Wrzask

Historycy filmu świetnie pamiętają wydzielony światłem potężny tors siłacza walącego w ogromny gong. Taki znak firmowy wymyślił sobie koncern sir J. Arthura Ranka, budowniczego przemysłu filmowego Anglii. Jednak od pewnego czasu wpółobnażony atleta znikł z ekranu. Koncern Ranka przerzucił się na produkcję kserografów. I dopiero przed kilkunastoma miesiącami postanowił wrócić do filmów.

W takiej sytuacji producent stara się obstawiać pewniaki, jak na torze wyścigowym. Jednym z takich pewniaków jest w Anglii Robert Graves („Ja, Klaudiusz") - parę jego utworów jeszcze nie doczekało się ekranizacji, m.in. nowela „Wrzask". Pewniakami są również Alan Bates, znany z ról w „Greku Zorbie" i „Posłańcu", oraz Susannah York. Jakiego pewniaka dobrać na reżysera? Koncern zdecydował - Jerzego Skolimowskiego. I ten - istotnie w rekordowym tempie - zrealizował film, który nie tylko ma być pilotem całej wznowionej produkcji Rankowskiej. Został bowiem ponadto, choć jest tylko filmem rozrywkowym, reprezentantem Anglii na festiwalu w Cannes. Co więcej, przeskoczył tam wszystkich właściwie rywali, uzyskując (ex aequo z „Żegnaj, małpko" Ferreriego) drugą nagrodę festiwalu.

Jeszcze przed przyznaniem nagrody pytałem Skolimowskiego na konferencji prasowej, co właściwie skłoniło go do realizacji „Wrzasku". Obok chęci, jak powiedział, zrehabilitowania się po filmie „Król, dama, walet" z Lollobrigidą, który uważa za swą porażkę, zainteresował go fakt, że w noweli Gravesa bohater umie zabijać - głosem. Istotnie, jeśli niektórzy śpiewacy potrafili swymi ariami tłuc na odległość szklanki, dlaczego by bohater „Wrzasku", wtajemniczony w sekrety dzikich szczepów australijskich, nie mógł głosem zabijać swych przeciwników?Taki punkt wyjścia nie byłby oczywiście zbyt korzystny dla traktatu filozoficznego, ale na film sensacyjny nadał się w sam raz. Więcej - nadał się na film grozy, przeżywający w naszych czasach wyraźny kryzys, choć publiczność nadal się go domaga. Tyle tylko, że już dziś nikt, z najmłodszą widownią włącznie, nie dygoce ze strachu na widok upiorów wstających o północy z gotyckich trumien. Trzeba innych, subtelniejszych środków dla przerażania ludzi.

Z tego co napisałem wynika, że we „Wrzasku" stosunkowo niewiele zależało od opartego na klasyku scenariusza, natomiast bardzo dużo od reżyserii. Mniej od Gravesa, więcej od Skolimowskiego. I reżyser zrobił wiele, by historia trafiała w nasze ośrodki lęku, znieczulane we współczesnym świecie racjonalizmem cywilizacji elektronicznej. Dlatego prehistorię tajemniczego włóczęgi omotał w kontakty z plemionami, których czarownicy mogą we śnie wyjąć komuś nerkę, uleczyć ją i włożyć na miejsce nie budząc pacjenta i nie zostawiając śladów. Słusznie: w takich czarowników wierzymy pod warunkiem, że są oni australijskimi czy filipińskimi analfabetami, a nie ordynatorami w lecznicy ministerstwa zdrowia.

Dalej, skoro rolę główną w filmie zagrać miał tytułowy wrzask, reżyser nie zadowolił się jedynie zastosowaniem specjalnej aparatury dźwiękowej (w Cannes film mógł być dlatego wyświetlany jedynie w wielkiej sali Pałacu Festiwali i nigdzie indziej!). Od pierwszych scen filmu zadbał więc o szczególną wyrazistość, chciałoby się powiedzieć - „ostrość" ścieżki dźwiękowej. Czy to surowe wrzaski pawi, czy to urywane przekleństwagraczy w krykieta, czy to kapitalna akustycznie scena włączania się spóźnionego organisty w śpiew chóru psalmistów, wszystko to zapowiada, że słyszalność będzie w tym filmie równie doniosła, jak widzialność.

Z podobnych względów wyposażyli twórcy Anthony’ego, głównego antagonistę włóczęgi, w zawód kompozytora muzyki elektronowej i konkretnej, nie istniejący w czasach, gdy Graves pisał swą nowelę. W ten sposób rewelacje włóczęgi padają nie na grunt zaskoczonej ignorancji, ale przeciwnie, sceptycyzmu fachowca będącego za pan brat ze światem dźwięków. Ale poza fabularną funkcją tego zawodu uzyskali twórcy coś więcej, co dla konstrukcji nowoczesnego filmu grozy ma znaczenie zasadnicze. Myślę tu o połączeniu mrocznych tajemnic magii z błyszczącą postępem technicznym elektroniką. Horror musi dziś mieć naukowe alibi, jeśli chce skutecznie straszyć!

I w ten przemyślny sposób pracuje Skolimowski nad zestawianiem niepokojących całości z powszednich, niby zwykłych elementów. Sklejenie serii ujęć nieznaczących (wizyta w kościele - pies - wydmy nadmorskie - wylane mleko) układa je w całość znaczącą, bo przesiąkniętą trudnym do opisania, ale namacalnym niepokojem. Niepokój ten systematycznie wzrasta, jak u Hitchcocka, choć jego przyczyny są daleko mniej niezwykłe.

W tym przede wszystkim upatruję zwycięstwo reżyserskie Skolimowskiego. Cały „Wrzask" przesiąknięty jest dziwnym, zniewalającym uczuciem magicznego lęku, płynącym nie wiadomo skąd. Jest jak w niektórych nowoczesnych wnętrzach, jasno oświetlonych, choć nie wiadomo czym, bo nie widzi się ani jednej żarówki.

Naturalnie Wielki Wrzask musi nadejść i to nawet dwukrotnie. To wyjątkowe w kinie przerzucenie kulminacji z obrazu na dźwięk znajduje zrozumienie u operatora. Komponuje on kadry tak, aby zostawić w nich wielkie, wyczyszczone z drobiazgów jednolite płaszczyzny: morza, nieba, łąki, muru. Także akcję buduje reżyser płasko, z lewa na prawo lub odwrotnie, nie operując ruchem w głąb kadru ani dwiema akcjami równoczesnymi w jednym ujęciu. I kiedy dosięga nas Wielki Wrzask („ryczę ja - mówi Skolimowski - nie mogłem przecież narażać moich aktorów na utratę ich podstawowego narzędzia pracy"), czujemy się niemal sami muśnięci powiewem grozy, nie wykluczając interwencji jakiejś metafizyki. I nie bronimy się zbytnio naszą kartezjańską rozwagą, gdy w finale padają słowa z „Makbeta", że „świat jest powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą (!), lecz nic nie znaczącą".

Kino Skolimowskiego ma nas wytrącać z leniwego, słabo uzasadnionego poczucia bezpieczeństwa. Zagłada, która w filmie nadciąga, jest dziełem człowieka. Tak było, co prawda, również w dziełkach katastroficznych typu „Frankensteina", ale tam nosicielem zagłady było nieludzkie monstrum, zmajstrowane wprawdzie przez człowieka, jednak wymykające się spod jego kontroli.

Tu zagładę nosi człowiek sam w sobie, bezpośrednio, bez pomocy jakiejkolwiek wspomagającej techniki, a jedynie przez użycie przyrodzonych mu organów. I udoskonaliwszy w sobie naturalną możność straszliwego rażenia wrogów - razi sam siebie. Pada obok swych ofiar. Martwy.

Jerzy Płażewski

THE SHOUT, reż. Jerzy Skolimowski, Wielka Brytania.