszystkimi. To urok sztuki starych mistrzów, których coraz mniej wśród nas. I tym bardziej warto, łamiąc przesądy i nawyki, zacząć cenić coś, co już stało się zjawiskiem rzadkim, a niebawem będzie czymś wyjątkowym.

Wojciech Wierzewski

FEDORA, reż. Billy Wilder, USA.