Miłość i nienawiść. Rozważania na temat filmu „We władzy ojca"

W filmie „We władzy ojca”, podobnie jak w fińskim filmie „Ziemia jest grzeszną pieśnią”, jak przed laty w „Cieniach zapomnianych przodków” czy w „Kalinie czerwonej”, przebija coś, co daje nadzieję na prawdziwy rozwój sztuki, także filmowej.

Zatrzymam się w swoich rozważaniach warsztatowych nad filmem „We władzy ojca", ponieważ mam go w najświeższej pamięci i jest on ze względu na swą hieratyczną formę najbardziej „przejrzysty” dla analizy warsztatowej. Może nie tylko warsztatowej.

Czy jest w tym filmie miłość do opisywanej ziemi i ludzi, czy tylko nienawiść?

Dlaczego właśnie nad tym problemem chciałbym się w pierwszym rzędzie zatrzymać?

Tak więc rozważania warsztatowe rozpocznę od ideowych, mimo iż chciałoby się pisać najpierw o warsztacie, o podejściu do tworzywa.

Tworzywo jest jednak żywym organizmem i mimo iż pozornie wydaje się, że materią każdego niemal filmu bywa przyroda, to jednak w przypadku nurtu, którym chciałbym się zająć, traktowanie tej przyrody jest inne niż w zdecydowanej większości filmów.

Manipulowanie tworzywem w filmach, które nazywam ,,organicznymi", jest zawsze wynikiem niezwykle głębokiego i „organicznego" właśnie związania twórcy z tworzywem. Twórca nie jest tylko obserwatorem wnikliwszym bardziej lub mniej. Twórca jest tu niemal przyrośnięty.

Odbywa się tu coś na kształt misterium zaświadczającego o więzi między twórcą a tworzywem. Jest to poczęte z wielkiej miłości i związane z bólami powodującymi wybuchy nienawiści, po których nadchodzi ukojenie i pogodzenie z tworzywem. Pogodzenie z tym, z czym się jest zrośniętym. Mimo iż chciałoby się oderwać, uciec, to jednak twórcy jakby nie starczało na to sił.

Czy nie starcza sił? Czy jest to świadomy wybór? Wszakże modne jest bardzo utrzymywanie dystansu do wszystkiego i „mędrca szkiełkiem i okiem" przyglądanie się mękom tworzywa z wysokości demiurga - reżysera.

Widz przyzwyczajony do oglądania wszystkiego z „dystansu" nie przyzwyczaił się jeszcze do odbioru filmów „organicznych".

Wymagają one kontemplacji, wrażliwości i aktywności nie tylko intelektualnej, wyobraźni, a przede wszystkim tolerancji wobec wszelkiej inności. Życzliwego zainteresowania tą innością.

Do filmów umownie nazwanych przeze mnie „organicznymi" zaliczam także film o ziemi i ludziach Sardynii, jakim jest „We władzy ojca”; równie dobrze mógłby nazywać się „We władzy ojczyzny".

Ojciec bohatera jest tożsamy z przyrodą i ziemią, i wszystkim dookoła.

Film ten, podobnie jak wszystkie filmy „organiczne", ma charakter „zaściankowy” i w tym dopatruję się jego zalety głównej.

Jest to jeszcze jedna próba zburzenia salonowego kanonu o tym, iż „zaściankowość” - a więc lokalność, etniczność, rdzenność - oznacza coś gorszego, zamkniętego, jakby z natury ograniczonego. Myślenie takie uformowało się poprzez wieloletnią dominację filmów typu hollywoodzkiego i stąd jego zakorzenienie.

Wzięto za rzeczywistość pewien wybryk natury zwany Hollywood.

Na szczęście Hollywood umiera. Na nieszczęście zostawia za sobą smugę smrodu w postaci fałszywego z natury myślenia o kinie jako o sztuce.

Jakże więc można mieć pretensje do widzów, jeśli nie zawsze akceptują filmy „organiczne", skoro krytyka często sobie z nimi nie może poradzić. Piszę to z goryczy, że tak mało i przypadkowo krytycy zajmują się analizą nurtu, który jest w stanie przywrócić kinu jego czystość. Wprowadzić je wreszcie w całej okazałości do Panteonu nie jako ubogiego krewnego literatury czy malarstwa, ale jako równego im.

Wrócę do problemu „zaścianka" i tolerancji wobec niego.

Świat nasz składa się z wielu „zaścianków". Chodzi o to, byśmy nauczyli się najpierw tolerancji wobec nich, a potem, po poznaniu, może rozsmakujemy się w analizowaniu różnych struktur tychże „zaścianków".

Aby jednym słowem kinematografie narodowe wyszły spod buta Hollywoodu i nie wstydząc się siebie samych pokazały swoje „zaścianki".

My także.

I tu zaczyna się największa trudność, bo oprócz problemów wymienionych wcześniej, a związanych z kompleksem niższości wobec molocha Hollywoodu, wraca problem; miłość czy nienawiść?

Co nas twórców, nas widzów, nas krytyków ma prowadzić?

Co dać nam może owo katharsis i ukojenie po naszej codziennej szarpaninie?

W filmie „We władzy ojca” jest scena, kiedy po latach męki, nędzy, ciężkiej pracy wyjeżdża za granicę grupa młodych ludzi.

Jadą ciężarówką, patrzą na przesuwający się pejzaż rodzinnej Sardynii i zaczynają jej - matce swojej - złorzeczyć.

Jadą do lepszego życia. Tu było źle. brudno, głupio. Co za ulga. I mimo iż jest w tych młodych ludziach uzasadniona nienawiść, to jest w tym wielkie nieszczęście. Jest w tym tragizm wyrwania drzew z korzeniami i przeniesienia ich do doniczek w luksusowych hotelach gdzieś w dalekim, obcym kraju.

Jest nienawiść do ojczyzny, że taka była zła, że trzeba ją zostawić, chociaż za parę miesięcy będzie się tęsknić, wyć mimo dobrobytu, który będzie dookoła. W którym będziemy uczestniczyć.

Kochać swoją Sardynię jest trudno, gdy nie ma co w niej jeść, gdy roboty od świtu do nocy, gdy ojciec maltretuje.

Ale gdy bohater wraca, mimo iż wbrew woli, podejmuje próbę walki z ojcem. Łamie go, powala. Zaczyna zmieniać swój świat, ale go nie niszczy. Dlaczego?

Pokazuje nam bohater tego filmu, młody pisarz, który wyrósł ż pastucha, iż tylko przezwyciężenie tradycji - ale nie zniszczenie jej - może sprawić, iż życie jego i jego Sardynii stanie się lepsze.

Jest więc w nim wielka miłość biorąca się ze wspaniałomyślności.

Jest pogodzenie się i jednocześnie walka.

Dlatego film ten, mimo iż prawie nie zauważony, jest filmem wielkim.

Kpi sobie z zaścianka zwanego Hollywood. Udowadnia, iż nie ma powodów do kompleksów tylko dlatego, że jest uboższy. Jest on ubogi pozornie. „Bogate" filmy hollywoodzkie są bogate przez ilość bogactwa materialnego w nich ukazaną.

Bogactwo filmu „organicznego" polega na bogactwie i pięknie rzeczy i ludzi, o których przywykliśmy mówić, że są „brzydcy" i „ubodzy".

W malarstwie od wieków przywykliśmy, iż „piękny" może być także obraz żebraka czy paralityka.

Hollywood wmówił nam, że piękna może być tylko piersiasta blondynka, sportowy samochód lub biały telefon.

Łatwo i przyjemnie jest kochać piękną kobietę, sportowy wóz czy wspaniałą autostradę. Miłość do żebraka bywa tylko miłością bezinteresowną.

A więc prawdziwą.

O, jakże trudno się nam na nią zdobyć.

Jakże trudno widzom i krytykom odnaleźć piękno w brzydocie lub biedzie tych wszystkich Sardynii. „Sardynii", które są jedyną nadzieją na odrodzenie prawdziwej sztuki.

Są nadzieją na nauczenie patrzenia na sztukę jak na sztukę, a nie jak na wypolerowane na wysoki połysk „mroczne przedmioty" naszego głupiego „pożądania".

Chodzi wreszcie tylko o to, byśmy w pędzie do owego mitycznego „lepszego jutra", kiedy już w nim będziemy, kiedy się wszystkiego nażremy i wszelkich przedmiotów nagromadzimy, nie zostali strasznie samotni. Aby każdy miał swój „zaścianek", gdzie położy skołataną głowę.

Chodzi też o to, by obowiązywała tolerancja we wszystkie strony.

By większe „zaścianki" nie deptały małych. By w tym naszym świecie pędzących we wszystkie strony informacji, a więc mód i wpływów, rozwijać się mogły wszystkie bez wyjątku kultury narodowe, dając przez to różnorodne bogactwo kulturze naszego świata, w którym przyszło nam żyć. Z którego już nie bardzo jest dokąd wyemigrować.

Bo groźba zbliżającej się ery identycznych bloków mieszkalnych w każdym kraju, identycznej mody, identycznych samochodów, identycznej wreszcie kultury zaczyna stawać się realnością.

Jak dotąd tylko twórcy, których tu umownie nazwałem „organicznymi", dostrzegają to niebezpieczeństwo.

Ani się obejrzymy, a będzie za późno.

Krzysztof Wojciechowski